01 grudnia 2010

Zimowy sen ratusza

Sporym echem odbił się mój poniedziałkowy komentarz, który opublikowaliśmy także na tvnwarszawa.pl. Po lekturze bez mała dwóch setek komentarzy mam jeszcze kilka spostrzeżeń.

Po pierwsze ta - ponoć zyskująca już nawet pewną sławę w sieci - rada, by przeczekać szczyt komunikacyjny w kawiarni pojawiła się na moim blogu w poniedziałek o godzinie 19, gdy trudno było przewidzieć, że korki potrwają do 2 w nocy. Czegoś takiego współczesna Warszawa chyba jeszcze nie doświadczyła i to się przeczekać rzeczywiście nie dawało. Doświadczenia z lat poprzednich pokazywały, że koło 20 powinno się zrobić dużo luźniej.

Nie wstrzeliłem się więc, ale nadal uważam, że wobec takiej pogody wielu ludzi mogło sobie i innym ulżyć na różne sposoby. Iść pieszo, jeśli ma się blisko. Nie jechać z wizytą do cioci, jeśli się nie musi lub po tańszą o pięć złotych marchewkę na drugi koniec miasta akurat wtedy. Jasne, że są tacy, którzy muszą odebrać dziecko z przedszkola i dla tych osób moja rada mogła być irytująca. Ale ich w ogóle nie miałem na myśli.

Druga rzecz. Bardzo często pojawiający się na naszym forum taka argumentacja: skoro autobusy też stoją w korkach, tramwaje się psują, a jedne i drugie są zapchane do granic absurdu, to wolę stać we własnym, ciepłym samochodzie. A jakby się wszyscy przesiedli do autobusów, to tłok byłby w nich jeszcze większy.

Na pierwszy rzut oka jest w tym trochę racji. Ale jak się zagłębić w szczegóły, to jednak nie do końca. Gdyby na ulice wyjechało w poniedziałek znacząco mniej samochodów, a te które jednak musiały, byłyby lepiej przygotowane, to ruch odbywałby się płynniej i komunikacja miejska działała by po prostu znacznie wydajniej. Każdy dodatkowy samochód w tym bałaganie tylko go zwiększał. Podobnie jak każdy, który ślizgał się, zamiast płynnie ruszać ze świateł i każdy, który nie zdążał zjechać ze skrzyżowania.

Takie rozumowanie - wolę siedzieć we własnym aucie - jest więc po prostu egoistyczne. Jeszcze gdyby kierowcy jadący w pojedynkę chociaż czasem zgarnęli kogoś z przystanku... Ale takiej scenki w poniedziałek nie widziałem. A przecież na tym nieszczęsnym przystanku Stare Miasto wszyscy jadą w tym samym kierunku: do Wileńskiego. I choćby na tym odcinku można kogoś podrzucić, dając mu szansę trochę się przy okazji ogrzać.

Niestety, zima boleśnie obnaża to, że warszawiacy kompletnie nie myślą o innych. Za wszelką cenę walczą o swoje, czasem wylewając przy tym dziecko z kąpielą - potęgując korki, opóźniając autobusy i tramwaje, utrudniając życie kierowcom. Jak człowiek zdobędzie się na nieco dystansu i spojrzy na to z boku, to ten widok jest dosyć smutny.

I jeszcze jedna refleksja na koniec. Boli mnie to, że prezydent miasta nie zabrała głosu w tej sprawie. Nie chodzi mi o to, co PiS-owi; żeby przepraszała za to, że pada śnieg. Chodzi o to, by chociaż zaapelowała do warszawiaków o to, o czym pisałem wcześniej. Nie wierzę, że odniesie to jakiś przełomowy skutek, ale od gospodarza miasta oczekuję, że w takiej sytuacji zabierze głos i podkreśli, że za część tego bałaganu odpowiadamy sami i że o część tej części sami możemy go zmniejszyć.

Tym bardziej, że jest o czym dyskutować. W ciągu 4 dni miasto wydało na walkę z zimą prawie 10 milionów złotych - 10 proc. tego, co pochłonęła cała poprzednia. Na co idzie ta kasa? Głównie na pługi i solarki, które nie są w stanie poradzić sobie ze śniegiem padającym przez kilkanaście godzin non stop. Jeżdżą, żeby nikt nie mówił, że nie jeżdżą? Głośno nikt z ratusza czy Zarządu Oczyszczania Miasta tego nie powie, a może warto?

