20 kwietnia 2009

Policjanci i saperzy

Kończą mi się zapasy. Trzeba będzie napisać coś nowego. A tymczasem jeszcze trzy krótkie recenzje. Tym razem raczej kino dla chłopaków.

Max Payne, reż John Moore, USA 2008. O komputerowej grze "Max Payne" wiem tyle, że istnieje. Nie grałem, nie byłem fanem, więc nie miałem szczególnych oczekiwań. Obejrzałem kawałek współczesnego teledysku - trochę "Sin City", trochę "Nocnej straży", niezbyt głęboki scenariusz, płaskie jak tektura postacie, dużo spowolnionych zdjęć i przyzwoite efekty specjalne. Do tego mizerne aktorstwo i laski o wulgarnej urodzie - słowem wszystko, co potrzebne do szczęścia maniakowi gier ;) Dla amatora łatwej, ale porządnej, kinowej rozrywki to stanowczo za mało. Do oglądania na poważnie się to nie nadaje, bo jest zbyt puste - do oglądania dla śmiechu zbyt nadęte. A gracze pewnie i tak wolą oryginał. Po co się robi takie filmy?

Pride And Glory, reż. Gavin O'Connor, USA, Niemcy 2008. Nawet w plakacie promującym ten film można się doszukać pewnego podobieństwa do opisanego przeze mnie jakiś czas temu "Righteous Kill". Już wtedy wspomniałem, że liczę na lepsze kino i tym razem się nie zawiodłem. Temat złych policjantów nie jest nowy, a fabuła klasyczna - na podziały między złymi i dobrymi gliniarzami nakładają się rodzinne koneksje. Brat będzie musiał stanąć przeciwko mężowi siostry, a przy okazji wyjdzie na jaw, że nikt nie ma czystych rąk. Nic nowego. Podane w sosie dobrego, męskiego kina, w którym takie słowa jak honor czy przyjaźń nie wywołują tylko pustego śmiechu. Rozsądnie spędzone dwie godziny, ale do historii filmu kryminalnego ta produkcja nie przejdzie. Niemniej Norton z Farrelem stworzyli całkiem udany duet na planie. Na pewno lepszy, niż dziadki ze wspomnianego wyżej filmu.

The Hurt Locker, reż Kathryn Bigelow, USA 2008. Ponieważ co i raz ktoś zagląda na blogaska wpisując do Google zapytania o "filmy o wojnie w Iraku", czuję się w obowiązku napisać parę zdań o kolejnym, który się nawinął. Nawet kiedyś wrzucałem trailer. I to chyba wystarczy, bo niestety film poniżej oczekiwań. Owszem, poprawnie wymyślone i nawet nieźle nakręcone, ale główny bohater - saper z przeszłością (to chyba rzadki przypadek), straceniec z wyboru jest niewiarygodny. Szuka guza, ryzykuje bez sensu, popisuje się przed wszystkimi. W tym zawodzie to się chyba nie sprawdza. O wojnie znów nie dowiadujemy się z tego filmu wiele - że jest dużo krwi i dużo wybuchów, i nie wszyscy dają radę. Mało, mało. Ciekawe, czy ta wojna doczeka się swojego "Czasu apokalipsy" lub "Plutonu"?

18 kwietnia 2009

Prawdziwy początek sezonu

Pierwsze porządne błoto w tym roku zaliczone. W dzień padał deszcz, potem wyszło słońce i oto efekty.

A przy kolejnej wyciecze mojej maszynie stuknie 3000 kilometrów. Mniej więcej, bo mam niejasne wrażenie, że mój licznik nie jest szczytowo dokładny. I że pada mu bateria. Ale tak czy owak coś mu tam stuknie ;)

Muszę iść do dentysty...

