08 października 2009
19 września 2009
Kurwy forumowiczki
- Każdy kto podniósł kradzione jest dla mnie kurwą - z wrodzoną przenikliwością i cenioną przez fanów subtelnością pisze do nich Kazik Staszewski na swoim forum. I grozi tegoż forum zamknięciem.
Poszło nawet nie o to, że nowa płyta zespołu wyciekła od wydafcy do sieci dwa tygodnie przed premierą, tylko o to, że pół forum ją czym prędzej zajumało.
Piszę o tym z sentymentu do forum Kultu i twórczości Kazika w ogóle. Po wielkiej miłości do jego muzyki i fanatycznej aktywności tamże pozostało kilka przyjaźni realizujących się w ironicznym dystansie - jeśli w ogóle w jakimś stosunku - do samego forum oraz sentyment, który nie mobilizuje mnie już wszak nawet do chodzenia na koncerty. O gorączkowym kupowaniu płyt w dniu premiery już dawno zapomniałem. Nawet nie umiem określić, po której sobie odpuściłem - poprzedni album Kultu mam, ale co tam wyszło pomiędzy, za bardzo nie pamiętam. Pamiętam, że było tak słabe, że Kazik powinien się właściwie cieszyć, że są jeszcze tacy, którym chce się jumać jego płyty z sieci.
Ale się nie cieszy. Kurwi za to na fanów i grozi. A przecież pisze bezpośrednio do tych, na których z pewnością nie straci; nawet jeśli teraz płytę ściągną, nawet jeśli jest mizerna, to ci co mieli ją zamiar kupić i tak to zrobią. Taka natura fana. Z kolei ci, którzy mieli zamiar ją zajumać z torrenta, zrobią to po prostu chwilę wcześniej. I może chwilę wcześniej napiszą w sieci, co o niej myślą, choć na forum ustalono zdaje się, że pisać będzie się po premierze. Na całej sprawie zespół i wydawca traci więc nawet nie tyle finansowo, co prestiżowo: ktoś ich zrobił w balona, stracili kontrolę nad zaplanowanym, ważnym wydarzeniem, jakim jest premiera płyty. Rozumiem wkurw, ale żeby skupiał się on na fanach, którzy tej płyty łakną tak bardzo, że nie umieją się powstrzymać? Żal, panie Staszewski.
Nie wiem, jak to dokładnie wygląda w świetle prawa, ale podejście do muzyki z sieci mam ustalone od dawna. Ściągam, słucham kilka razy i decyduję: wyrzucam do kosza albo zasuwam do sklepu. Nie trzymam na dysku empterójek, jeśli na półce nie mam egzemplarza płyty. Nieliczne wyjątki stanowią rzeczy, których na CD po prostu nie udało mi się jeszcze upolować - starocie, rzeczy nie dystrybuowane w Polsce. Na "legalizowanie" muzyki przeznaczam całkiem sporo pieniędzy i uważam, że jestem wobec artystów fair. Ale w ciemno kupuję tylko to, na czym się z pewnością nie sparzę. Twórczość Kazika się niestety już od dawna do tej kategorii nie zalicza, w czym lecące w tle "Hurra" tylko mnie utwierdza.
13 września 2009
07 września 2009
01 września 2009
Pozorne oszczędności w metrze
Warszawskie metro po raz kolejny może paść ofiarą planistycznych niedoróbek i pozornych oszczędności. To efekt całkowitego braku wizji rozwoju miasta i jego komunikacji.
Władze Warszawy nie uczą się na błędach. Lista pozornych oszczędności na pierwszej linii metra jest przecież imponująca. Nie zbudowano stacji przesiadkowej na linię numer III w rejonie placu Konstytucji - zamiast tego mamy niefortunnie położoną stację Politechnika, której powiązanie z III linią wciąż pozostaje zagadką oraz absurdalną przerwę między Politechniką, a stacją Centrum. Co kilka lat powraca więc pomysł budowy dodatkowej stacji w rejonie ulicy Wilczej. Podobna sytuacja jest na Muranowie, między Dworcem Gdańskim a stacją Ratusz-Arsenał. Z budowy zrezygnowano po tym, jak - dla oszczędności oczywiście - stację Ratusz przesunięto spod placu Bankowego na jego obrzeża, ograniczając tym samym mocno jej funkcjonalność. Wyjścia ze stacji Świętokrzyska wydają się być kompletnie bez sensu, a to tylko uboczny efekt decyzji o odłożeniu budowy przejść podziemnych do czasu budowy drugiej linii. Stacja przy Rondzie ONZ mogła by być powiązana z podziemiami wieżowca Rondo1, ale na czas jej nie zaplanowano. O mitycznych łącznikach między stacją metra i kolejowym dworcem Gdańskim oraz stacją Centrum i dworcem Śródmieście nie wspominając.
