31 maja 2009

Zaproszenie

DEBATA O ROLI MEDIÓW LOKALNYCH

Czym jest lokalność i jak media lokalne wpływają na kształtowanie się tożsamości? Czy i dlaczego wywierają na odbiorców większy wpływ niż media ogólnopolskie? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi szukać będą uczestnicy otwartej debaty, która już w środę 3 czerwca odbędzie się w siedzibie Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Organizatorem spotkania jest TVN Warszawa Debata powstaje przy współpracy z miesięcznikiem "Brief" oraz SWPS.

Debata dotycząca roli mediów lokalnych jest pierwszym tego typu przedsięwzięciem organizowanym przez telewizję TVN Warszawa. Do dialogu zaproszono przedstawicieli mediów lokalnych, naukowców, a także Urząd Miasta. Dyskusja dotyczyć będzie roli mediów w kształtowaniu postaw społecznych oraz lokalnej tożsamości. Prelegenci spróbują też określić rolę mediów lokalnych jako kanału komunikacji pomiędzy władzami miasta a jego mieszkańcami.

W spotkaniu udział wezmą wykładowcy SWPS, Maciej Maciejowski i Karol Kobos – z redakcji TVN Warszawa, Adam Mikołajczyk – magazyn "Brief", Dariusz Bartoszewicz i Jerzy Majewski – dziennikarze Gazety Wyborczej oraz Katarzyna Ratajczyk z Biura Promocji Miasta.

Spotkanie odbędzie się 3 czerwca, o godzinie 10.30, w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, przy ul. Chodakowskiej 19/31w auli 342, III piętro. Debata zakończy się około godziny 13.30

Prosimy o potwierdzenie przybycia do 1 czerwca 2009 mailem pod adres: debata_tvnwarszawa@onet.eu.

29 maja 2009

Widok z penthouse'u

Tytuł zapożyczyłem od sąsiada, który tak podpisał kiedyś podobną fotkę naszego kwadratu. Syf. Rowerzystom wybierającym się na Masę Krytyczną życzę... stopy wody pod kilem i po cichu cieszę się, że do poniedziałku gips wyklucza udział ;)

22 maja 2009

Aktor musi mieć blisko

Andrzej Wajda, Juliusz Machulski, Janusz Morgenstern, Jacek Bromski i Wojciech Marczewski - najwięksi polscy reżyserzy stanęli w obronie wytwórni filmowej przy ulicy Chełmskiej przed "groźbą likwidacji". Groźba nie była realna, ale zaraz po tym jak artyści zakończyli swoją konferencję, ratusz oznajmił, że wycofa się z pomysłów, które ich wystraszyły.

Warszawskie środowisko filmowe wytoczyło najcięższe armaty. Pięć wielkich nazwisk wspieranych przez szefową Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszkę Odorowicz i Zenona Budkiewicza, który w ostatniej chwili zastąpił na konferencji prasowej ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, zebrało się w ciasnej, dusznej salce projekcyjnej na terenie Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych przy ulicy Chełmskiej 21. Wspólnie przekonywali, że miasto chce zniszczyć zakład z 60-letnią tradycją.

Mieszkania zamiast wytwórni?

Skąd to zamieszanie? Na zlecenie warszawskiego ratusza powstał projekt planu miejscowego dla obszaru Sielc, gdzie znajduje się wytwórnia. To atrakcyjna część Mokotowa, na którą łakomym okiem patrzą deweloperzy. Ratusz postanowił uprzedzić ich apetyty i przygotować plan, który ureguluje to, gdzie można budować osiedla, a gdzie potrzebne są rezerwy pod drogi.

W pierwotnej wersji planu na terenie wytwórni przewidziano zabudowę usługową i mieszkaniową, ale na wniosek ministerstwa kultury funkcję zmieniono na wyłącznie usługową, co pozwoliłoby wytwórni działać dalej. Pozostawiono jednak układ ulic, który nijak ma się do dzisiejszej zabudowy wytwórni. I choć plan miejscowy nie nakazuje rozbiórki budynków, tylko postuluje ją w przyszłości, to filmowcy wpadli w panikę.