... bo bolą mnie ząbi :)

17 kwietnia 2009

Pornosy, trawa, Barcelona

Vicky Cristina Barcelona, reż. Woody Allen, Hiszpania / USA 2008. Cały film jest taki, jak tytuł: sprawia wrażenie wersji roboczej, niedokończonego projektu. Pomysłu fabularny nie jest oryginalny, ale przy takiej obsadzie i przy wakacyjnej nastrojowości mógłby się wybronić. Tyle, że połowę fabuły opowiada lektor z offu. Reszta to rwące się scenki rodzajowe prowadzące do tej, w której przez chwilę Johansson całuje się z Cruz. Wrażenie jest takie, że to pornos, z którego wycięto "momenty". Czytałem - jako przykład pozytywnego pomysłu na promocję - że realizację tego filmu bardzo mocno wsparło miasto Barcelona. Mam wrażenie, że Allen podszedł do tego jak do typowej chałtury połączonej z wakacjami w towarzystwie trzech pięknych aktorek. Takiemu to dobrze...

Pineapple Express, reż. David Gordon Green, USA 2008. Ten film z kolei - choć zapowiadał się całkiem nieźle - jest tak słaby, że mam sporą obawę, że nie będę w stanie napisać o nim na tyle dużo, by wypełnić miejsce obok obrazka. Niestety, do zrobienia głupiej komedii o paleniu przemysłowych ilości trawy potrzebne jest coś więcej, niż tylko przemysłowa ilość trawy. Potrzebny jest Kevin Smith. Dobrze więc, że przygarnął jedyny interesujący punkt tego filmu - Setha Rogena - do swojej produkcji, o której niżej. O tym filmie trzeba po prostu szybko zapomnieć - dawno nie miałem tak głębokiego poczucia zmarnowanego czasu. I tylko przez wzgląd na płynne przejście do kolejnej recenzji w ogóle o nim piszę.

Zack and Miri Make a Porno, reż. Kevin Smith, USA 2008. Kevin Smith natomiast - niczego nie udaje. On po prostu chciał nakręcić pornoparodię Gwiezdnych Wojen, a w Hollywood znaleźli się ludzie bardziej naiwni od władz Barcelony i też dostał kasę. Szacunek. Ale film nie zachwyca. Może dlatego, że bodaj po raz pierwszy Smith w ogóle się w nim nie pojawił, a może dlatego że historię miłosną połączył z takimi momentemi, że film długo nie mógł się doczekać w Polsce chętnych do dsytrybucji? Zawsze miał talent do opowiadania miłosnych historii bez popadania w żenadę. Tam, gdzie żenada była blisko - uciekał w wygłupy mniej lub bardziej przekraczające granicę dobrego smaku. Tu zdecydowanie bardziej. Efekt jest chwilami dosyć wątpliwy. Natomiast ze współpracy z Sethem Rogenem może jeszcze wyjść sporo dobrego - to zdecydowanie "smithowski" aktor.

W Kampinosie bez zmian

30 kilometrów na rozgrzewkę - trudno to nawet nazwać wycieczką, sprawdziłem po prostu czy puszcza Kampinoska jest na miejscu i czy rower się nie rozsypie. Nie rozsypał się, ale należy mu się solidny przegląd.

Zdaje się, że w przyszłym sezonie trzeba będzie zainwestować w nowy osprzęt. Tymczasem rower w połączeniu z internetem - czyli kolejna społecznościówka i kolejny gadżet na blogu. Po prawej, pod pracą, a nad x-boxem (nic znaczącego, chociaż...) zabawka z bikestats.pl. Polecam uwadze blogujących rowerzystów. Jeśli o mnie chodzi, to do stałych rubryk przy dodawaniu wycieczek mogliby dodać jeszcze miejsce na wpisanie, jakiej muzyki się słuchało po drodze. Związek między ścieżką dźwiękową, osiągami i klimatem wycieczki jest znaczny.

Mijając Sieraków zboczyłem nieco z utartego szlaku i trafiłem na taki oto dom (zdjęcia zrobiłem za zgodą rezydujących w ogrodzie właścicieli):

Jestem niemal pewien, że widziałem gdzieś ten budynek - w jakieś gazecie o architekturze albo gdzieś w sieci. Jeśli ktoś go rozpozna - proszę o cynk w komentarzach. Strasznie fajny, położony dosłownie przy wjeździe do parku narodowego, przyjazną architekturą odcinający się od izabelińskiego standardu, na który składają się głównie popeerelowskie dacze, pojedyczne ceglane chałupy oraz coraz większe i coraz bardziej nadęte podmiejskie rezydencje w pseudodworkowym stylu - brzydkie, niezgrabne, projektowane według schematów domy z katalogów. A tu nagle taka perełka. Aż przyhamowałem z wrażenia :)


Zdjęcia mizerne, bo robione telefonem niestety. Zawsze sobie obecuję, że następnym razem wezmę aparat i nigdy nie biorę.