Naprawienie niektórych błędów jest dziś trudne, jeśli nie niemożliwe - budowa dodatkowych stacji wiązałaby się przecież z koniecznością czasowego przynajmniej zamykania I linii metra, co trudno sobie nawet wyobrazić. Choć warto dodać, że jest to możliwe - berlińska stacja Jannowitzbrücke z 1928 roku została w ostatnich miesiącach zbudowana niemal od nowa. Z użytku wyłączone było najwyżej pół peronu (jeden kierunek), ale pociągi cały czas wolno przejeżdżały przez plac budowy.
Tymczasem w Warszawie okazuje się właśnie, że urzędnicy zapomnieli lub co najmniej próbowali odsunąć od siebie planowanie stacji pod placem Trzech Krzyży. Nie ma zresztą większego znaczenia, jaki jest prawdziwy powód tego braku - tak czy owak dowodzi on bowiem, jak bardzo kuleje w Warszawie planowanie rozwoju miasta. W tym samym Berlinie istnieje kilka gotowych stacji i peronów wybudowanych na zapas, z myślą o kolejnych liniach. Niektóre na swoją kolej czekają nawet od lat 30. XX wieku i raczej nikt nie traktuje tego jako marnotrawstwo czy rozrzutność. Tak się po prostu rozwija sieć metra w dużych metropoliach.
U nas będzie pewnie tak, jak zwykle - najpierw wyremontujemy plac Trzech Krzyży, potem dopiero pomyślimy o stacji, która ostatecznie nie będzie wygodnie połączona z siatką ulic, bo okaże się, że to koliduje z już zbudowanym parkingiem podziemnym. W dodatku budując stację zdemolujemy wyremontowany plac. A jak już go odtworzymy, to z całą pewnością okaże się, że gdzieś w pobliżu biegnie jakaś stuletnia rura, której zapomniano wymienić przy okazji. I pęknie kilka dni po tym, jak prezydent miasta przetnie wstęgę na nowej stacji. I znów okaże się, że poczyniona dziś oszczędność to tak naprawdę wydatek przerzucony na następne kadencje lub - patrząc na tempo budowy metra w Warszawie - nawet pokolenia.
Remont placu Trzech Krzyży planowany jest w czasie kryzysu i zaciskania pasa. Planowanie trzeciej linii metra, gdy wciąż nie udaje się zacząć budowy drugiej może się więc wydawać fanaberią, ale w istocie jest czymś dokładnie odwrotnym. Niestety, Warszawa nie ma u sterów odważnego wizjonera, który umiałby to wytłumaczyć wyborcom. Ma za to populistyczną opozycję, która z pewnością wykorzystałaby taką decyzję w kampanii wyborczej zagłuszając racjonalne argumenty.
Władze Warszawy nie uczą się na błędach. Lista pozornych oszczędności na pierwszej linii metra jest przecież imponująca. Nie zbudowano stacji przesiadkowej na linię numer III w rejonie placu Konstytucji - zamiast tego mamy niefortunnie położoną stację Politechnika, której powiązanie z III linią wciąż pozostaje zagadką oraz absurdalną przerwę między Politechniką, a stacją Centrum. Co kilka lat powraca więc pomysł budowy dodatkowej stacji w rejonie ulicy Wilczej. Podobna sytuacja jest na Muranowie, między Dworcem Gdańskim a stacją Ratusz-Arsenał. Z budowy zrezygnowano po tym, jak - dla oszczędności oczywiście - stację Ratusz przesunięto spod placu Bankowego na jego obrzeża, ograniczając tym samym mocno jej funkcjonalność. Wyjścia ze stacji Świętokrzyska wydają się być kompletnie bez sensu, a to tylko uboczny efekt decyzji o odłożeniu budowy przejść podziemnych do czasu budowy drugiej linii. Stacja przy Rondzie ONZ mogła by być powiązana z podziemiami wieżowca Rondo1, ale na czas jej nie zaplanowano. O mitycznych łącznikach między stacją metra i kolejowym dworcem Gdańskim oraz stacją Centrum i dworcem Śródmieście nie wspominając.