W dodatku to płużenie i solenie przynosi wątpliwy efekt: ulice są mniej lub bardziej przejezdne, ale chodniki, miejsca parkingowe i ścieżki rowerowe toną pod zwałami brudnego śniegu. Ludzie się przez to przedzierają, łamiąc ręce i nogi. Sól niszczy buty, drzewa, opony i karoserie.

W krajach skandynawskich, gdzie zima jest ostrzejsza, odśnieża się najpierw chodniki i ścieżki rowerowe, zwykle sypiąc tylko piasek lub żwir. Kierowcom pozwala się na jeżdżenie w łańcuchach, ale generalnie zapewnienie im przejazdu nie jest tam priorytetem. Oczywiście, tam jest lepsza komunikacja miejska. Pytanie jednak, czy zamiast wyrzucać dziesiątki milionów złotych w pośniegowe błoto, nie powinniśmy inwestować w komunikację? Za to, co wydaliśmy w ciągu czterech dni można było kupić trzy albo cztery nowe autobusy lub dwa tramwaje. Za to, co wydaliśmy rok temu - zbudować stację metra! Kolejne pytanie: czy wobec faktu, że polska zima potrafi sparaliżować tramwaje, nie powinniśmy jednak na Gocławek budować metra?

To są pytania, które powinny dziś głośno stawiać - i szukać odpowiedzi - władze miasta. Niestety, wszystko wskazuje na to, że te po udanych wyborach zapadły w sen zimowy.

29 listopada 2010

Byle do wiosny

W całym mieście słychać dziś jeden wielki bluzg - na zimę, drogowców, autobusy i tramwaje. Na wszystkich, tylko nie na siebie. Jak co roku, zima zaskoczyła warszawiaków.


To nie pomyłka. Nie drogowców - ci wcale nie byli zaskoczeni. Aleje Ujazdowskie zapakowali ponad dwa tygodnie temu, solarki i pługi mieli "pod parą". Wczoraj oglądali też chyba dokładnie prognozy pogody - jadąc dziś o 5.30 do pracy widziałem solarki czekające na początek zapowiedzianej śnieżycy. Padać zaczęło koło 8 i chwilę później były już ulicach - widać to było rano w TVN Warszawa.

Zima zaczęła jednak z wysokiego C - pada bez przerwy od 10 godzin, a cały ten sprzęt do odśnieżania (w sumie około 400 pojazdów) utknął dawno w tym samym korku, w którym staliśmy dziś wszyscy.

Warszawiacy dość zgodnie domagają jednak się, by jezdnie były czarne, autobusy punktualne, chodniki suche, a buty czyste. Do mieszkańców zdaje się nie docierać, że to nie jest możliwe. Że w naszej szerokości geograficznej gwałtowna śnieżyca nie jest niczym niespotykanym i trzeba się nauczyć z nią żyć, a nie pomstować na to, że w innych krajach jest lepiej.

To zresztą nie jest prawda - większość europejskich metropolii po podobnej śnieżycy kompletnie sparaliżowana byłaby przez tydzień, a nie jedno popołudnie. W Londynie poranny szron sprawia ponoć, że do pracy stawiają się tylko Polacy, a co dzieje się w innych miastach, można zwykle oglądać w wieczornych wiadomościach. Ileż razy widzieliśmy obrazki ze sparaliżowanych miast, w których spadło raptem kilka centymetrów śniegu?

Te same miasta nie marnują też milionów na bezsensowne odśnieżanie, które służy tylko i wyłącznie dowodzeniu, że zima nie zaskoczyła drogowców. W Berlinie po pierwszym śniegu sypie się na jezdnie żwir. Wiosną się go odkurza i wykorzystuje w kolejnym roku. I to wszystko. Ale wyobrażam sobie los urzędnika, który by powiedział, że od tego roku w Warszawie nie odśnieżamy...

A jutro i tak wszystko wróci do zimowej normy - kierowcy zmienią opony i po jednym popołudniu względnie ostrożnego poruszania się z typową dla europejskich metropolii prędkością  znów będą zapierdalać pełnym gazem. Inni po dzisiejszej walce zostawią samochody pod domami. Autobusy i tramwaje wpadną w normalny, rozkładowy rytm, a my przypomnimy sobie, że zimą musimy wychodzić z domu kwadrans wcześniej.

