Byle do wiosny
Zima zaczęła jednak z wysokiego C - pada bez przerwy od 10 godzin, a cały ten sprzęt do odśnieżania (w sumie około 400 pojazdów) utknął dawno w tym samym korku, w którym staliśmy dziś wszyscy.
Warszawiacy dość zgodnie domagają jednak się, by jezdnie były czarne, autobusy punktualne, chodniki suche, a buty czyste. Do mieszkańców zdaje się nie docierać, że to nie jest możliwe. Że w naszej szerokości geograficznej gwałtowna śnieżyca nie jest niczym niespotykanym i trzeba się nauczyć z nią żyć, a nie pomstować na to, że w innych krajach jest lepiej.
To zresztą nie jest prawda - większość europejskich metropolii po podobnej śnieżycy kompletnie sparaliżowana byłaby przez tydzień, a nie jedno popołudnie. W Londynie poranny szron sprawia ponoć, że do pracy stawiają się tylko Polacy, a co dzieje się w innych miastach, można zwykle oglądać w wieczornych wiadomościach. Ileż razy widzieliśmy obrazki ze sparaliżowanych miast, w których spadło raptem kilka centymetrów śniegu?
Te same miasta nie marnują też milionów na bezsensowne odśnieżanie, które służy tylko i wyłącznie dowodzeniu, że zima nie zaskoczyła drogowców. W Berlinie po pierwszym śniegu sypie się na jezdnie żwir. Wiosną się go odkurza i wykorzystuje w kolejnym roku. I to wszystko. Ale wyobrażam sobie los urzędnika, który by powiedział, że od tego roku w Warszawie nie odśnieżamy...
A jutro i tak wszystko wróci do zimowej normy - kierowcy zmienią opony i po jednym popołudniu względnie ostrożnego poruszania się z typową dla europejskich metropolii prędkością znów będą zapierdalać pełnym gazem. Inni po dzisiejszej walce zostawią samochody pod domami. Autobusy i tramwaje wpadną w normalny, rozkładowy rytm, a my przypomnimy sobie, że zimą musimy wychodzić z domu kwadrans wcześniej.
Wszyscy wrócą do szarej codzienności z przeświadczeniem, że znów sprawę zawalili "oni" - urzędnicy, drogowcy, kierowcy. Mało komu zaświta, że za ten paraliżujący miasto burdel każdy ponosi jakąś część winy. Przecież to, że komunikacja miejska w stolicy wciąż niedomaga nikogo nie zaskoczyło w poniedziałek, 29 listopada. To stan trwający od lat, zmieniający się na lepsze bardzo powoli. Nikogo raczej nie zaskoczył też chyba śnieg - że będzie sypać, prognozy mówiły od paru dni.
Było jasne, że dziś będzie ciężkie popołudnie.
Można było zostawić samochód w domu.
Można było wyjść z pracy wcześniej. Albo zostać o jedną kawę dłużej, żeby nie ładować się w sam środek szczytu - przecież wiadomo było, że i tak nie będzie się w domu wcześniej.
Można było przeczekać przy kawie lub herbacie, gdzieś w mieście.
Widząc śnieg padający przez 8 godzin można było zrezygnować z zakupów czy innej wizyty na drugim końcu miasta. Dla siebie - żeby się nie usrywać i dla innych - żeby tej masy ludzi w mieście było po prostu mniej. Ale czy w Warszawie komuś w ogóle przychodzi do głowy taka myśl, że ten tłum, to także ja?
Ci, których obserwowałem na przystanku Stare Miasto raczej nie pozostawiali złudzeń. Na przystanku czekało około 200 osób. Gdy w perspektywie tunelu trasy WZ pojawiał się autobus, nerwowy tłumek zaczął... wchodzić na jezdnię (przystanek bez wysepki). Ta momentalnie została zablokowana. Samochody pchały się przez tłum - tłum wpychał się pod samochody i pod autobus.
Wreszcie otworzyły się drzwi. Ci, którzy wepchnęli się na poprzednim przystanku, teraz wypadali na jezdnię, bluźniąc niemiłosiernie. Szybko się jednak odbili od gleby i załadowali z powrotem. Zasadniczo nikt nowy się nie wciśnie. Ale przez najbliższe 3, 4 minuty przepychanka będzie trwała w najlepsze. Szofer będzie próbował zamknąć drzwi. Raz, drugi, trzeci... bez skutku. Ile par będzie po dzisiejszym dniu do naprawy? Ilu złamasów, którzy się na nich uwieszali, będzie narzekać jutro, że autobusie ciągnie po nogach, bo się nie domykają? Ilu powie, że to wina "onych"? Że po mieście jeździ szmelc i na co idą ich podatki?
Autobus odjeżdża. Tłumek się cofa, ale... tylko do połowy jezdni. To nic, że teraz jechać powinny samochody, że w nich też są ludzie, którzy mają tak samo dość swojej drogi do domu. To nic, że w tłumie na przystanku są dzieci. Trzeba stać w połowie jezdni, bo w perspektywie tunelu widać już tramwaj. To nic, że i tak nikt się do niego nie wciśnie. To nic, że cały ten burdel próbuje minąć karetka pogotowia na sygnale.
Wjeżdża tramwaj i zabawa zaczyna się od nowa. Jęki, wrzaski, bluzgi, płacz. Najgorzej, że trzeba w tym brać udział - stojąc grzecznie na chodniku można sobie na to tylko popatrzeć. Wsiąść przed godz. 20 raczej nie ma szans.
Poszedłem przez most na piechotę. Zmarzłem, ale do św. Floriana nie minął mnie żaden tramwaj. Pewnie próbowały podjechać na przystanek, na którym już czekał tłum tych, co wiedzą na pewno, czyja to wina, że nic dziś nie jeździ zgodnie z rozkładem.