Naprawienie niektórych błędów jest dziś trudne, jeśli nie niemożliwe - budowa dodatkowych stacji wiązałaby się przecież z koniecznością czasowego przynajmniej zamykania I linii metra, co trudno sobie nawet wyobrazić. Choć warto dodać, że jest to możliwe - berlińska stacja Jannowitzbrücke z 1928 roku została w ostatnich miesiącach zbudowana niemal od nowa. Z użytku wyłączone było najwyżej pół peronu (jeden kierunek), ale pociągi cały czas wolno przejeżdżały przez plac budowy.
Tymczasem w Warszawie okazuje się właśnie, że urzędnicy zapomnieli lub co najmniej próbowali odsunąć od siebie planowanie stacji pod placem Trzech Krzyży. Nie ma zresztą większego znaczenia, jaki jest prawdziwy powód tego braku - tak czy owak dowodzi on bowiem, jak bardzo kuleje w Warszawie planowanie rozwoju miasta. W tym samym Berlinie istnieje kilka gotowych stacji i peronów wybudowanych na zapas, z myślą o kolejnych liniach. Niektóre na swoją kolej czekają nawet od lat 30. XX wieku i raczej nikt nie traktuje tego jako marnotrawstwo czy rozrzutność. Tak się po prostu rozwija sieć metra w dużych metropoliach.
U nas będzie pewnie tak, jak zwykle - najpierw wyremontujemy plac Trzech Krzyży, potem dopiero pomyślimy o stacji, która ostatecznie nie będzie wygodnie połączona z siatką ulic, bo okaże się, że to koliduje z już zbudowanym parkingiem podziemnym. W dodatku budując stację zdemolujemy wyremontowany plac. A jak już go odtworzymy, to z całą pewnością okaże się, że gdzieś w pobliżu biegnie jakaś stuletnia rura, której zapomniano wymienić przy okazji. I pęknie kilka dni po tym, jak prezydent miasta przetnie wstęgę na nowej stacji. I znów okaże się, że poczyniona dziś oszczędność to tak naprawdę wydatek przerzucony na następne kadencje lub - patrząc na tempo budowy metra w Warszawie - nawet pokolenia.
Remont placu Trzech Krzyży planowany jest w czasie kryzysu i zaciskania pasa. Planowanie trzeciej linii metra, gdy wciąż nie udaje się zacząć budowy drugiej może się więc wydawać fanaberią, ale w istocie jest czymś dokładnie odwrotnym. Niestety, Warszawa nie ma u sterów odważnego wizjonera, który umiałby to wytłumaczyć wyborcom. Ma za to populistyczną opozycję, która z pewnością wykorzystałaby taką decyzję w kampanii wyborczej zagłuszając racjonalne argumenty.
Inni na ten sam temat:
- Gazeta Stołeczna: Ratusz zapomniał o stacji metra
- tvnwarszawa.pl: Ratusz: plac Trzech Krzyży będzie miał metro
Artykuł opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
Zdjęcie stacji Innsbrucker Platz na mitycznej linii berlińskiego metra U10 pochodzi z Wikipedii
Zdjęcie stacji Innsbrucker Platz na mitycznej linii berlińskiego metra U10 pochodzi z Wikipedii
07 sierpnia 2009
Mała architektura
Ulica Kawalerii. Sam prestiż. Dwa kroki od Łazienek Królewskich stoją ambasady Cesarstwa Japonii, Królestwa Niderlandów, Królestwa Hiszpanii oraz ukończona kilka tygodni temu ambasada Wielkiej Brytanii, która zasługuje na wzmiankę sama w sobie. Prosty, elegancki budynek zapowiadał się nad wyraz skromnie. Ale ukończony, obłożony szkłem, nabrał elegancji i powagi, którą podkreśla rytmiczny podział elewacji.
