Pałac Saski: mizerny efekt spektakularnego gestu
W tej historii wszystko szło źle od samego początku. Przetargi, projekty, przygotowania, konkurs - właściwie nie było etapu, na którym nie pojawiłyby się kontrowersje.
Wszystko zaczęło się od sporu o samą ideę odbudowy nie istniejącego budynku. Warszawa ma w tym względzie doświadczenia lepsze i gorsze. Do lepszych należy odbudowa Starego Miasta i Zamku Królewskiego - inicjatywy, które mają nie tylko wymiar symboliczny, ale też miały ogromny wpływ na podejście do konserwacji zabytków na świecie. Są to przykłady znane i traktowane z ogromną atencją przez fachowców (choć oczywiście nie przez wszystkich), a i przez laików odbierane jako zjawiska symboliczne. Sam nie raz miałem okazję wysłuchać bardzo sympatycznych komentarzy ze strony obcokrajowców, na których fakt, że Polacy podnieśli warszawskie Stare Miasto z gruzów był bez mała kluczem do zrozumienia naszej historii i mentalności. Nie przypadkiem warszawskie Stare Miasto wpisano na listę UNESCO.
Do gorszych zaliczyłbym przede wszystkim północną pierzeję placu Teatralnego, czyli pałac Jabłonowskich, dawny stołeczny ratusz. Budynek odtworzono w drugiej połowie lat 90. A właściwie odtworzono tylko jego elewację, opakowując nią zupełnie współczesny biurowiec. Zrobiono to w dodatku w sposób fatalny, nie zachowując proporcji, rytmu ani podziałów. W efekcie w poprzek okien historycznej elewacji przebiegają stropy biurowca - wygląda to dziwnie i pokracznie.
Odbudowa pałacu Saskiego miała się mieścić gdzieś w połowie drogi. Budynek miał być rekonstrukcją nie tylko z zewnątrz, ale wnętrza miały spełniać współczesne standardy. Co zresztą od samego początku było wielką niejasnością, bo aż do zeszłego roku nie wiadomo było nawet, co znajdzie się w środku. W całym pomyśle odbudowy więcej było teatralnego gestu ekipy Lecha Kaczyńskiego, niż sensownego zamiaru inwestycyjnego. Chodziło raczej o budowę spektakularnej dekoracji na placu, na którym odbywają się najważniejsze państwowe uroczystości, niż o metry kwadratowe powierzchni użytkowej.
Niestety, takie założenie mocno ograniczyło swobodę architektów, którzy zmierzyli się z tym zadaniem. Z jednej strony mieli bowiem ściśle określony kształt elewacji, którą przyszło im raczej odtworzyć niż stworzyć, z drugiej zaś nie mieli pojęcia, co powinni zaprojektować wewnątrz. W efekcie osią, wokół której zogniskowała się dyskusja o projekcie został Grób Nieznanego Żołnierza. A konkretnie spór o to, jak wkomponować go w nowy budynek.
Historycznie grób był ukryty w potężnej kolumnadzie łączącej dwa skrzydła pałacu. Wycofujący się z Warszawy Niemcy wysadzili cały budynek, ale ten fragment jakimś cudem zachował się. Sam, na środku pustego placu, robił swoiste wrażenie, przynajmniej na tych, którzy mieli pojęcie, czego był fragmentem. Zawsze zastanawiało mnie, czemu nigdzie w jego pobliżu nie ustawiono najmniejszej nawet planszy z historycznymi zdjęciami pałacu, które dawałyby pewne wyobrażenie turystom. Pytanie o to, jakie będzie miejsce grobu w nowym układzie przestrzennym placu było zasadne - jak zachować jego symboliczną siłę odbudowując wysadzoną kolumnadę? Pomysłów było kilka. Jedni sugerowali pominięcie kolumnady w rekonstrukcji, co jednak psułoby bryłę budynku (pomijając to, że taki pomysł nie był w zgodzie ze sztuką konserwatorską). Inna koncepcja zakładała "wysunięcie" grobu przed odbudowaną kolumnadę, ale i tu zarzuty były podobne. Ostatecznie przyjęto, że grób na powrót stanie się elementem większej całości, a zarys historycznej części zostanie jakoś odwzorowany w murze. Mówiło się o lekkim prześwicie (nie wiem, czy reszta kolumnady miała by nad nim wisieć - to byłoby zaiste pokraczne) lub o pasku metalu na murze. Słowem - wygrał banał.
A szkoda, bo wśród kilku konkursowych koncepcji pojawiła się też całkiem ciekawa propozycja PKZ "Zamek", by kolumnadę odtworzyć, ale ze szkła. Miała być właściwie tylko zarysem, wspomnieniem dawnego kształtu budynku, lekko odcinającym się od nieba i zieleni Ogrodu Saskiego. Pomysł nie był może wielce oryginalny, ale jako jedyny uciekał od dosłowności pozostałych. Taka kolumnada nie udawałaby historycznego elementu, byłaby więc nawet bardziej zgodna z zaleceniami konserwatorskimi, które dążą właśnie w takim kierunku - łączenie starego z nowym nie powinno polegać na tym, że nowe udaje stare.
