11 listopada 2010

Stolec na Obwoźnej*

Oglądałem dzisiejszy marsz narodowców przez Warszawę z typowej dla siebie perspektywy redakcyjnego dyżuru. To dobry punkt obserwacyjny, bo pozwala też na śledzenie tego, co dzieje się w sieci.

Moją uwagę zwróciła powtarzająca się opinia, wyrażona zresztą na antenie TVN 24 przez jednego z organizatorów kontrmanifestacji: żal do policji za to, że "pozwoliła" czy wręcz "zrobiła wszystko", a nawet "chroniła" narodowców idących na plac Na Rozdrożu i "pomogła im znaleźć alternatywną trasę". Krótko mówiąc, "broniła faszystów".

Nie dziwi mnie, gdy mówią tak anarchiści - im z policją nigdy nie jest i nie będzie po drodze. Taka karma. Zaskakuje mnie, gdy mówią to ludzie mieniący się na co dzień świadomymi obywatelami i atakujący narodowców jak formację antysystemową. Bo jakkolwiek daleko mi do ONR, to bardziej od ich karykaturalnego marszu niepokoi mnie łatwość, z jaką obywatele sięgać chcą po urzędowe zakazy i policyjne pałki w ideologicznym bądź co bądź sporze.

Znamienne, że ten żal wyrażają także osoby, które kilka lat temu krytykowały ówczesną władzę za wykorzystywanie służb w politycznej walce, ograniczanie swobody światopoglądowej czy wręcz oskarżały o zagrażanie demokracji. Nie dostrzegają jednak tej sprzeczności, ani kryjących się za nią zagrożeń - widzą je natomiast w garstce groteskowych oszołomów.

Nie chcę przez to powiedzieć, że słowo "demokracja" zamyka dyskusję - jest oczywiście wiele argumentów za tym, by walczyć z nacjonalistyczną ideologią. Ale wywrotowe organizacje prezentujące skrajne poglądy były dziś po obu stronach barykady. Jedni i drudzy manifestowali legalnie.

Jasne; nie jest fajnie pójść na manifestację przeciwko "złu" i dostać w nagrodę nie kolorowy gwizdek od "Gazety Wyborczej", tylko pałę na plecy lub przymusowy odpoczynek w policyjnej budzie. Ale taka jest logika ulicznego protestu i kto nie chce jej zaakceptować, ten mimo namów redaktora Blumsztajna zostaje w domu.

Policja nie jest od rozstrzygania tego, czy rację ma ten w szaliku Polonii czy ten w koszulce Legii. Czy ten wyznający ideologię narodową, czy ten przeciwny jakiejkolwiek ideologii. Jest od dbania o to, by jedni z drugimi, skoro już wylegli na plac Zamkowy, wyrządzili jak najmniejsze szkody sobie nawzajem, osobom postronnym i miastu.

Z tego punktu widzenia marsz był legalny, a siedzenie na ulicach Powiśla już nie. Policja zrobiła zaś to, co do niej należało - rozdzieliła jednych od drugich nie dopuszczając do prawdziwej zadymy, dzięki czemu będę mógł chyba wyjść z pracy zgodnie z planem. Kto wybrał drogę obywatelskiego nieposłuszeństwa, musi się liczyć ze spóźnieniem na kolację.

* Tytuł notki zaczerpnąłem ze strony Centrum Informacji Anarchistycznej. Na dowód mam screena (thnx to Kuba):

Krążownik Imperium wylądował w Amsterdamie











Lubię to!

10 listopada 2010

Mikroreaktywacja

Po dłuższej przerwie postanowiłem reaktywować swojego blipa i ożywić martwe konto na twitterze. O ile na Facebooku wrzucam co popadnie, o tyle na mikroblogach zamierzam się trzymać tematów warszawskich i tych związanych z architekturą. Pospinałem to tak, że twitter automatycznie wysyła wszystko na blipa, a blip na Facebooka - każdemu wedle potrzeb :)

Jak się rozkręcę, to zrobię fanpage na FB.

Plan Be

Rada Warszawy przyjęła plan miejscowy dla terenów wokół Pałacu Kultury. W ostatniej chwili, na chybcika, bez analizy i bez dyskusji. Czyli jak zwykle.
fot. TVN Warszawa
Nie mam wątpliwości, że już od dziś zmiana planu miejscowego placu Defilad będzie przez ekipę Hanny Gronkiewicz-Waltz "sprzedawana" jako sukces i spełnienie wyborczej obietnicy. Tym drugim jest w istocie - prezydent miasta zapowiedziała to w kampanii i swój zamiar zrealizowała. Tym pierwszym nie jest i długo nie będzie. Dlaczego?