Nie sposób też nie wspomnieć przy okazji o dżungli wyhodowanej na działce należącej do ambasady Indii.
Słowem - dzielnica dyplomatyczna pełną gębą. Last but not least, przy ulica Kawalerii stoi też niepozorny - mówiąc eufemistycznie - budynek mieszczący redakcję TVN Warszawa. To moja codzienna droga do pracy. I właśnie ta elegancka, prestiżowa okolica codziennie zachwyca mnie detalem, tak zwaną małą architekturą.
Z trzech widocznych na zdjęciach budek każda jest perełką. Ponad przeciętność wznieśli się Holendrzy - ich budka, jedyna "zamieszkana", stoi na słupkach. Daje to rezydującym tam ochroniarzom lepszy ogląd na sąsiednie budki, a bierze się z pewnością z faktu, że Holandia położona jest na terenach zalewowych i podwyższenie takie może pozwolić przetrwać, gdy z brzegów niespodziewanie wystąpi pobliski kanałek Piaseczyński.
Co innego widoczna w środku budka, której nie jestem w stanie przypisać żadnej ambasadzie. Może to nasza? Ostatnio siedział w niej policjant. Po co? Nie wiadomo. Budka ledwo trzyma się kupy. Wygląda trochę, jakby ktoś ją tam porzucił.
Nie to, co klasyczny model stojący przy murze rezydencji ambasadora Jego Cesarskiej Mości. Przypomina trochę nieodżałowane budki z placu Konstytucji, gdzie kilkanaście roczników warszawiaków pierwszy raz zagłębiało się w krainę egzotycznych smaków i zapachów: curry, pięciu smaków, spalonego tłuszczu... Może to zresztą jedna z nich? Stoi pusta, drzwi szeroko otwarte zapraszają do środka, z czego jednakowoż nikt nie korzysta.
Na koniec trzeba jednak oddać honor Brytyjczykom - jeszcze kilka dni temu przed wejściem do ich nowej siedziby też stała mała budka. Na szczęście okazała się instalacją tymczasową i właśnie zniknęła.
Szkoda, że elegancka architektura ambasad, w tym oryginalnie ogrodzonej ambasady Królestwa Niderlandów (3m, opowiedz Państwu dowcip), sąsiadować muszą z takim badziewiem. Czerwona, betonowa kostka, indyjskie krzaczory i rozjeżdżony parking przed naszym budynkiem to przy tym już tylko dopełniające żałosny efekt detale.
Nie sposób też nie wspomnieć przy okazji o dżungli wyhodowanej na działce należącej do ambasady Indii.
Słowem - dzielnica dyplomatyczna pełną gębą. Last but not least, przy ulica Kawalerii stoi też niepozorny - mówiąc eufemistycznie - budynek mieszczący redakcję TVN Warszawa. To moja codzienna droga do pracy. I właśnie ta elegancka, prestiżowa okolica codziennie zachwyca mnie detalem, tak zwaną małą architekturą.
Z trzech widocznych na zdjęciach budek każda jest perełką. Ponad przeciętność wznieśli się Holendrzy - ich budka, jedyna "zamieszkana", stoi na słupkach. Daje to rezydującym tam ochroniarzom lepszy ogląd na sąsiednie budki, a bierze się z pewnością z faktu, że Holandia położona jest na terenach zalewowych i podwyższenie takie może pozwolić przetrwać, gdy z brzegów niespodziewanie wystąpi pobliski kanałek Piaseczyński.
Co innego widoczna w środku budka, której nie jestem w stanie przypisać żadnej ambasadzie. Może to nasza? Ostatnio siedział w niej policjant. Po co? Nie wiadomo. Budka ledwo trzyma się kupy. Wygląda trochę, jakby ktoś ją tam porzucił.
Nie to, co klasyczny model stojący przy murze rezydencji ambasadora Jego Cesarskiej Mości. Przypomina trochę nieodżałowane budki z placu Konstytucji, gdzie kilkanaście roczników warszawiaków pierwszy raz zagłębiało się w krainę egzotycznych smaków i zapachów: curry, pięciu smaków, spalonego tłuszczu... Może to zresztą jedna z nich? Stoi pusta, drzwi szeroko otwarte zapraszają do środka, z czego jednakowoż nikt nie korzysta.