- Przez Chełmską przechodzi 40 proc. polskiej produkcji filmowej, pracuje tu 1,5 tysiąca ludzi, mieści się ponad 40 firm i instytucji filmowych - przekonywał w piątek szef WFDiF Włodzimierz Niderhaus. Chwilę wcześniej dziennikarzom zaprezentowano pigułkę zmontowaną z najnowszych filmów, m.in. "Generała Nila" czy czekających na premiery "Galerianek" i "Operacji Dunaj". - Pomagamy debiutantom, zdobywamy nagrody, a wszystko to bez dotacji z budżetu, wychodząc na swoje - podkreślał. - Nie ma żadnych logicznych przesłanek, by nas zamykać, więc nie rozumiem, dlaczego miast na to naciska? - pytał dramatycznie.

Wspominali i oskarżali

- Ile razy coś wydaje się tak absurdalne, idiotyczne, że aż niemożliwe, tyle razy to się dzieje - mówił z kolei Andrzej Wajda. - A przecież tu został nasz pot, nasze łzy i krew, choć na szczęście ta ostatnia z charakteryzatorni - dodał.

Inni filmowcy nie ograniczali się do wspomnień. - Jak to się dzieje, że rząd buduje stadiony, a nie dba o miejsca kultury? Czy to jest świadoma polityka ogłupiania narodu, żeby dawał się łatwiej rządzić? - pytał Jacek Bromski.

- Może pójść dalej i zabudować Łazienki Królewskie? Może powinny się tym zająć odpowiednie służby, może nawet powinno się złożyć zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa? - zastanawiał się Wojciech Marczewski. Kogo i o co podejrzewa - nie chciał odpowiedzieć.

"Aktor chce mieć blisko"

Filmowców pytano, czy wytwórnia nie powinna przenieść się poza miasto. - To jest czysto teoretyczne pytanie. Nikt nam tego nie proponował, nie ma też pieniędzy na budowę nowej wytwórni. Za to Chełmska inwestuje w sprzęt, rozbudowuje hale - odpowiadała Agnieszka Odorowicz. Przyznała jednak, że do WFDiF już dziś ciężko jest wjechać.

Ale filmowcy przenosić się po prostu nie chcą. - Nie ma lepszej lokalizacji, stąd aktor ma blisko do radia, do telewizji, na lotnisko - przekonywał Niderhaus.

Nieoczekiwane zakończenie

Na konferencję - mimo zaproszenia - nie dotarł nikt z ratusza. Gdy dramatyczne widowisko dobiegało końca, okazało się, że miejskie biuro prasowe postanowiło dopisać do niego własną puentę. Zwołało własną konferencję prasową. Dziennikarze zrezygnowali więc ze zwiedzenia wytwórni filmowej i pognali do Pałacu Kultury. W ślad za nimi pojechali też Agnieszka Odorowicz i Włodzimierz Niderhaus.

- Projekt planu będzie przedmiotem zmian. Będzie przygotowywana nowa wersja projektu planu dla tego obszaru - zapewniał na miejscu Marek Mikos, szef miejskiego biura architektury.

Co będzie z wytwórnią?

Wszystko wskazuje więc na to, że sprawa skończyła się happyendem. Przynajmniej z perspektywy filmowców. Tymczasem miasto będzie musiało powtórzyć całą procedurę planistyczną, co potrwa z pewnością wiele miesięcy. Czy brak planu uchroni wytwórnię przed likwidacją?

Odpowiedzi na to pytanie szukali niedawno dziennikarze "Newsweeka". Powołując się na raport Najwyższej Izby Kontroli z 2007 roku doszli do wniosku, że na Chełmskiej toczy się gra o duże pieniądze. Wytwórnia ma już na koncie transakcje z deweloperami, które w ocenie kontrolerów naraziły ją na straty.

Chodzi m.in. o prawo wieczystego użytkowania działki przy ul. Cybulskiego 1. Zdaniem kontrolerów bez przygotowania aktualnej wyceny wniesiono je do spółki, która następnie postawiła tam jeden z najdroższych w swoim czasie apartamentowców w Warszawie, Willę Monaco. - Mieszkanie kupił tam m.in. dyrektor wytwórni Włodzimierz Niderhaus - czytamy w "Newsweeku".