Deweloperzy nie są zainteresowani budowaniem na tym terenie. Ale wbrew temu, co mówili wczoraj radni nie dlatego, że obowiązujący do tej pory plan zakładający niską zabudowę jest nieatrakcyjny. Dzieje się tak dlatego, że cały obszar ma niejasną sytuację prawną - do niektórych fragmentów są roszczenia, które przez cztery lata ledwie udało się miastu policzyć. Żadnego nie wykupiono. Nie przeprowadzono ani nawet nie zaplanowano parcelacji terenu. Nie zrobiono inwentaryzacji tego, co kryje się pod ziemią. Nie ma też porozumienia z PKP dotyczącego remontu tunelu średnicowego ani prawa, które umożliwiałoby prywatnym inwestorom budowę ponad torami.

Nie ma też już koniunktury na wieżowce.

Żaden deweloper nie zainteresuje się więc takimi działkami, tym bardziej że w promieniu kilometra wciąż jest mnóstwo miejsc z czystą sytuacją prawną. W dodatku nie objętych planami - można budować to, co się rzeczywiście opłaca w danym momencie, a nie to, co zadekretowała aktualna władza.

W dodatku plan uchwalono w pośpiechu, na ostatniej sesji przed wyborami, odbierając radnym z komisji ładu przestrzennego możliwość przeanalizowania ponad dwóch setek poprawek zgłoszonych przez warszawiaków, które ratusz lekką ręką odrzucił. Wśród nich były uwagi firm deweloperskich - tych samych, którym na targach w Cannes ratusz prezentował swoje wizje przekonując, że Warszawa jest miastem przyjaznym inwestorom.

Poprzedni plan uchwalono w podobnych okolicznościach: na szybko, pod presją. Ale naczelny architekt miasta Michał Borowski zdążył jeszcze przygotować wstępną wersję umowy z konsorcjum firm doradczych i kancelarii prawniczych, które miało zająć się przygotowaniem terenu sprzedaży i zabudowy. Po wyborach Borowski stracił stanowisko, a czekająca tylko na podpis umowa trafiła do kosza.

Po czterech latach Hannie Gronkiewicz-Waltz nie udało się więc nawet wrócić do punktu wyjścia

09 listopada 2010

"Egzekutor"

Miał 16 lat, gdy zabił pierwszego człowieka. Kolegę. 52 lata później zabił ostatniego. Siebie. Nie był mordercą. Był żołnierzem Armii Krajowej odznaczonym Krzyżem Walecznych. Stefan Dąmbski był egzekutorem.

Stefan Dąmbski, rok 1938
Wydana kilka tygodni temu przez Kartę książka "Egzekutor" wywołała spore zamieszanie na długo przed premierą. Nic dziwnego. Wspomnienia Dąmbskiego niewiele mają wspólnego z opowieściami o bohaterskich partyzantach ani powstańcach, co "na tygrysy mieli vis-y". To chłodna i porażająca relacja człowieka, który swoje człowieczeństwo porzucił we wczesnej młodości i nigdy już go nie odnalazł.

Stefan Dąmbski dołączył do rzeszowskich partyzantów jako nastolatek i szybko wyrobił sobie opinię skutecznego wykonawcy wyroków państwa podziemnego. Z jego wspomnień wyłania się niecodzienny obraz życia partyzantów - straceńców, którzy nie liczyli, że przeżyją wojnę. Pogodzeni z perspektywą rychłej śmierci zatracali się w mordowaniu ludzi, których im wskazano, rzadko tylko zastanawiając się nad sensem tego, co robili, wątpliwości topiąc w samogonie.

Dąmbski nie kryje, że lubił swoją "robotę". Mordował z przyjemnością i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wobec ojczyzny. "Tak byliśmy wychowani" - powtarza kilkukrotnie.

"Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów... Byłem gorszy od najpodlejszego zwierzęcia. Byłem na samym dnie bagna ludzkiego. A jednak byłem typowym żołnierzem AK. Byłem bohaterem, na piersi którego po wojnie spoczął krzyż Walecznych" - pisze o sobie.

