6500 rzeczników prasowych
W trudnej sytuacji znalazła się pani Katarzyna Ratajczyk, szefowa miejskiego biura promocji. Była jedyną przedstawicielką ratusza, więc siłą rzeczy przypadła jej niewdzięczna rola adwokata diabła. Nie wyszło to dobrze, za co wypada przeprosić, tym bardziej, że przecież nie chodziło o atak na panią Ratajczyk, tylko o zdefiniowanie problemów w komunikacji mieszkańców miasta z politykami. Paradoksalnie jednak, cała sytuacja dobrze zilustrowała przynajmniej jedną kwestię, którą staraliśmy się wyartykułować.
Różnorodnych spotkań, debat i dyskusji o mieście, organizowanych przez najróżniejsze gremia odbywa się w Warszawie tak dużo, że nie sposób być na wszystkich interesujących. Zwykle do udziału zapraszani są przedstawiciele ratusza i zazwyczaj ktoś rzeczywiście przychodzi. Najczęściej są to jednak szeregowi pracownicy biur, rzadziej ich dyrektorzy. Prezydent i wiceprezydenci się raczej nie pojawiają. Gdyby zapytać rzecznika prasowego dlaczego, z pewnością powiedziałby, że nie mają czasu, bo ich kalendarze pełne są oficjalnych spotkań. I to jest oczywiście zrozumiałe, ale tylko pod warunkiem, że przyjmuje się bezkrytycznie pewną zastaną hierarchię wartości, typową dla urzędów i innych biurokratycznych organizacji.
Warszawski samorząd rozrósł się do takich rozmiarów, że kieruje się już tylko takim kategoriami - oczywistymi dla kogoś, kto jest w środku, akceptowanymi przez patrzącą z boku większość, rzadko kwestionowanymi nawet przez działaczy lokalnych, którzy te spotkania organizują. Tymczasem Elżbieta Sekuła czy Mirosław Duchnowski - jeśli dobrze zrozumiałem ich intencje - starali się przekazać w debacie konieczność zmiany tego punktu widzenia. Chcieli powiedzieć, że w tych wszystkich spotkaniach udział muszą brać właśnie osoby decyzyjne. Otwarte pozostaje pytanie, czy to oznacza, że prezydent miasta powinien być bliżej ludzi (jak postulował Duchnowski, przywołując przykład porannej audycji radiowej, w której prezydent Starzyński tłumaczył co i dlaczego zamierza robić dziś w pracy), czy też raczej, że szefowie biur powinni mieć szersze kompetencje i odwagę, by publicznie coś zadeklarować; by podjąć decyzję w obecności ludzi, a nie w zaciszu gabinetu. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego.
Dziś jest najczęściej tak, że przedstawiciel ratusza obecny na publicznym spotkaniu okazuje się w toku dyskusji niewłaściwą osobą. Albo problem nie leży w kompetencjach jego biura, albo trudno mu składać deklarację w imieniu przełożonego, albo z jakiejś innej biurokratycznej przyczyny nie jest w stanie odpowiedzieć kategorycznie na pytania mieszkańców miasta. Nas - dziennikarzy - odsyła wtedy do rzecznika prasowego, który wygłasza formułkę typu "z pewnością pochylimy się nad tym problemem" albo "decyzja zależy od rady miasta" albo "w tej sprawie proszę kontaktować się z urzędem wojewódzkim". Ostatnim prezydentem (lub komisarzem) Warszawy, który odbierał własną komórkę i odpowiadał samodzielnie na pytania dziennikarzy był Lech Kaczyński. Koniec końców mieszkańcy, którzy pofatygują się na spotkanie lub debatę dotyczącą interesującego ich problemu, pozostają z odczuciem, że urzędnicy są niekompetentni i nie interesują się ich problemami. A całe spotkanie przeradza się w jedno wielkie tłumaczenie dlaczego danej sprawy nie da się załatwić.