- W branży filmowej słychać głosy, że wśród osób zarządzających pomnikiem polskiej kinematografii widać wielką ochotę na dziką prywatyzację Chełmskiej 21. Stąd ponoć tak radykalny sprzeciw wobec miejskiego planu zagospodarowania przestrzennego. Teren nieuregulowany planem zagospodarowania przestrzennego daje dużą elastyczność przy wycenie działek budowlanych. Na rynku nieruchomości grunty o określonym przeznaczeniu (mieszkaniowym czy usługowym) są po prostu droższe. Te, których przeznaczenie jest nieznane, można bardzo nisko wycenić, na przykład podczas prywatyzacji, a potem sprzedać z zyskiem - czytamy w tygodniku.


Tekst opublikowany w portalu tvnwarszawa.pl
O planie miejscowym czytaj też na forum mieszkańców Sielc

21 maja 2009

Sygnaturka

Od wczesnych lat skłonny byłem do łagodnej zadumy nad faktami i ich interpretacją, do wyczerpującej wymiany poglądów i wielostronnej argumentacji, zwanej też w Warszawie pyskówką.
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954

20 maja 2009

Andrzej Wajda wraca do pracy

Gdy rok temu drwiłem sobie z planistycznych zapędów Andrzeja Wajdy, nie spodziewałem się, że temat będzie miał ciąg dalszy. A jednak, po krótkim epizodzie filmowym, reżyser powrócił do tego, co idzie mu najlepiej - urbanistyki.

Przypomnę; rok temu na łamach "Gazety Stołecznej" Andrzej Wajda opublikował swoją wizję zagospodarowania Placu Defilad. Wizja była ambitna, spektakularna, światowa w formie i polska w treści, słowem - by w pozostać w dyskursie rodzimej kinematografii - miś na skalę naszych możliwości. I ten miś sobie następnie zgnił.

Andrzej Wajda się jednak nie poddaje. Jakiś czas temu polemizowałem tu z artykułem z "Dziennika", który w dramatycznym tonie ostrzegał, że byt wytwórni filmowej przy ulicy Chełmskiej jest zagrożony w skutek planowanego przyjęcia planu miejscowego dla tamtej okolicy. Niedawno wątpliwe argumenty dyrekcji wytwórni powtórzyło "Życie Warszawy", a już w najbliższy piątek na terenie zakładu zwołana ma być konferencja prasowa z udziałem - a jakże - naczelnego architekta wśród filmowców, Andrzeja Wajdy.

Jak wynika z zaproszenia, za planowanie miasta brać się będą także Wojciech Marczewski, Krzysztof Zanussi, Jacek Bromski, a firmować to widowisko będą także minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski i dyrektor PISF Agnieszka Odorowicz.

Pewne zaskoczenie może budzić obecność w tym składzie Marii Rosołowskiej, przewodniczącej komisji planowania przestrzennego dzielnicy Mokotów oraz Pawła Czekalskiego, przewodniczącego komisji ładu przestrzennego Rady Warszawy. Choć może nie powinno to dziwić - pani Rosołowska na łamach "Dziennika" straszyła specustawą drogową, która miałaby być użyta do budowy osiedlowych uliczek i parkowych alejek, a pan Czekalski zapadł mi w pamięć, gdy wykazał się o fachową wiedzą o procedurze planistycznej. Słowem, zapowiada się ciekawe wydarzenie.

Właśnie się akredytowałem.

19 maja 2009

Pole Mokotowskie: Order dla dewelopera?

Ochrona Pola Mokotowskiego nigdy nie budziła w Warszawie większych kontrowersji. A jednak potrzebny był ruch dewelopera, by miasto wreszcie zabrało się za to na poważnie.

Wszystko wskazuje na to, że prowokacja dewelopera przyniosła (nie?)oczekiwany skutek: w sprawie Pola Mokotowskiego nastąpił długo oczekiwany przełom i porozumienie ponad politycznymi podziałami. Pan Marek Czeredys, właściciel spornej działki, jest dziś pod ostrzałem za to, że chciał grodzić czy nawet zabudować park. Jeśli jednak okaże się, że jego akcja doprowadzi do uchwalenia planu miejscowego w natychmiastowym trybie, miasto będzie chyba musiało przyznać mu medal.