Jego książka - publikowana wcześniej we fragmentach - wywołała zrozumiałe kontrowersje. Protestowały rzeszowskie środowiska AK i mieszkańcy opisanych okolic. Bronili jej historycy. Mnie trudno uwierzyć, że to konfabulacja - po co śmiertelnie chory, samotny człowiek miałby przypisywać sobie coś, co sam uważa za koszmarne, choć uzasadnione zbrodnie?

Spór o to, czy wszystkie akcje odtwarza z dokładnością do jednego detalu wydaje mi się zresztą mniej istotny, od ogólnego wydźwięku tej książki: pokazującej brutalność wojny i czasów, które dziś bardzo często idealizujemy w oparciu o znacznie łatwiejszą i popularniejszą wizję wyłaniającą się ze wspomnień wielu innych członków AK. Chłodna, cyniczna, ociekająca wódką i świeżą krwią mordujących się nawzajem Niemców, Polaków i Ukraińców relacja to akt ciężkiego oskarżenia. Dąmbski nie rzuca go jednak w twarz swoim dowódcom ani państwu podziemnemu. Zdaje się też nie mieć pretensji do losu o to, że przyszło mu żyć w tak strasznych czasach.

O wszystko oskarża tylko siebie. Sam pisze i sam odczytuje sobie wyrok. Daje sobie chwilę na spowiedź i jak wiele razy wcześniej, w chłodny i opanowany sposób wymierza karę.

Stefan Dąmbski - Egzekutor
Ośrodek Karta, 2010

08 listopada 2010

Światła miasta czyli wycieczka na nowy plac Grzybowski

Tak jak Joanna Erbel, po paru dniach nieobecności wróciłem do Warszawy żyjącej otwarciem placu Grzybowskiego. Znalazłem więc chwilę, żeby zobaczyć, co z tego wyszło.

Przy okazji wybrałem się na bardzo przyjemny spacer po mieście. W późne jesienne popołudnie wyglądało naprawdę fantastycznie. W szczególności mój ulubiony warszawski wieżowiec, Rondo 1 - on prezentuje się doskonale z każdej strony i o każdej porze dnia czy roku, ale oświetlony od środka tuż przed zmrokiem to dopiero coś.


Hotel Westin też wyglądał fajnie:


Sam plac o tej samej porze prezentował się znacznie gorzej. Z jednej strony to z pewnością jeden z nielicznych fragmentów normalnej, uporządkowanej przestrzeni publicznej w tym mieście, której nie zastawiają auta. Z drugiej to jednak zimny, betonowy wygon. Wydaje się teraz większy, niż przed rewitalizacją; gdzieś zatracił swoją przyjazną skalę. Nawet, gdy włączyły się światła wzdłuż schodków i ławek, miejsce nie stało się bardziej sympatyczne. Wiosną z pewnością będzie tu przyjemniej, a zieleń wypełni tę pustkę i przywróci skwerowi właściwe proporcje, ale teraz to wszystko wygląda przygnębiająco.



Strasznie drażnią mnie też kamienne "ślady" szyn w podłodze placu. Jakby nie można było zostawić prawdziwych szyn z nadzieją, że kiedyś może wtoczy się na nie zabytkowy wagonik turystycznej linii. Tym bardziej, że pozostawiono je w przebiegającej przez plac jezdni.


Wodna kaskada z przeskalowanymi drewnianymi krzesłami nijak ma się do Dotleniacza, który to wszystko zapoczątkował i był prawdziwym fenomenem. Zamiast niego mamy banalny kawałek małej architektury, który równie dobrze mógłby zostać przeniesiony przed dowolne centrum handlowe.

Spacerując po Amsterdamie dużo myślałem o przeszczepianiu na nasz grunt rozwiązań, które sprawdzają się gdzie indziej (akurat tam głównie tych związanych z rowerami). Coraz lepiej widzę, że to zła droga - że Warszawa zasługuje na to, by szukać własnych rozwiązań, bo te przeniesione nie zawsze dobrze współgrają z naszą mentalnością i kulturą. Oczywiście infrastruktura może wpływać na zachowania, że wspomnę tylko o coraz lepszej piłkarskiej atmosferze na i wokół stadionu Legii, ale sama do przełomu nie wystarczy. Dotleniacz był czymś swojskim, co wpasowało się w potrzeby mieszkańców okolicy. Zachęcał ich do wyjścia z domu, delikatnie przyzwyczajał do wspólnego przebywania w przestrzeni publicznej, czego - to też refleksja z Amsterdamu - po prostu nie umiemy. Wepchnięty w ramy procedur, uzgodnień, decyzji i pozwoleń zmienił się w smutny banał.