Wszyscy wrócą do szarej codzienności z przeświadczeniem, że znów sprawę zawalili "oni" - urzędnicy, drogowcy, kierowcy. Mało komu zaświta, że za ten paraliżujący miasto burdel każdy ponosi jakąś część winy. Przecież to, że komunikacja miejska w stolicy wciąż niedomaga nikogo nie zaskoczyło w poniedziałek, 29 listopada. To stan trwający od lat, zmieniający się na lepsze bardzo powoli. Nikogo raczej nie zaskoczył też chyba śnieg - że będzie sypać, prognozy mówiły od paru dni.

Było jasne, że dziś będzie ciężkie popołudnie.

Można było zostawić samochód w domu.

Można było wyjść z pracy wcześniej. Albo zostać o jedną kawę dłużej, żeby nie ładować się w sam środek szczytu - przecież wiadomo było, że i tak nie będzie się w domu wcześniej.

Można było przeczekać przy kawie lub herbacie, gdzieś w mieście.

Widząc śnieg padający przez 8 godzin można było zrezygnować z zakupów czy innej wizyty na drugim końcu miasta. Dla siebie - żeby się nie usrywać i dla innych - żeby tej masy ludzi w mieście było po prostu mniej. Ale czy w Warszawie komuś w ogóle przychodzi do głowy taka myśl, że ten tłum, to także ja?

Ci, których obserwowałem na przystanku Stare Miasto raczej nie pozostawiali złudzeń. Na przystanku czekało około 200 osób. Gdy w perspektywie tunelu trasy WZ pojawiał się autobus, nerwowy tłumek zaczął... wchodzić na jezdnię (przystanek bez wysepki). Ta momentalnie została zablokowana. Samochody pchały się przez tłum - tłum wpychał się pod samochody i pod autobus.

Wreszcie otworzyły się drzwi. Ci, którzy wepchnęli się na poprzednim przystanku, teraz wypadali na jezdnię, bluźniąc niemiłosiernie. Szybko się jednak odbili od gleby i załadowali z powrotem. Zasadniczo nikt nowy się nie wciśnie. Ale przez najbliższe 3, 4 minuty przepychanka będzie trwała w najlepsze. Szofer będzie próbował zamknąć drzwi. Raz, drugi, trzeci... bez skutku. Ile par będzie po dzisiejszym dniu do naprawy? Ilu złamasów, którzy się na nich uwieszali, będzie narzekać jutro, że autobusie ciągnie po nogach, bo się nie domykają? Ilu powie, że to wina "onych"? Że po mieście jeździ szmelc i na co idą ich podatki?

Autobus odjeżdża. Tłumek się cofa, ale... tylko do połowy jezdni. To nic, że teraz jechać powinny samochody, że w nich też są ludzie, którzy mają tak samo dość swojej drogi do domu. To nic, że w tłumie na przystanku są dzieci. Trzeba stać w połowie jezdni, bo w perspektywie tunelu widać już tramwaj. To nic, że i tak nikt się do niego nie wciśnie. To nic, że cały ten burdel próbuje minąć karetka pogotowia na sygnale.

Wjeżdża tramwaj i zabawa zaczyna się od nowa. Jęki, wrzaski, bluzgi, płacz. Najgorzej, że trzeba w tym brać udział - stojąc grzecznie na chodniku można sobie na to tylko popatrzeć. Wsiąść przed godz. 20 raczej nie ma szans.

Poszedłem przez most na piechotę. Zmarzłem, ale do św. Floriana nie minął mnie żaden tramwaj. Pewnie próbowały podjechać na przystanek, na którym już czekał tłum tych, co wiedzą na pewno, czyja to wina, że nic dziś nie jeździ zgodnie z rozkładem.


15 listopada 2010

Thomas Pucher zaprojektuje siedzibę Sinfonia Varsovia

Jury konkursu na projekt rewitalizacji zabudowań przy Grochowskiej pod przewodnictwem Bohdana Paczowskiego ogłosiło swój werdykt. Wygrał zaskakujący projekt: dawne zabudowania SGGW skryte zostaną za potężnym murem, który będzie... unosił się nad ziemią.



Za otaczającą cały teren "elewacją" z prześwitem na wysokości parteru kryć będzie się tajemniczy "Ogród muzyki". Istniejący budynek będzie jego centralnym punktem, a nowoczesna sala koncertowa znajdzie się na tyłach, w zupełnie nowym skrzydle, ściśle związanym z potężną ścianą okalającą cały kompleks.