Szkoda, że urzędników i radnych do działania zmusiła dopiero podbramkowa sytuacja. Teraz wszyscy nadrabiają deklaracjami zgody i politycznego poparcia. Pod koniec maja będą mieli szansę pokazać, ile warte są te zapewnienia. Projekt planu trafi najpierw do komisji ładu przestrzennego w radach dzielnic, potem zaopiniować go będą musiały same rady, a na koniec - uchwalić Rada Warszawy.

Na sesje i posiedzenia na pewno przyjdą mieszkańcy, nie zabraknie też ostrych warszawskich piór i telewizyjnych kamer. A to oznacza, że przed radnymi nie lada wyzwanie: trzeba będzie powściągnąć chęć błyśnięcia w mediach celną złośliwością pod adresem politycznych przeciwników. Tuż przed wyborami do Europarlamentu, w samym środku nabierającej tempa kampanii wyborczej lokalni politycy będą musieli pokazać, że potrafią się wznieść ponad te pokusy. Czy radni dadzą radę?



tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl

18 maja 2009

Dzieje się na Polu Mokotowskim

Co za dzień. Z rana wyglądało na to, że trzeba się będzie trochę sprężyć, żeby napisać coś nowego o sytuacji wokół Pola Mokotowskiego, a w dzień wyszło na to, że z pisaniem trudno było nadążyć.

Najpierw wyszło na jaw, że gdzieś między ratuszem, a dzielnicami narodził się pomysł, by niezbędne do przyjęcia planu sesje rad Mokotowa, Śródmieścia i Ochoty połączyć w jedno. W sumie niegłupie - wytrzymałość ludzi ma swoje granice, przy takim układzie mniej pieniactwa i populizmu na głowę znajdzie swoje ujście, a efekt będzie ten sam, bo dziś chyba nikt nie zaryzykuje politycznej kariery głosując przeciwko planowi Domaradzkiego.

W tak zwanym między czasie radni opozycji zgodnie zapewniali, że nie wyobrażają sobie innych wyników głosowania, a w sprawie Pola to nawet z najgorszym wrogiem stać będą ramię w ramię. No, zobaczymy jak przyjdzie powstrzymać się od atakowania przeciwników na sesji w obecności kamer.

A na sam koniec szef biura architektury Marek Mikos poinformował, że plan został zatwierdzony przez jego biuro i jutro, najdalej po jutrze trafi do dzielnic. Czyli można.

Można też napisać trzy czołówki ze złamaną ręką i spędzić 14 godzin w biurze. Nawet u Niemca mnie tak nie katowali. Jestem harcorem! ;)

Tyle podsumowania dla tych, którzy nie śledzą strony tvnwarszawa.pl. Dla zainteresowanych sprawą Pola Mokotowskiego jeszcze jeden wart uwagi link - "Stołek" zbiera podpisy pod listem Zielonych do Hanny Gronkiewicz-Waltz w sprawie "warszawskiej Rospudy", jak nazwał sprawę Pola Seweryn Blumsztajn. Wrzucam link, publikuję notkę, podpisuję list i padam na pysk.

Żywią i bronią

Ku chwale!

17 maja 2009

Star Trek, czyli jak zarobić na konwergencji?

Beam me up, Scotty czy Live Long and Prosper to - inaczej niż w Europie - w amerykańskiej popkulturze cytaty znane równie dobrze, jak A long time ago in a galaxy far far away czy May the force be with you. I to pomimo, że ten pierwszy w rzeczywistości nigdy nie padł z ust kapitana Kirka. W nowej adaptacji J.J. Abramsa też nie pada, choć bez wątpienia kolejny "Star Trek" przedłuży żywotność tego memu. Bo Abrams żyje właśnie w świecie memów. Bawi się nimi i przetwarza. Jego nowy film to gigantyczna fanowska produkcja.

W wywiadach Abrams zarzeka się, że nie był fanem Star Treka. Star Treka może nie - ale fanem na pewno. I jak nikt inny we współczesnym kinie rozumie fanów. Umie ich zdobyć, podtrzymać zainteresowanie karmiąc drobnymi zachętami, w oryginalny i bardzo czujny sposób wykorzystując do tego internet. Tak było z serialem "Lost" i tajemniczym projektem "Cloverfield". Nie inaczej rzecz miała się ze "Star Trekiem". Nim Abrams oficjalnie potwierdził, że zamierza zmierzyć się z legendą kapitana Kirka i porucznika Spocka, w sieci pojawiła się strona www.ncc-1701.com pokazująca robotników spawających jakąś blachę. Jeśli adres tej strony był dla Was zrozumiały, to nie musicie czytać dalej, bo wiecie już o co chodzi.