Stojąc na uporządkowanym placu trudno nazwać ten remont porażką, ale mając w pamięci staw z wodną mgiełką trudno też się z końcowego efektu cieszyć.

Dwa kroki od placu odkryłem za to jeszcze jedną nowość. Na strasznie nieprzyjemnym skrzyżowaniu Grzybowskiej z al. Jana Pawła II zaszła niecodzienna zmiana: kawałek betonowego parkingu przed biurowcem PZU zmienił się w coś takiego:




- nie jest to skwer, właściwie trudno to nazwać. Dzwoniłem do PZU - odcinają się od tego twierdząc, że to sprawka ratusza. Ja o tym pomyśle nic nie słyszałem, więc jestem mocno zaskoczony. Kolorowe ławki z pewnością przypadną do gustu palącej części pracowników biurowca. Komu innemu służyć miałyby siedzenia z widokiem na sześć pasów ruchu przecinających Śródmieście, doprawdy nie wiem.

Chyba lepiej byłoby wziąć się za porządny remont Grzybowskiej, która zmieniła się w tym rejonie w całkiem fajną, wielkomiejską ulicę, ale wciąż jest krzywa, pogrodzona płotami i chaotycznie zastawiona samochodami, niż tworzyć na chodnikach podświetlane esy-floresy i ustawiać meble miejskie rodem z Ikei.

02 listopada 2010

Vavamuffin z "krakowskim" akcentem

Wróciłem z wojaży. Amsterdam - rowery, parki, muzea, co ja będę tłumaczył. Bardzo trudno tam zatęsknić z Warszawą. Nowy teledysk Vavamuffin osładza mi nieco powrót do rzeczywistości.


Jednym prostym, modnym chwytem zrobili filmik, który robi lepsze wrażenie, niż większość efektów konkursów ogłaszanych przez miasto i jego okolice. Nie jest to teledysk wybitny, może nawet jest zbyt skromny, ale ma jakiś sens i pokazuje miasto w sposób jednoznaczny i zwracający uwagę zarazem.

A dlaczego z "krakowskim" akcentem? A bo krakusy myślą, że to o ich barbakan chodzi w tej piosence! Na warszawskim koncercie Pablopavo mówił, że grając w Krakowie pytani byli właśnie o to, skąd na płycie tamtejszy akcent. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć, więc nagrali teledysk, w którym... nie widać naszego barbakanu. Warszawiak syty i Krakus cały ;)

25 października 2010

Warszawa w budowie 2: Sondażogadanina o PKiN

O Michale Murawskim głośno zrobiło się w czasie zeszłorocznej edycji festiwalu "Warszawa w budowie". Teraz powrócił, by zapytać warszawiaków o zdanie na temat Pałacu Kultury.

fot. Michał Murawski
Murawski jest antropologiem, doktorantem na uniwersytecie w Cambridge. Pisze tam pracę o Pałacu Kultury - o tym, jak jest postrzegany przez warszawiaków i jakie ma znaczenie dla kulturowej topografii stolicy.

Rok temu zawitał na festiwalowe spotkanie z cyklu "Departament propozycji". Atmosferę typowej debaty o zagospodarowani centrum miasta rozsadził swoją propozycją - ideą pałacyzacji warszawskiej architektury przez dodawanie elementów wziętych wprost z Pałacu Kultury i Nauki. Tak narodził się pałaco-stadion czy pałaco-apartamentowiec przy Złotej 44. Nie oszczędził nawet projektu przyszłej siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

- Czy jest sens przeciwstawiania się dominacji Pałacu? Czy warto tworzyć alternatywne dominanty, w formie kulistych bulwarów lub ścian wieżowców? Z drugiej strony: czy jest nadzieja w próbach wyrafinowanego "ignorowania" Pałacu niską, subtelną zabudową, w nadziei, że przestanie on zwracać na siebie uwagę i powoli zwinie się w kłębek, jak sfrustrowane dziecko-gigant z ADHD? - pytał wtedy.

Od gadaniny do sondażu...