Na koniec trzeba jednak oddać honor Brytyjczykom - jeszcze kilka dni temu przed wejściem do ich nowej siedziby też stała mała budka. Na szczęście okazała się instalacją tymczasową i właśnie zniknęła.
Szkoda, że elegancka architektura ambasad, w tym oryginalnie ogrodzonej ambasady Królestwa Niderlandów (3m, opowiedz Państwu dowcip), sąsiadować muszą z takim badziewiem. Czerwona, betonowa kostka, indyjskie krzaczory i rozjeżdżony parking przed naszym budynkiem to przy tym już tylko dopełniające żałosny efekt detale.
06 sierpnia 2009
05 sierpnia 2009
Mikrobloging AD 1944
Kostek ma 21 lat. Sosna - 19. On jest żołnierzem "Zośki", ona łączniczką. Jest 5 sierpnia, ona zaginęła na Woli, ktoś widział ją w tłumie pędzonych przez Niemców cywili. On dostał dziś Thompsona ze zrzutów. Wiem o tym, bo oboje mają profile na Facebooku.
Z pozoru prosty, wręcz banalny pomysł, a jakże sugestywny. Gdy gdzieś między statusami przyjaciół, newsami z tvnwarszawa.pl, rysunkami Raczkowskiego, wynikami kłizu "którym rycerzem jedi jesteś?", prezentami z gry "Mafia Wars" i informacjami, w co koledzy grali ostatnio na xboxie pojawia się nagle status z przeszłości, cały ten strumień zbiorowej świadomości bliższych lub dalszych znajomych zmienia zupełnie swój charakter. Staje się tłem dla losów Kostka i Sosny. Na chwilę. Jak Warszawa 1 sierpnia na moment staje się tłem dla duchów przeszłości, które ten jeden dzień w roku robią "dniem otwartym". Mówią. Trzeba tylko chcieć słuchać.
Z pozoru prosty, wręcz banalny pomysł, a jakże sugestywny. Gdy gdzieś między statusami przyjaciół, newsami z tvnwarszawa.pl, rysunkami Raczkowskiego, wynikami kłizu "którym rycerzem jedi jesteś?", prezentami z gry "Mafia Wars" i informacjami, w co koledzy grali ostatnio na xboxie pojawia się nagle status z przeszłości, cały ten strumień zbiorowej świadomości bliższych lub dalszych znajomych zmienia zupełnie swój charakter. Staje się tłem dla losów Kostka i Sosny. Na chwilę. Jak Warszawa 1 sierpnia na moment staje się tłem dla duchów przeszłości, które ten jeden dzień w roku robią "dniem otwartym". Mówią. Trzeba tylko chcieć słuchać.
11 lipca 2009
10 lipca 2009
Hardkor 44
Tomasz Bagiński pracuje nad filmem o Powstaniu Warszawskim. Nie będzie to zwyczajna animacja - film ma być zrealizowany tak, jak słynne ekranizacje komiksów "Sin City" i "300". Powstanie też trójwymiarowa rekonstrukcja zburzonej Warszawy.
Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że sięga po zaskakujące środki wyrazu: koncerty punkrockowe, plenerowe przedstawienia, rekonstrukcje historyczne, przejazdy rowerowe czy komiksy. Ale filmu science-fiction z Powstaniem nikt jeszcze nie próbował łączyć. Porwał się na to Tomasz Bagiński, twórca filmów animowanych w 2003 roku nominowany do Oskara za "Katedrę". - Od wielu lat myślę o nowym sposobie opowiadania historii, w tym Powstania Warszawskiego. O sposobie broniącym się w skali świata - tłumaczy filmowiec.
Gwiezdne Wojny 1944
W "Hardkorze 44" - bo tak nazywa się projekt - tragedia walczącej Warszawy staje się punktem wyjścia do opowieści, w której świat jest czarno-biały. Zło jest absolutne, a dobro czyste i nieskalane. Bez kompromisów.