Wewnątrz powstanie sala koncertowa o niecodziennej konstrukcji, która ma sprawić, że każdy słuchacz "będzie w środku muzyki".




Wnętrze nie zaskakuje, choć zapowiada się spektakularnie. Mieszane uczucia budzi za to jego "opakowanie". Bardzo podoba mi się to, że świątynia muzyki ma być zamknięta w eleganckim ogrodzie, zdecydowanym gestem odciętym od zgiełku ulicy Grochowskiej. Wejście do niej będzie się wiązać z wyraźnym przekroczeniem materialnej granicy. Utworzony w ten sposób park nie będzie więc jednak tak otwarty, jak zapowiada Paczowski. To wcale nie musi być wadą, tylko czy taka ekskluzywna przestrzeń, bez transparentności i chęci do przenikania się ze światem zewnętrznym potrzebna jest właśnie na Grochowie?

Niepokoi mnie też potężny mur, który będzie w tym rejonie zupełnie nowym, bardzo mocnym akcentem. Czy nie będzie przytłaczający dla całej okolicy? Z drugiej strony nowej sali koncertowej nie dało się zmieścić na tej działce bez ingerencji na dużą skalę. Spodziewałem się jednak budynku, który będzie miał nie tylko oryginalne wnętrze, ale też wyzywającą bryłę. Dostaliśmy zaś tajemniczą strukturę sali koncertowej schowaną w potężnym, ale jednak skromnym opakowaniu.

Kto będzie chciał poznać ten budynek, będzie musiał świadomie wejść do tajemniczego ogrodu. Czy nie będzie to miejsce oderwane od społecznego kontekstu, a zarazem zbyt wsobne, by móc go zmieniać? Być może taka właśnie powinna być siedziba orkiestry - pytanie, czy taka inwestycja będzie w stanie rzeczywiście zapełnić lukę między prawo- i lewobrzeżną Warszawą? I - z drugiej strony - czy położony z dala od centrum ogród będzie swoją tajemniczością kusił dość skutecznie, by przyciągnąć tu publiczność?

Mimo wszystko koncepcja wygląda na przemyślaną i spójną. Spektakularną, ale bez przerostu formy nad treścią, a takich realizacji w Warszawie brakuje.



Wszystkie nadesłane prace można oglądać na wystawie pokonkursowej w Sinfonia Varsovia Centrum przy ul. Grochowskiej 272. Wernisaż odbędzie się we wtorek, 16 listopada o godz. 19.00, a wystawa potrwa do 19 grudnia.
4 grudnia o godz. 12.00, również w SVC, odbędzie się publiczna debata pokonkursowa.

11 listopada 2010

Stolec na Obwoźnej*

Oglądałem dzisiejszy marsz narodowców przez Warszawę z typowej dla siebie perspektywy redakcyjnego dyżuru. To dobry punkt obserwacyjny, bo pozwala też na śledzenie tego, co dzieje się w sieci.

Moją uwagę zwróciła powtarzająca się opinia, wyrażona zresztą na antenie TVN 24 przez jednego z organizatorów kontrmanifestacji: żal do policji za to, że "pozwoliła" czy wręcz "zrobiła wszystko", a nawet "chroniła" narodowców idących na plac Na Rozdrożu i "pomogła im znaleźć alternatywną trasę". Krótko mówiąc, "broniła faszystów".

Nie dziwi mnie, gdy mówią tak anarchiści - im z policją nigdy nie jest i nie będzie po drodze. Taka karma. Zaskakuje mnie, gdy mówią to ludzie mieniący się na co dzień świadomymi obywatelami i atakujący narodowców jak formację antysystemową. Bo jakkolwiek daleko mi do ONR, to bardziej od ich karykaturalnego marszu niepokoi mnie łatwość, z jaką obywatele sięgać chcą po urzędowe zakazy i policyjne pałki w ideologicznym bądź co bądź sporze.

Znamienne, że ten żal wyrażają także osoby, które kilka lat temu krytykowały ówczesną władzę za wykorzystywanie służb w politycznej walce, ograniczanie swobody światopoglądowej czy wręcz oskarżały o zagrażanie demokracji. Nie dostrzegają jednak tej sprzeczności, ani kryjących się za nią zagrożeń - widzą je natomiast w garstce groteskowych oszołomów.