Geekowie dzielą się zasadniczo na dwie frakcje - tych, którym wydaje się, że są rycerzami Jedi i tych, którzy chcieli by po maturze złożyć aplikację do Akademii Floty Gwiezdnej Zjednoczonej Federacji Planet w San Francisco (co w świetle doskonale znanych im faktów nie będzie możliwe aż do 2161 roku). Oprócz tego są oczywiście jeszcze zwykli widzowie, dla których nowy "Star Trek" będzie po prostu kolejnym filmem SF i ich kobiety, które w kinie umrą z nudów. Między tymi skrajnościami lokują się ci, którzy lubią obie sagi, znają je dobrze, ale nie są dość szaleni, by uczyć się języka klingońskiego (mimo, że można na to dostać stypendium, a potem używać klingońskiej wersji google - niezaprzeczalne przecież korzyści) lub operować uszy na szpiczaste wulkańskie.

Zarzekając się, że nie był fanem, Abrams odnosił się za pewne właśnie do tych najbardziej szalonych trekkies (i wcale mu się nie dziwię). Fenomen Star Treka polega jednak na tym, że kulturalne odniesienia wyszły daleko poza geekowskie fantazje i na stałe zagościły w popkulturze. Reżyser robiący szybką i błyskotliwą karierę sporo ryzykował mierząc się ze Star Trekiem, w dodatku podejmując próbę ożywienia pierwszej załogi USS Enterprise z lat 60. I jeszcze postawił wszystko na jedną kartę - nawet nie próbował wpisać scenariusza w niezwykle spójną chronologię całej serii. Na szczęście w świecie pełnym najróżniejszych osobliwości, anomalii, tuneli podprzestrzennych i innych dziwnych zjawisk stworzenie alternatywnej wersji historii nie było trudne. Znacznie trudniejsze było stworzenie historii, którą zaakceptują fani.

A ci już kilka godzin po premierze podzielili się na śmiertelnie obrażonych obrońców jedynie słusznego Star Treka oraz na tych, którzy zasiedli do skrupulatnego włączania nowego epizodu w stare schematy, śledząc oznaczenia na mundurach, numery boczne statków i inne niezauważalne dla zwykłego widza detale. Siedzą teraz przy komputerach, debatują, uzupełniają trekowe wikipedie i bazy danych funkcjonujące w sieci od lat. Na swój sposób dbają o spójność kontinuum z poświęceniem i dokładnością, jakiej Flota Gwiezdna oczekuje od każdego oficera postawionego wobec czasoprzestrzennych paradoksów. Abrams - a wcześniej przez lata Gene Roddenberry i firma Paramount - zostawił tę czarną robotę fanom.

To zupełnie inny model panowania nad wszechświatem, niż ten wdrożony w Bardzo Odległej Galaktyce przez Imperatora Georga Lucasa. Ten stara się mieć pod kontrolą każdy detal, sankcjonuje prawa do interpretacji i z papieską nieomylnością ogłasza dzieła kanonicznymi lub zakazanymi. A kto raz trafił na indeks heretyków, temu biada, nie wykaraska się z procesów o pogwałcenie najważniejszego prawa imperium - prawa autorskiego.

Z nadejściem XXI wieku obie sagi znalazły się w podobnej sytuacji. Po niezbyt udanym "Nemesis" Paramount ostatecznie odesłał na zasłużoną emeryturę kapitana Picarda i jego Enterprise. Po "Zemście Sithów" "Gwiezdne Wojny" wydawały się historią skończoną, przynajmniej dla kina. I Lucas, i Paramount zaryzykowali. Efekt? Mizerne "Wojny klonów" kontra całkiem udany "Star Trek". W bezpośrednim zestawieniu te dwie kontynuacje nie dają się w ogóle porównać - przy wszystkich fanowskich kontrowersjach Abrams stworzył dobry film, a Lucas swoją infantylną kreskówką zniesmaczył nawet najbardziej postępowych sympatyków "Gwiezdnych Wojen".