Murawski wspólnie z architektem Maciejem Czeredysem zorganizowali potem "Archigadaniny" - cykl spotkań poświęconych temu, na co wskazuje tytuł - gadaniu o architekturze. Organizowane pod okrągłym dachem pawilonu stacji i kawiarni Warszawa Powiśle przyciągały tłumy. Wszytko to służyło m.in. zgromadzeniu materiałów do pracy doktorskiej.

Teraz Murawski wraca do Warszawy i zwraca się do jej mieszkańców o pomoc. Proponuje im udział w ankiecie na temat Pałacu Kultury.

- Sondaż jest po to, żeby dodać do danych z rozmów, obserwacji, lektury oraz uczestnictwa w życiu codziennych warszawiaków podczas półtorarocznego pobytu badawczego coś w rodzaju ilościowego kręgosłupa - tłumaczy Murawski. - Zadaję sobie pytanie, czy niezwykle złożone relacje między pałacem a miastem dają się wyrazić w liczbach. Pałac jest trudny do ogarnięcia ilościowo. Sondaże na jego temat dają skrajnie różne wyniki. Chciałbym znaleźć wreszcie jakąś logikę statystyczną tej skomplikowanej bestii - dodaje.

... i z powrotem

O swojej pracy i pierwszych wynikach sondażu Murawski opowie w czasie Sondażogadaniny. Spotkanie odbędzie się w ramach "Warszawy w budowie", w audytorium Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy Pańskiej 3, w czwartek, 28 października, o godz. 20:00.

Dzień później, o godzinie 14 Michał Murawski oprowadzi chętnych po Pałacu Kultury. Poznał go dobrze, bo w czasie półtorarocznego pobytu w Warszawie zajmował jeden z pokoi w biurach zarządu PKiN.

Ankieta jest dostępna na stronie internetowej. Jej wypełnienie zajmuje od 10 do 30 minut, zależnie od podejścia. - Nie trzeba odpowiadać na wszystkie pytania. Można wybierać te, które wydają się najbardziej interesujące lub najistotniejsze. Zależy mi na tym, żeby wszyscy respondenci opowiedzieli na jak największą liczbę pytań - tłumaczy Murawski. Zebrane dane wykorzystane będą wyłącznie w celach naukowych, a ankieta jest anonimowa. Wśród tych, którzy wezmą w niej udział, rozlosowanych zostanie 10 książek "Spojrzenia: Pałac Kultury i Nauki w socjologicznym kalejdoskopie".

24 października 2010

Super-burmistrz czyli film na niedzielę

Jeśli macie dziś trochę wolnego czasu, to poświęćcie godzinę na obejrzenie filmu o niezwykłym człowieku - Antanasie Mockusie, burmistrzu Bogoty. Człowiekowi, który najpierw pokazał wszystkim gołą dupę, a potem pokazał, że nie ma rzeczy, których "nie da się" zrobić.

Latem tego roku o Mockusie pisał "Przekrój". Jeśli czytaliście, to do obejrzenia filmu pewnie nie trzeba Was będzie zachęcać. Jeśli nie, to przeczytajcie,a  potem obejrzyjcie.

Film został zaprezentowany kilka tygodni temu, w ramach festiwalu "Warszawa w budowie". Nie mogłem być na projekcji, ale dowiedziałem się, że całość jest w u2b. W końcu znalazłem chwilę, żeby go obejrzeć. To idealna "lektura" na miesiąc przed wyborami samorządowymi. Zobaczcie, jak ten człowiek zmienił jedno z najgorszych miejsc do życia na świecie.

Oto część pierwsza - kolejne znajdziecie w powiązanych filmach:


To jest momentami opowieść tak naiwna, że aż niewiarygodna. Nie chodzi mi bynajmniej o porównywanie Bogoty i Warszawy, ani o mitycznego "kandydata spoza układu". Nie chcę też, by odebrane to zostało, jako poparcie dla pajacowania.

Podoba mi się to, że miasto można zmienić w tak krótkim czasie, na ogromną skalę i bardzo skutecznie, bez względu na to jak fatalny jest punkt startu. Wart uwagi wydaje mi się też wątek publicznego transportu, ale znów nie chodzi o to, by w zbyt prosty sposób poszukiwać tu analogii dla Warszawy. Bardziej o dostrzeżenie przełożenia między ograniczeniem roli samochodów, a ogólną jakością życia. Które oczywiście też nie jest jednoznaczne, ale warte przemyślenia.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.