Do walki z Powstańcami Niemcy kierują oddział tajemniczych, mrocznych cyborgów. To z nimi przyjdzie się zmierzyć Powstańcom. Niczym rebelianci z "Gwiezdnych Wojen" staną do walki z imperium zła. - Dziewczyny śliczne jak marzenie i uzbrojone po zęby. Nożowniczki i snajperki. Chłopaki silne jak konie, obładowani bronią maszynową, bombami i granatami - wyobraża sobie Bagiński.
To oczywiście obraz daleki od faktów. W sierpniu 1944 roku powstańcy szli do walki z jednym pistoletem na kilku chętnych, by "kropić" do Niemców. Dla widzów przyzwyczajonych do realistycznych filmów wojennych pomysł z robotami na usługach nazistów może się wydawać nierozsądny czy wręcz kontrowersyjny. Co innego pokolenie wychowane na grach komputerowych i fantastyce. Ono łatwo odnajdzie w tej wizji znajome motywy z komiksów takich jak "Hellboy" czy gier takich jak "Return to Castle Wolfenstein". Niemcy budujący najróżniejsze "wunderwaffe", eksperymentujący na ludziach, budujący mechanicznych "ubersoldatów" pojawiają się w grach i komiksach od dawna.
Nikt jednak nie próbował jeszcze tak dosłownie przenieść ich na ekran, w dodatku umieszczając w powstańczej Warszawie. Film zostanie zrealizowany techniką, która pozwoliła przenieść na ekran klasyczne komiksy Franka Millera, "Sin City" czy "300". Grali w nich prawdziwi aktorzy, ale cały otaczających ich świat wykreowany został na komputerach. Dzięki temu Miasto Grzechu mogło być czarno-białe, a kadry z "300" przypominały malowane farbami obrazy. Dzięki tej technice Warszawa Bagińskiego będzie mroczna, posępna, płonąca piekielnym ogniem, wypełniona złowieszczymi maszynami i postaciami rodem ze steampunkowego piekła.
Wytłumaczyć Powstanie światu
- Nie chciałem pokazywać Powstania tak, jak jesteśmy przyzwyczajeni; beznadzieja zrywu i ponure śmierci w kanałach. Chciałbym pokazać świat archetypów i w ten sposób przybliżyć te wydarzenia rówieśnikom Powstańców wychowanym na filmach o superbohaterach, komiksach i grach komputerowych - przekonuje Bagiński.
- Wolność, poświęcenie, walka dobra ze złem to uniwersalne tropy, zrozumiałe dla odbiorców w każdej części świata. Należy tylko do nich dotrzeć - Piotr Śliwowski, historyk z Muzeum Powstania, nie widzi nic szokującego w tym, że Bagiński chce opowiadać o Powstaniu odrealniając je i mieszając z science-fiction.
- W dziejach kina polskiego powstało wiele wybitnych filmów mierzących się z tematyka Powstania Warszawskiego, jak "Kanał" czy "Eroica". Ale dziś trafiają one przede wszystkim do widza wyrafinowanego. Wciąż brakuje wielkiej historycznej epopei, która mogłaby podbić serca widzów na całym świecie, przenosząc tym samym historię Powstania Warszawskiego z wymiaru lokalnego w globalny - dodaje z kolei Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego.
Najwcześniej za trzy lata
Film wyprodukuje firma Platige Image, specjalizująca się w grafice komputerowej, animacji 3D i efektach specjalnych. Realizowała m.in. filmy do gry "Wiedźmin" i "Katedrę", a także najnowszy film Tomasza Bagińskiego, "Kinematograf". Firma złożyła już w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej wniosek o dotację na przygotowanie wstępnej koncepcji scenariusza i samego filmu. Z tak przygotowanym projektem można zacząć poszukiwania studia filmowego i sponsorów oraz pracę nad właściwym scenariuszem. Film ma być gotowy za trzy lata, a już w najbliższą środę na niecodziennej konferencji prasowej twórcy opowiedzą o szczegółach fabuły.
W styczniu polecimy nad walczącą Warszawą
"Hardkor 44" to nie jedyny projekt realizowany przez Bagińskiego wspólnie z muzeum. Filmowiec podjął się jeszcze jednego gigantycznego wyzwania. Właśnie przygotuje kilkuminutową symulację przelotu nad Warszawą w 1944 roku. - Będzie to widok z samolotu, takiego jak Liberator odtworzony już w muzeum. Pokażemy trasę, którą latały te nieliczne załogi ze zrzutami - tłumaczy Ołdakowski. - Oczywiście będą pewne różnice. Przede wszystkim przelot będzie się odbywał w dzień, a nie w nocy. Wszystko dlatego, że chcemy pokazać, jak wyglądała Warszawa w ostatnich dniach Powstania.