Nie chcę przez to powiedzieć, że słowo "demokracja" zamyka dyskusję - jest oczywiście wiele argumentów za tym, by walczyć z nacjonalistyczną ideologią. Ale wywrotowe organizacje prezentujące skrajne poglądy były dziś po obu stronach barykady. Jedni i drudzy manifestowali legalnie.

Jasne; nie jest fajnie pójść na manifestację przeciwko "złu" i dostać w nagrodę nie kolorowy gwizdek od "Gazety Wyborczej", tylko pałę na plecy lub przymusowy odpoczynek w policyjnej budzie. Ale taka jest logika ulicznego protestu i kto nie chce jej zaakceptować, ten mimo namów redaktora Blumsztajna zostaje w domu.

Policja nie jest od rozstrzygania tego, czy rację ma ten w szaliku Polonii czy ten w koszulce Legii. Czy ten wyznający ideologię narodową, czy ten przeciwny jakiejkolwiek ideologii. Jest od dbania o to, by jedni z drugimi, skoro już wylegli na plac Zamkowy, wyrządzili jak najmniejsze szkody sobie nawzajem, osobom postronnym i miastu.

Z tego punktu widzenia marsz był legalny, a siedzenie na ulicach Powiśla już nie. Policja zrobiła zaś to, co do niej należało - rozdzieliła jednych od drugich nie dopuszczając do prawdziwej zadymy, dzięki czemu będę mógł chyba wyjść z pracy zgodnie z planem. Kto wybrał drogę obywatelskiego nieposłuszeństwa, musi się liczyć ze spóźnieniem na kolację.

* Tytuł notki zaczerpnąłem ze strony Centrum Informacji Anarchistycznej. Na dowód mam screena (thnx to Kuba):

Krążownik Imperium wylądował w Amsterdamie











Lubię to!

10 listopada 2010

Mikroreaktywacja

Po dłuższej przerwie postanowiłem reaktywować swojego blipa i ożywić martwe konto na twitterze. O ile na Facebooku wrzucam co popadnie, o tyle na mikroblogach zamierzam się trzymać tematów warszawskich i tych związanych z architekturą. Pospinałem to tak, że twitter automatycznie wysyła wszystko na blipa, a blip na Facebooka - każdemu wedle potrzeb :)

Jak się rozkręcę, to zrobię fanpage na FB.

Plan Be

Rada Warszawy przyjęła plan miejscowy dla terenów wokół Pałacu Kultury. W ostatniej chwili, na chybcika, bez analizy i bez dyskusji. Czyli jak zwykle.
fot. TVN Warszawa
Nie mam wątpliwości, że już od dziś zmiana planu miejscowego placu Defilad będzie przez ekipę Hanny Gronkiewicz-Waltz "sprzedawana" jako sukces i spełnienie wyborczej obietnicy. Tym drugim jest w istocie - prezydent miasta zapowiedziała to w kampanii i swój zamiar zrealizowała. Tym pierwszym nie jest i długo nie będzie. Dlaczego?

Deweloperzy nie są zainteresowani budowaniem na tym terenie. Ale wbrew temu, co mówili wczoraj radni nie dlatego, że obowiązujący do tej pory plan zakładający niską zabudowę jest nieatrakcyjny. Dzieje się tak dlatego, że cały obszar ma niejasną sytuację prawną - do niektórych fragmentów są roszczenia, które przez cztery lata ledwie udało się miastu policzyć. Żadnego nie wykupiono. Nie przeprowadzono ani nawet nie zaplanowano parcelacji terenu. Nie zrobiono inwentaryzacji tego, co kryje się pod ziemią. Nie ma też porozumienia z PKP dotyczącego remontu tunelu średnicowego ani prawa, które umożliwiałoby prywatnym inwestorom budowę ponad torami.

Nie ma też już koniunktury na wieżowce.

Żaden deweloper nie zainteresuje się więc takimi działkami, tym bardziej że w promieniu kilometra wciąż jest mnóstwo miejsc z czystą sytuacją prawną. W dodatku nie objętych planami - można budować to, co się rzeczywiście opłaca w danym momencie, a nie to, co zadekretowała aktualna władza.