16 kwietnia 2009

Ping pong, or as the Chinese say: Ping pong

Balls of fury, reż. Robert Ben Garant, USA 2007. Żadna napisana na poważnie recenzja nie będzie w stanie przekonać do obejrzenia tego filmu - rzecz opowiada bowiem o ściśle tajnej operacji amerykański służb specjalnych, które są tak zdeterminowane, by dotrzeć do Pana Fenga, szefa potężnej organizacji przestępczej, że postanawiają podstawić swojego zawodnika w organizowanym przez niego turnieju jednej z najstarszych azjatyckich sztuk walki. - Ping Pong. Or, as the Chinese say, Ping Pong - by posłużyć się słowami Pana Fenga. W tej roli, uwaga, Christopher Walken! Efekt? Arcydebilna parodia filmów w stylu Mortal Combat i klasyki kina karate. Zupełnie niestrawne na trzeźwo - w innej okoliczności polecam serdecznie :)

15 kwietnia 2009

Nie dla cmoków, czopków i mondziołów

W zakamarkach twardego dysku znalazłem plik z kilkoma krótkimi recenzjami filmowymi, które jakoś nie trafiły wcześniej na blogaska. Będą jak znalazł, gdy zabraknie aktualności.

Włatcy móch. Ćmoki czopki i mondzioły, reż. Bartek Kędzierski, Polska 2009. "Włatcy móch" - jak wiele innych popkulturowych fenomenów - dzielą publiczność z grubsza na dwie części: tych, którzy kumają i tych, wymienionych w tytule. Tych drugich nic nie przekona, a tych pierwszych przekonywać nie trzeba. Miłośnicy serialu, do których się zaliczam, znajdą wszystko to, czego oczekują - dużą porcję dobrze znanego klimatu, niewyszukanych żartów, Czesia i kolegów oraz w ramach kinowego bonusu proporcjonalnie więcej postaci drugoplanowych - Zajkowskiego, Przekliniaka, Marcela czy Pułkownika. Dwaj ostatni w ogóle dają w tym filmie popis swoich ekstremalnych możliwości. No i mamy jeszcze fenomenalnego laryngologa z zatkanym nosem, postać niemal zupełnie nową, ale za to całkiem przebojową. Poza tym nie będzie tu nic nowego - to samo poczucie humoru, ten sam element kpiny z polskich realiów, te same głosy i ta sama animacja. I tak samo nierówny poziom, jak w serialu - po dobrym fragmencie przychodzi słabszy, po słabszym znów mocniejszy. W sumie półtorej godziny dobrej zabawy. No i puenta, która po pięciu sezonach całą bajkę zamyka. Oczywiście nie tak, żeby się nie dało odciąć od "Włatców" jeszcze jakiegoś kuponu, ale może nie trzeba będzie. Za kilka tygodni w telewizji będzie można zobaczyć nową kreskówkę Kędzierskiego - "Tysiąc złych uczynków"*.

* Kilka tygodni minęło, kreskówkę można było zobaczyć - niestety, nie daje rady. A tymczasem tu i ówdzie krążą nowe odcinki WM.

Mecz meczów

Parafrazując reklamę:

Gdyby Carlsberg grał w piłkę
byłby to prawdopodobnie mecz
Liverpoolu z Chelsea

14 kwietnia 2009

Słowa kluczowe

Obserwowanie, z wyników dla jakich zapytań ludzie trafiają na własną stronę www, to fascynujące zajęcie - wie to każdy, kto próbował. Takoż i ja obserwuję to z najwyższą ciekawością.

"Dupa" i "cycki" - jedna notka z właściwym tytułem wystarczyła, by w ciągu kilku tygodni oba te słowa znalazły się w top 10 (mówimy o okresie od sierpnia 2008 do teraz - od kiedy używam Analyticsa). "Dupa i cycki" w duecie (tercecie?) występują na 31 pozycji. Łącznie te trzy zapytania generują za pewne największą ilość wejść z Google. Pozdrawiam zawiedzionych. Tych, którzy szukali "wieloryb w wiśle filmy", a znaleźli mnie - również. Jeszcze trochę mi brakuje :P

Nie inaczej - jeśli chodzi o oczekiwania publiczności - rzecz musi się mieć z przebojem ostatnich dni. Przykro mi, ale nie znajdziecie tu wiele o "odgryzaniu penisa".