Samoloty z pomocą nadlatywały z południa, nad Wisłą. Na wysokości Starego Miasta odbijały na zachód, by wykonać zrzut w rejonie placu Krasińskich. W symulacji zobaczymy tę trasę dwa razy, tak jakby samolot powtarzał nieudaną próbę zrzutu. Zobaczymy Stare Miasto, okolice placu Bankowego, a w perspektywie puste pole - tereny zmiecionego z powierzchni ziemi getta. Wszystko to dosłownie z pokładu Liberatora. Mała sala kinowa ma bowiem powstać właśnie we wnętrzu repliki, która wypełnia Halę B w muzeum na Woli.
- To będzie jedno miejsce, ale szukamy pomysłu, jak wewnątrz muzeum zmieścić jeszcze jedną salę z nowoczesnym ekranem, tak by symulację mogło oglądać więcej osób. Do Liberatora mogłoby jednorazowo wejść najwyżej kilku widzów - tłumaczy Ołdakowski.
Pierwszy fragment animacji - Stare Miasto - ma być gotowy już za kilka tygodni. Cały kilkuminutowy przelot zobaczymy na początku przyszłego roku.
Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że sięga po zaskakujące środki wyrazu: koncerty punkrockowe, plenerowe przedstawienia, rekonstrukcje historyczne, przejazdy rowerowe czy komiksy. Ale filmu science-fiction z Powstaniem nikt jeszcze nie próbował łączyć. Porwał się na to Tomasz Bagiński, twórca filmów animowanych w 2003 roku nominowany do Oskara za "Katedrę". - Od wielu lat myślę o nowym sposobie opowiadania historii, w tym Powstania Warszawskiego. O sposobie broniącym się w skali świata - tłumaczy filmowiec.
Gwiezdne Wojny 1944
W "Hardkorze 44" - bo tak nazywa się projekt - tragedia walczącej Warszawy staje się punktem wyjścia do opowieści, w której świat jest czarno-biały. Zło jest absolutne, a dobro czyste i nieskalane. Bez kompromisów.
Do walki z Powstańcami Niemcy kierują oddział tajemniczych, mrocznych cyborgów. To z nimi przyjdzie się zmierzyć Powstańcom. Niczym rebelianci z "Gwiezdnych Wojen" staną do walki z imperium zła. - Dziewczyny śliczne jak marzenie i uzbrojone po zęby. Nożowniczki i snajperki. Chłopaki silne jak konie, obładowani bronią maszynową, bombami i granatami - wyobraża sobie Bagiński.
To oczywiście obraz daleki od faktów. W sierpniu 1944 roku powstańcy szli do walki z jednym pistoletem na kilku chętnych, by "kropić" do Niemców. Dla widzów przyzwyczajonych do realistycznych filmów wojennych pomysł z robotami na usługach nazistów może się wydawać nierozsądny czy wręcz kontrowersyjny. Co innego pokolenie wychowane na grach komputerowych i fantastyce. Ono łatwo odnajdzie w tej wizji znajome motywy z komiksów takich jak "Hellboy" czy gier takich jak "Return to Castle Wolfenstein". Niemcy budujący najróżniejsze "wunderwaffe", eksperymentujący na ludziach, budujący mechanicznych "ubersoldatów" pojawiają się w grach i komiksach od dawna.
Nikt jednak nie próbował jeszcze tak dosłownie przenieść ich na ekran, w dodatku umieszczając w powstańczej Warszawie. Film zostanie zrealizowany techniką, która pozwoliła przenieść na ekran klasyczne komiksy Franka Millera, "Sin City" czy "300". Grali w nich prawdziwi aktorzy, ale cały otaczających ich świat wykreowany został na komputerach. Dzięki temu Miasto Grzechu mogło być czarno-białe, a kadry z "300" przypominały malowane farbami obrazy. Dzięki tej technice Warszawa Bagińskiego będzie mroczna, posępna, płonąca piekielnym ogniem, wypełniona złowieszczymi maszynami i postaciami rodem ze steampunkowego piekła.
