Tak jak Joanna Erbel, po paru dniach nieobecności wróciłem do Warszawy żyjącej otwarciem placu Grzybowskiego. Znalazłem więc chwilę, żeby zobaczyć, co z tego wyszło.
Przy okazji wybrałem się na bardzo przyjemny spacer po mieście. W późne jesienne popołudnie wyglądało naprawdę fantastycznie. W szczególności mój ulubiony warszawski wieżowiec, Rondo 1 - on prezentuje się doskonale z każdej strony i o każdej porze dnia czy roku, ale oświetlony od środka tuż przed zmrokiem to dopiero coś.
Hotel Westin też wyglądał fajnie:
Sam plac o tej samej porze prezentował się znacznie gorzej. Z jednej strony to z pewnością jeden z nielicznych fragmentów normalnej, uporządkowanej przestrzeni publicznej w tym mieście, której nie zastawiają auta. Z drugiej to jednak zimny, betonowy wygon. Wydaje się teraz większy, niż przed rewitalizacją; gdzieś zatracił swoją przyjazną skalę. Nawet, gdy włączyły się światła wzdłuż schodków i ławek, miejsce nie stało się bardziej sympatyczne. Wiosną z pewnością będzie tu przyjemniej, a zieleń wypełni tę pustkę i przywróci skwerowi właściwe proporcje, ale teraz to wszystko wygląda przygnębiająco.
Strasznie drażnią mnie też kamienne "ślady" szyn w podłodze placu. Jakby nie można było zostawić prawdziwych szyn z nadzieją, że kiedyś może wtoczy się na nie zabytkowy wagonik turystycznej linii. Tym bardziej, że pozostawiono je w przebiegającej przez plac jezdni.
Wodna kaskada z przeskalowanymi drewnianymi krzesłami nijak ma się do Dotleniacza, który to wszystko zapoczątkował i był prawdziwym fenomenem. Zamiast niego mamy banalny kawałek małej architektury, który równie dobrze mógłby zostać przeniesiony przed dowolne centrum handlowe.
Spacerując po Amsterdamie dużo myślałem o przeszczepianiu na nasz grunt rozwiązań, które sprawdzają się gdzie indziej (akurat tam głównie tych związanych z rowerami). Coraz lepiej widzę, że to zła droga - że Warszawa zasługuje na to, by szukać własnych rozwiązań, bo te przeniesione nie zawsze dobrze współgrają z naszą mentalnością i kulturą. Oczywiście infrastruktura może wpływać na zachowania, że wspomnę tylko o coraz lepszej piłkarskiej atmosferze na i wokół stadionu Legii, ale sama do przełomu nie wystarczy. Dotleniacz był czymś swojskim, co wpasowało się w potrzeby mieszkańców okolicy. Zachęcał ich do wyjścia z domu, delikatnie przyzwyczajał do wspólnego przebywania w przestrzeni publicznej, czego - to też refleksja z Amsterdamu - po prostu nie umiemy. Wepchnięty w ramy procedur, uzgodnień, decyzji i pozwoleń zmienił się w smutny banał.
Stojąc na uporządkowanym placu trudno nazwać ten remont porażką, ale mając w pamięci staw z wodną mgiełką trudno też się z końcowego efektu cieszyć.
Dwa kroki od placu odkryłem za to jeszcze jedną nowość. Na strasznie nieprzyjemnym skrzyżowaniu Grzybowskiej z al. Jana Pawła II zaszła niecodzienna zmiana: kawałek betonowego parkingu przed biurowcem PZU zmienił się w coś takiego:
- nie jest to skwer, właściwie trudno to nazwać. Dzwoniłem do PZU - odcinają się od tego twierdząc, że to sprawka ratusza. Ja o tym pomyśle nic nie słyszałem, więc jestem mocno zaskoczony. Kolorowe ławki z pewnością przypadną do gustu palącej części pracowników biurowca. Komu innemu służyć miałyby siedzenia z widokiem na sześć pasów ruchu przecinających Śródmieście, doprawdy nie wiem.
Chyba lepiej byłoby wziąć się za porządny remont Grzybowskiej, która zmieniła się w tym rejonie w całkiem fajną, wielkomiejską ulicę, ale wciąż jest krzywa, pogrodzona płotami i chaotycznie zastawiona samochodami, niż tworzyć na chodnikach podświetlane esy-floresy i ustawiać meble miejskie rodem z Ikei.