W dodatku plan uchwalono w pośpiechu, na ostatniej sesji przed wyborami, odbierając radnym z komisji ładu przestrzennego możliwość przeanalizowania ponad dwóch setek poprawek zgłoszonych przez warszawiaków, które ratusz lekką ręką odrzucił. Wśród nich były uwagi firm deweloperskich - tych samych, którym na targach w Cannes ratusz prezentował swoje wizje przekonując, że Warszawa jest miastem przyjaznym inwestorom.

Poprzedni plan uchwalono w podobnych okolicznościach: na szybko, pod presją. Ale naczelny architekt miasta Michał Borowski zdążył jeszcze przygotować wstępną wersję umowy z konsorcjum firm doradczych i kancelarii prawniczych, które miało zająć się przygotowaniem terenu sprzedaży i zabudowy. Po wyborach Borowski stracił stanowisko, a czekająca tylko na podpis umowa trafiła do kosza.

Po czterech latach Hannie Gronkiewicz-Waltz nie udało się więc nawet wrócić do punktu wyjścia

09 listopada 2010

"Egzekutor"

Miał 16 lat, gdy zabił pierwszego człowieka. Kolegę. 52 lata później zabił ostatniego. Siebie. Nie był mordercą. Był żołnierzem Armii Krajowej odznaczonym Krzyżem Walecznych. Stefan Dąmbski był egzekutorem.

Stefan Dąmbski, rok 1938
Wydana kilka tygodni temu przez Kartę książka "Egzekutor" wywołała spore zamieszanie na długo przed premierą. Nic dziwnego. Wspomnienia Dąmbskiego niewiele mają wspólnego z opowieściami o bohaterskich partyzantach ani powstańcach, co "na tygrysy mieli vis-y". To chłodna i porażająca relacja człowieka, który swoje człowieczeństwo porzucił we wczesnej młodości i nigdy już go nie odnalazł.

Stefan Dąmbski dołączył do rzeszowskich partyzantów jako nastolatek i szybko wyrobił sobie opinię skutecznego wykonawcy wyroków państwa podziemnego. Z jego wspomnień wyłania się niecodzienny obraz życia partyzantów - straceńców, którzy nie liczyli, że przeżyją wojnę. Pogodzeni z perspektywą rychłej śmierci zatracali się w mordowaniu ludzi, których im wskazano, rzadko tylko zastanawiając się nad sensem tego, co robili, wątpliwości topiąc w samogonie.

Dąmbski nie kryje, że lubił swoją "robotę". Mordował z przyjemnością i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wobec ojczyzny. "Tak byliśmy wychowani" - powtarza kilkukrotnie.

"Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów... Byłem gorszy od najpodlejszego zwierzęcia. Byłem na samym dnie bagna ludzkiego. A jednak byłem typowym żołnierzem AK. Byłem bohaterem, na piersi którego po wojnie spoczął krzyż Walecznych" - pisze o sobie.

Jego książka - publikowana wcześniej we fragmentach - wywołała zrozumiałe kontrowersje. Protestowały rzeszowskie środowiska AK i mieszkańcy opisanych okolic. Bronili jej historycy. Mnie trudno uwierzyć, że to konfabulacja - po co śmiertelnie chory, samotny człowiek miałby przypisywać sobie coś, co sam uważa za koszmarne, choć uzasadnione zbrodnie?

Spór o to, czy wszystkie akcje odtwarza z dokładnością do jednego detalu wydaje mi się zresztą mniej istotny, od ogólnego wydźwięku tej książki: pokazującej brutalność wojny i czasów, które dziś bardzo często idealizujemy w oparciu o znacznie łatwiejszą i popularniejszą wizję wyłaniającą się ze wspomnień wielu innych członków AK. Chłodna, cyniczna, ociekająca wódką i świeżą krwią mordujących się nawzajem Niemców, Polaków i Ukraińców relacja to akt ciężkiego oskarżenia. Dąmbski nie rzuca go jednak w twarz swoim dowódcom ani państwu podziemnemu. Zdaje się też nie mieć pretensji do losu o to, że przyszło mu żyć w tak strasznych czasach.

O wszystko oskarża tylko siebie. Sam pisze i sam odczytuje sobie wyrok. Daje sobie chwilę na spowiedź i jak wiele razy wcześniej, w chłodny i opanowany sposób wymierza karę.

Stefan Dąmbski - Egzekutor
Ośrodek Karta, 2010

08 listopada 2010

Światła miasta czyli wycieczka na nowy plac Grzybowski

Tak jak Joanna Erbel, po paru dniach nieobecności wróciłem do Warszawy żyjącej otwarciem placu Grzybowskiego. Znalazłem więc chwilę, żeby zobaczyć, co z tego wyszło.