Wytłumaczyć Powstanie światu
- Nie chciałem pokazywać Powstania tak, jak jesteśmy przyzwyczajeni; beznadzieja zrywu i ponure śmierci w kanałach. Chciałbym pokazać świat archetypów i w ten sposób przybliżyć te wydarzenia rówieśnikom Powstańców wychowanym na filmach o superbohaterach, komiksach i grach komputerowych - przekonuje Bagiński.
- Wolność, poświęcenie, walka dobra ze złem to uniwersalne tropy, zrozumiałe dla odbiorców w każdej części świata. Należy tylko do nich dotrzeć - Piotr Śliwowski, historyk z Muzeum Powstania, nie widzi nic szokującego w tym, że Bagiński chce opowiadać o Powstaniu odrealniając je i mieszając z science-fiction.
- W dziejach kina polskiego powstało wiele wybitnych filmów mierzących się z tematyka Powstania Warszawskiego, jak "Kanał" czy "Eroica". Ale dziś trafiają one przede wszystkim do widza wyrafinowanego. Wciąż brakuje wielkiej historycznej epopei, która mogłaby podbić serca widzów na całym świecie, przenosząc tym samym historię Powstania Warszawskiego z wymiaru lokalnego w globalny - dodaje z kolei Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego.
Najwcześniej za trzy lata
Film wyprodukuje firma Platige Image, specjalizująca się w grafice komputerowej, animacji 3D i efektach specjalnych. Realizowała m.in. filmy do gry "Wiedźmin" i "Katedrę", a także najnowszy film Tomasza Bagińskiego, "Kinematograf". Firma złożyła już w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej wniosek o dotację na przygotowanie wstępnej koncepcji scenariusza i samego filmu. Z tak przygotowanym projektem można zacząć poszukiwania studia filmowego i sponsorów oraz pracę nad właściwym scenariuszem. Film ma być gotowy za trzy lata, a już w najbliższą środę na niecodziennej konferencji prasowej twórcy opowiedzą o szczegółach fabuły.
W styczniu polecimy nad walczącą Warszawą
"Hardkor 44" to nie jedyny projekt realizowany przez Bagińskiego wspólnie z muzeum. Filmowiec podjął się jeszcze jednego gigantycznego wyzwania. Właśnie przygotuje kilkuminutową symulację przelotu nad Warszawą w 1944 roku. - Będzie to widok z samolotu, takiego jak Liberator odtworzony już w muzeum. Pokażemy trasę, którą latały te nieliczne załogi ze zrzutami - tłumaczy Ołdakowski. - Oczywiście będą pewne różnice. Przede wszystkim przelot będzie się odbywał w dzień, a nie w nocy. Wszystko dlatego, że chcemy pokazać, jak wyglądała Warszawa w ostatnich dniach Powstania.
Samoloty z pomocą nadlatywały z południa, nad Wisłą. Na wysokości Starego Miasta odbijały na zachód, by wykonać zrzut w rejonie placu Krasińskich. W symulacji zobaczymy tę trasę dwa razy, tak jakby samolot powtarzał nieudaną próbę zrzutu. Zobaczymy Stare Miasto, okolice placu Bankowego, a w perspektywie puste pole - tereny zmiecionego z powierzchni ziemi getta. Wszystko to dosłownie z pokładu Liberatora. Mała sala kinowa ma bowiem powstać właśnie we wnętrzu repliki, która wypełnia Halę B w muzeum na Woli.
- To będzie jedno miejsce, ale szukamy pomysłu, jak wewnątrz muzeum zmieścić jeszcze jedną salę z nowoczesnym ekranem, tak by symulację mogło oglądać więcej osób. Do Liberatora mogłoby jednorazowo wejść najwyżej kilku widzów - tłumaczy Ołdakowski.
Pierwszy fragment animacji - Stare Miasto - ma być gotowy już za kilka tygodni. Cały kilkuminutowy przelot zobaczymy na początku przyszłego roku.
Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
Zdjęcia: Platige Image / Muzeum Powstania Warszawskiego
Zdjęcia: Platige Image / Muzeum Powstania Warszawskiego
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.