Miałem kilka powodów, by do filmu
"Batman: początek" podchodzić sceptycznie. Po pierwsze, nigdy nie pałałem szczególnym entuzjazmem do samego człowieka-nietoperza. Po drugie zaś
trzecia i
czwarta część filmowej sagi przekonywały raczej, że poza
Timem Burtonem nikt nie będzie w stanie pokazać Gotham City i całej plejady zamieszkujących to miasto dziwaków w sposób równie przekonujący. A poza
Jackiem Nicholsonem nikt żadnego z nich nie zagra w sposób równie genialny.
Z
Christianem Bale'em grającym Bruce'a Wayne'a rzecz miała się inaczej. Wprawdzie na pierwszy rzut oka kompletnie nie nadawał się do tej roli, ale... tak było w każdym poprzednim przypadku. Keaton, Kilmer i Clooney wyszli jednak z zadania obronną ręką (chciałem napisać, że wyszli z twarzą, ale w przypadku paradowania w czarnej masce byłoby to chyba niezbyt zręczne sformułowanie).
Był jeszcze powód trzeci - scenariusz. Wiedziałem, że opowiada o tym, jak młody Bruce Wayne przeistacza się w człowieka-nietoperza. I że wcześniej szkoli się na karatekę w klasztorze położonym gdzieś na Dachu Świata. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Tymczasem - zaskoczenie.
Scenarzystom dziękować należy przede wszystkim za to, że szybko przenoszą widza z Tybetu do Gotham, a cały wątek zmieniającej życie podróży skracają do niezbędnego minimum. Oczywiście zmieniają to i owo w ogranej - acz, jak to bywa w świecie komiksów, nie jedynej obowiązującej - historii, co ratuje widzów przed koszmarem oglądania remake'u filmu z 1989 roku.
Tak więc - zdradzam to i owo - tym razem rodziców Bruce'a nie zabija Jack Napier aka Joker lecz przypadkowy bandzior, który później nie odegra już znaczącej roli. Swojego nauczyciela i pierwszego przeciwnika zarazem Batman spotyka właśnie w Tybecie. I to jest chyba największy zawód -
Liam Neeson wypada blado w roli czarnego charakteru. Na szczęście dzielnie sekunduje mu Strach na Wróble, którego idealnie sportretował znany ze
"Śniadania na Plutonie" Cillian Murphy. By zakończyć kwestię obsady dodać trzeba, że małą acz udaną rolę jeszcze-nie-komisarza Gordona ma tu sam
Gary Oldman. Nie zawodzi też
Michael Caine w roli Alberta, choć oczywiście te dwie postacie zawsze będą się kojarzyć z aktorami, którzy grali ich do tej pory we wszystkich filmach -
Michaelem Goughem i
Patem Hingle). Ale to właśnie nieschematyczna obsada pozwoliła tak udanie przełamać konwencję. Film może się podobać nawet widzom, których zupełnie nie interesują ekranizacje komiksów.
Konwencję złamano zresztą w wielu innych miejscach. Tożsamość Batmana nie dla wszystkich jest tajemnicą, wiele wiedzą o nim zarówno niektórzy sprzymierzeńcy, jak i przeciwnicy. Film został też mocno uwspółcześniony, choć oczywiście Gotham to wciąż mieszkanka czasów współczesnych i lat 20, a także ówczesnych wizji przyszłości. Tyle, że proporcje są inne, radiowozy, broń, elektronika - współczesne, a rzeczy do tej pory przyjmowane na zasadzie zgody na konwencję są tu wytłumaczone w sposób pozorujący racjonalne wyjaśnienie. Dowiemy się wreszcie,
skąd on bierze te wszystkie zabawki, kto mu pomaga, oprócz Alberta, oczywiście, jak powstał batmobil, skafander i skąd wzięła się grota pod rezydencją rodziny Wayne'ów. Ba, dowiemy się nawet skąd wzięła się ta cała banda psychopatów w przebraniach, z którą Batmanowi przyjdzie walczyć w kolejnych częściach...