Przy okazji wybrałem się na bardzo przyjemny spacer po mieście. W późne jesienne popołudnie wyglądało naprawdę fantastycznie. W szczególności mój ulubiony warszawski wieżowiec, Rondo 1 - on prezentuje się doskonale z każdej strony i o każdej porze dnia czy roku, ale oświetlony od środka tuż przed zmrokiem to dopiero coś.


Hotel Westin też wyglądał fajnie:


Sam plac o tej samej porze prezentował się znacznie gorzej. Z jednej strony to z pewnością jeden z nielicznych fragmentów normalnej, uporządkowanej przestrzeni publicznej w tym mieście, której nie zastawiają auta. Z drugiej to jednak zimny, betonowy wygon. Wydaje się teraz większy, niż przed rewitalizacją; gdzieś zatracił swoją przyjazną skalę. Nawet, gdy włączyły się światła wzdłuż schodków i ławek, miejsce nie stało się bardziej sympatyczne. Wiosną z pewnością będzie tu przyjemniej, a zieleń wypełni tę pustkę i przywróci skwerowi właściwe proporcje, ale teraz to wszystko wygląda przygnębiająco.



Strasznie drażnią mnie też kamienne "ślady" szyn w podłodze placu. Jakby nie można było zostawić prawdziwych szyn z nadzieją, że kiedyś może wtoczy się na nie zabytkowy wagonik turystycznej linii. Tym bardziej, że pozostawiono je w przebiegającej przez plac jezdni.


Wodna kaskada z przeskalowanymi drewnianymi krzesłami nijak ma się do Dotleniacza, który to wszystko zapoczątkował i był prawdziwym fenomenem. Zamiast niego mamy banalny kawałek małej architektury, który równie dobrze mógłby zostać przeniesiony przed dowolne centrum handlowe.

Spacerując po Amsterdamie dużo myślałem o przeszczepianiu na nasz grunt rozwiązań, które sprawdzają się gdzie indziej (akurat tam głównie tych związanych z rowerami). Coraz lepiej widzę, że to zła droga - że Warszawa zasługuje na to, by szukać własnych rozwiązań, bo te przeniesione nie zawsze dobrze współgrają z naszą mentalnością i kulturą. Oczywiście infrastruktura może wpływać na zachowania, że wspomnę tylko o coraz lepszej piłkarskiej atmosferze na i wokół stadionu Legii, ale sama do przełomu nie wystarczy. Dotleniacz był czymś swojskim, co wpasowało się w potrzeby mieszkańców okolicy. Zachęcał ich do wyjścia z domu, delikatnie przyzwyczajał do wspólnego przebywania w przestrzeni publicznej, czego - to też refleksja z Amsterdamu - po prostu nie umiemy. Wepchnięty w ramy procedur, uzgodnień, decyzji i pozwoleń zmienił się w smutny banał.


Stojąc na uporządkowanym placu trudno nazwać ten remont porażką, ale mając w pamięci staw z wodną mgiełką trudno też się z końcowego efektu cieszyć.

Dwa kroki od placu odkryłem za to jeszcze jedną nowość. Na strasznie nieprzyjemnym skrzyżowaniu Grzybowskiej z al. Jana Pawła II zaszła niecodzienna zmiana: kawałek betonowego parkingu przed biurowcem PZU zmienił się w coś takiego:




- nie jest to skwer, właściwie trudno to nazwać. Dzwoniłem do PZU - odcinają się od tego twierdząc, że to sprawka ratusza. Ja o tym pomyśle nic nie słyszałem, więc jestem mocno zaskoczony. Kolorowe ławki z pewnością przypadną do gustu palącej części pracowników biurowca. Komu innemu służyć miałyby siedzenia z widokiem na sześć pasów ruchu przecinających Śródmieście, doprawdy nie wiem.

Chyba lepiej byłoby wziąć się za porządny remont Grzybowskiej, która zmieniła się w tym rejonie w całkiem fajną, wielkomiejską ulicę, ale wciąż jest krzywa, pogrodzona płotami i chaotycznie zastawiona samochodami, niż tworzyć na chodnikach podświetlane esy-floresy i ustawiać meble miejskie rodem z Ikei.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.