Wielki propagator kultury konwergencji Henry Jenkins pisał kilka lat temu, że bracia Wachowscy - twórcy "Matrixa" - jako pierwsi wykreowali multimedialne dzieło, które dało fanom wrażenie uczestnictwa. Potrafili rozdzielić fabułę między trzy filmy, dziewięć kreskówek i grę komputerową, dając możliwość przekraczania kolejnych stopni wtajemniczenia i odkrywania elementów niedostrzegalnych dla widza, który poprzestał na samych filmach. Potrafili zmienić widzów w fanów aktywnie szukających kolejnych elementów układanki, dla których żadną przeszkodą nie była konieczność skakania z jednego medium na inne.

Lucas w ogóle nie podejmuje dialogu z fanami, Abrams z kolei poszedł jeszcze dalej - uczynił z konwergencji główny mechanizm napędowy popularności własnej twórczości. Bo jak inaczej ocenić fakt, że trzy dni przed premierą "Star Treka" w produkowanym przez Abramsa serialu "Fringe" pojawia się klasyczny żart z geeka, któremu wydaje się, że jest Spockiem, a cztery dni po niej, w finale sezonu tegoż serialu sam Spock (czyli Leonard Nimoy) objawia się w roli tajemniczego bohatera, który "od początku stał za wszystkim"?

Nieustannie puszczając oko do widzów reżyser powoli zmienia ich w fanów własnej twórczości i kreuje popyt na kolejne produkcje. Dzięki temu, że w sieciach p2p odcinki są dostępne na całej planecie kilka godzin po amerykańskiej premierze, do kręgu wtajemniczonych dołączają ludzie z całego świata (pomysł z Nimoyem we "Fringe" będzie kompletnie nieczytelny, gdy serial wejdzie do normalnej dystrybucji np. z rocznym poślizgiem). Abrams o tym wie - nie przypadkiem "Cloverfielda" promowały zlokalizowane trailery, także Warszawa doczekała się swojego. Czy model biznesowy oparty na konwergencji, w którym piractwo staje się elementem kalkulacji może się zbilansować? Czy też oznacza on tworzenie kultury na kredyt, które w końcu i tę branżę doprowadzi do kryzysu? Dramatyczny spadek zainteresowania ostatnim sezonem serialu "Lost" pokazuje, że bardzo łatwo stracić w tej grze z widzami równowagę i pójść śladem "Matrixa".

Sam film skonstruowany jest według tej samej zasady. Widzowie, którzy pamiętają załogę pierwszego Enterprise znajdą tu z pewnością dość mrugnięć okiem, by na dwie godziny cofnąć się w czasie do swojej młodości. Inaczej będzie z tymi, którzy w uniwersum "Star Treka" weszli na przełomie wieków z seriami "The Next generation", "Deep Space Nine" i "Voyager" - dla nich będzie to lekcja historii; nauka o przeszłości, która już w ich serialach miała historyczną rangę. A dla młodych mieszkańców kraju tak mocno przesiąkniętego popkulturą oglądanie nowego "Star Treka" musi mieć w sobie coś takiego, jak rekonstrukcje powstańczych starć we współczesnej Warszawie. Choć film promowało hasło "To nie jest Star Trek twojego ojca", w gruncie rzeczy Abrams przełożył historię z dzieciństwa rodziców na język ich potomków, wychowywanych w czasach internetu i gier komputerowych.

Czy udało mu się przykuć ich uwagę? Przekonamy się, gdy Paramount zdecyduje się wyprodukować kolejne części lub telewizyjny serial. Nowy "Star Trek" kończy się słowami, które zwykle otwierały filmy i odcinki. Czy Abrams mówi w ten sposób, że zobaczymy jeszcze nie jedną przygodę załogi statku Enterprise? Stawiam na to, że już za kilkanaście miesięcy w kinach lub telewizorach będzie można się natknąć na bandy pijanych Klingonów, których zabrakło w tym filmie.

PS: Więcej o Klingonach, konwergencji i intrygujących związkach między Abramsem a Jenkinsem przeczytacie na blogu tego ostatniego.


Historia w pigułce

... miasto zostało zniszczone, zginęło 3 tysiące ludzi, historia jest niestety krwawa, ale za to teraz mamy piękne widoki.

Pogodynka TVN 24 na żywo z Dubrownika

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.