Dalsze perypetie były już czysto administracyjnej natury - zmiana ekipy rządzącej w Warszawie, opóźnienia, oferty przetargowe droższe od założeń o - śmieszną z punktu widzenia dotacji na stadion Legii czy przetargu na II linię metra - kwotę 40 milionów złotych, zgoda rady miasta na podwyższenie budżetu inwestycji, wreszcie kontrakt, projekt i początek prac archeologicznych. O niektórych perypetiach wspominałem swego czasu tłumacząc, skąd biorą się problemy z rozstrzyganiem miejskich przetargów.
I wtedy okazało się, jak fatalnie przygotowano cały ten spektakularny gest. O tym, że pod placem Piłsudskiego są piwnice dawnego pałacu warszawiacy raczej nie wiedzieli - ale historycy wiedzieć musieli. Zasypano je po wojnie, w głębokim PRL-u wykreślono nawet z rejestru zabytków (nikt wtedy nie myślał o odbudowie, ani nawet o ich odkopywaniu - była to decyzja czysto techniczna, robiąca porządek w papierach). Zasadą jest, że przy tego typu inwestycjach prowadzi się badania archeologiczne i dopiero potem decyduje, co dalej. Tu jednak zasadę postawiono na głowie - o likwidacji piwnic zdecydowano jeszcze przed ich odkopaniem. Gdy więc rozgorzał spór o zachowanie historycznych murów, okazało się że w razie takiej decyzji projektowanie trzeba będzie właściwie zacząć od nowa.
Inwestycja na dwa lata stanęła w miejscu. Mury budziły emocje warszawiaków, którzy dość zgodnie - jeśli w ogóle - opowiadali się za ich zachowaniem. Rozgorzały spory o ich realną wartość historyczną (rozstrzygnięty ostatecznie ponownym wpisem do rejestru najstarszej części murów), o to, czy mury w ogóle da się jakoś wkomponować w budynek (zrezygnowano z budowy części parkingu podziemnego) i czy możliwe jest udostępnienie ich dla zwiedzających jak wnętrz, czy też ograniczy się to do przekrycia szkłem i oświetlenia (nie rozstrzygnięty w ogóle). W między czasie koszt przygotowania nowego projektu i opóźnienie w realizacji spowodowało, że wyłoniony wcześniej wykonawca - firma Budimex-Dromex - stanął przed widmem dokładania do inwestycji z własnej kieszeni. Ostatecznie umowę rozwiązano, choć zdaje się, że do dziś miasto negocjuje z Budimexem wartość prac, które zostały wykonane (m.in. archeologicznych i projektowych). Rozpoczęto nawet nową procedurę przetargową, już w oparciu o decyzję - bodaj jedyną sensowną w całym tym procesie - miasta, że w odbudowanym pałacu znajdzie się ratusz.
Sensowną dlatego, że dziś ratusz jest w sposób absurdalny rozdrobniony, poszczególne biura zajmują różne budynki, co podnosi koszta pracy. A w dodatku niektóre z tych budynków, choćby pałac Branickich przy Miodowej, trzeba w końcu zwrócić byłym właścicielom. Tak więc, choć budowa drogiego ratusza nigdy nie jest decyzją popularną, tym razem władze Warszawy mogły liczyć na zrozumienie mieszkańców (i mediów, które ideę poparły dość zgodnie).
Tyle, że w między czasie dostaliśmy Euro 2012, ratusz zaś uznał, że od budowy pałacu dla siebie ważniejsza jest kontrowersyjna budowa stadionu dla stołecznej Legii. I podjął decyzję, że pałac na razie odbudowywany nie będzie. A odsłonięte, wpisane do rejestru zabytków piwnice zostaną zasypane - ziścił się scenariusz, który przez dwa lata funkcjonował jako żart.
Jaki jest więc bilans całej tej historii? Do sukcesów można zaliczyć uratowanie piwnic przed bezmyślną rozbiórką, a niektórzy - w tym i ja - w duchu cieszą się pewnie, że pałac Saski nie powstanie w tej formie, w której miał powstać. Są to jednak "plusy ujemne" - pierwszy dlatego, że piwnice przez dwa lata niszczały, a teraz znów zostaną zasypane i tak naprawdę nikt nie zastanowił się nawet nad tym, jak je sensownie wykorzystać. Drugi dlatego, że cofamy się o kilka lat i gdy tylko temat odbudowy pałacu powróci - znów będziemy toczyć te same debaty. O to czy i jak odbudowywać, co rozwalić i co zachować, a pewnie też i o to, co ma się znaleźć wewnątrz odbudowanego pałacu. Wymierne koszta całego tego bałaganu są - jak wspomniałem - dopiero szacowane, części oszacować się nie da. Symboliczny koszt to kolejny cios w wizerunek Warszawy w dziedzinie zarządzania, budowania i decydowania.
Zyski? Żadnych obiektywnych. Może tylko symboliczne - to, że spora grupa warszawiaków przejęła się losem zabytku, że się nim w ogóle zainteresowała, że uświadomiła sobie ciut lepiej, w jakim mieście żyje. Że przez moment zastanowiła się nad architekturą i jej rolą. Może też polityczne - może w oparciu o tę komedię pomyłek ktoś wyciągnie wnioski głosując w kolejnych wyborach?