Pozdrawiam również czytelników zdeterminowanych. Czyli tych, którzy wpisują do Google "www.pokaz-cycki.blog.pl" i klikają wyniki, aż znajdą mój blog. Ja nie znalazłem. Ale co się przy okazji naoglądałem, to moje.

Hitem w kategorii mam_nadzieję_że_niezawiedzionych jest "jerzy paramonow" w kilku różnych zapisach. Co oznacza, że największą furorę na moim blogu robi notka napisana przez kolegę... (nie bez zasługi linku na Wikipedii).

Przy tej okazji wspomnę o zapytaniu, które mnie rozczuliło: "zjarani vavamuffin wywiad". Radość tym większa, że to pierwszy wynik (dla niezjaranych "vavmuffin wywiad" - drugi, też częste zapytanie skądinąd).

Równie pocieszające, jak wysoka pozycja notki kolegi jest to, że ludzie trafiają do mnie z powodu błędu składniowego. Po tym, jak dziennik.pl zrobił mi reklamę wszelkie zapytania o "warsaw source:life" prowadzą do mnie (podpowiadam ponownie - trzeba szukać w grafice).

Z twórczości własnej dość dobrze sprzedały się w Google recenzje "filmów o wojnie z Irakiem". Zdaje się jednak, że i tu publika odchodzić musi z poczuciem zawodu, bo chyba żadnego nie pochwaliłem.

Na klientów Kupieckich Domów Towarowych też nie czeka tu chyba nic ciekawego. Do "kdt" nie tędy droga.

Cytaty "jeszcze dzień wyjdę stąd" i "zapada zmrok a od piórem ciągle nic" pojawiły się w notkach po jednym razie. A ile błędów można w nich zrobić, to się największym wrogom powszechnej edukacji nie śniło.

Jestem też absolutnie i dozgonnie zobowiązany wobec osób, które wpisując do Google "kapusta kiszona" doklikują się do mnie przechodząc obojętnie nad wróżeniem płci dziecka ze smaku na kwaśne lub słodkie potrawy, babcinych przepisów na cerę, stosownego hasła w mobilnej Wikipedii czy wyniku w domenie salonliteracki.pl, którego nie miałem odwagi otworzyć, podobnie jak tego z wysylkowo.pl. Respect.

W sumie Analytics zliczył ponad 3 tysiące zapytań. Myślę, że jeszcze będę wracał do tej listy :)

PS: W tej notce nie ma linków, żeby nie zakłócały reprezentatywności pomiaru. Gdyby ktoś chciał znaleźć właściwe notki, to najprościej będzie z pomocą wyszukiwarki w dolnej części prawej szpalty.

13 kwietnia 2009

Naród w zadumie

Politycy licytują się, kto na miejsce tragedii dotarł pierwszy, a kto drugi. I dlaczego. I czemu nie oglądał telewizji? Internauci licytują się, co jest warte dłuższej żałoby - 21 ofiar pożaru, 25 osób zabitych na drogach, czy 294 w trzęsieniu ziemi. Bardziej jeden dzień czy bardziej trzy się należą. Tylko w pomorskim, czy bardziej w całej galaktyce? I czy ci, co przeżyli, dobrze na tym wyjdą?

To pierwsze szczególnie nie dziwi. Tego drugiego nie rozumiem. Można nie współczuć, można mieć gdzieś, można traktować to z zawodową obojętnością, ale jak można podważać sens żałoby w takim momencie? Jak można to przeliczać na sztuki? Czego właściwie chcieliby ci, co mówią o wypadkach - żeby do każdego ścigali się premier z prezydentem? Czy żeby udawali, że dziś w nocy nic się nie stało? A może powinni wejść na blipa i sobie trochę podrwić z żałoby razem z tymi, co są demonstracyjnie ponad?

Naród pogrążony w tradycyjnej świątecznej zadumie.
Serce rośnie.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.