Pani Ratajczyk sama powiedziała w którymś momencie, że na nasze pytania powinien odpowiedzieć siedzący na jej miejscu rzecznik prasowy. I sama zaczęła przekonywać, że w ratuszu wszystko dzieje się wolno, bo procedury są czasochłonne, decyzje uzgadniane muszą być z wieloma jednostkami organizacyjnymi, wymagają analiz prawnych, ekonomicznych, a ludzi jest za mało. Słowem - tłumaczyła, czemu się nie da.
Chwilami można odnieść wrażenie, że w stołecznym ratuszu pracuje nie 6,5 tysiąca urzędników, lecz 6,5 tysiąca rzeczników prasowych, których praca polega na tłumaczeniu, dlaczego w tym mieście niczego nie da się zrobić szybko, sprawnie i skutecznie. A nasza praca zdaje się czasami sprowadzać do przekazywania tych tłumaczeń. Trudno nazwać to debatą publiczną.
Tymczasem to nie prawda, że urzędników w ratuszu jest za mało - to wina samego ratusza, że mnoży ponad potrzebę ilość biur, nieustannie rozdziela lub scala kompetencje, tworzy nowe procedury i stanowiska. Fakt, że mimo zapowiadanych oszczędności miasto cały czas zatrudnia pracowników od komunikacji społecznej i kontaktów z mediami potwierdza i dobrze obrazuje ten trend.
Dobrym przykładem unikania kontaktu z mieszkańcami jest też relacja pani prezydent z Warszawską Masą Krytyczną. W kampanii wyborczej Hanna Gronkiewicz-Waltz wsiadała na rower i przejechała kawałek trasy obiecując inwestycję w rowerową infrastrukturę. Kilka tygodni temu okazało się, że środki budżetowe zarezerwowane na ten cel marnują się, że miasto nie umie ich wykorzystać. Rowerzyści zebrali podpisy pod listem otwartym i zaprosili panią prezydent, by odpowiedziała na ich pytania na kolejnej masie. Oczywiście nikt z ratusza się nie pojawił, mimo że to znów okres kampanii wyborczej.
Znalazł się natomiast czas na to, by zorganizować przedstawienie pod tytułem "Pierwsza łopata na budowie mostu Północnego". Tak wygląda komunikacja władz miasta z mieszkańcami za pośrednictwem mediów. A zjawisko to zaczyna się rozprzestrzeniać i z czasem dotyka każdego, kto ma do czynienia z ratuszem. W kontekście kultury pisałem o tym w komentarzu na blogu Agnieszki Kowalskiej.
Oczywiście, media lokalne starają się to piętnować, pokazywać, dodzwaniać tych, którzy nie pojawiają się na spotkaniach z mieszkańcami. Tyle, że to nie zastąpi realnej komunikacji między politykami, a ratuszem. Niestety, panią prezydent trudno spotkać w Warszawie. Nie spaceruje Krakowskim Przedmieściem, nie jeździ metrem. Nie żyje w tym samym mieście, w którym warszawiacy - żyje procedurami i spotkaniami.
tymczasem urzędnicy powinni przychodzić na spotkania i debaty, bo to właśnie tam mówi się o tym, co jest ważne. Ale nie z obowiązku, nie oddelegowani, tylko sami dla siebie. Takie spotkania rozwijają, dają argumenty, dają do myślenia. Wiem to po sobie - czasem zmęczony służbowymi relacjami z miastem odżywam słuchając debat na jego temat. I szkoda, że pracownicy ratusza tak rzadko na nie przychodzą. Także ci szeregowi, nawet prywatnie; skoro nie mogą zabierać głosu w wiążący sposób, to niech chociaż słuchają, co boli mieszkańców. Może przełoży się to potem na ich decyzje. Bo w to, że spotkam panią prezydent na piątkowej Wieczornicy przy Chłodnej 25 lub minę ją wieczorem spacerującą Krakowskim Przedmieściem bez asysty straży miejskiej i kamer, jakoś nie wierzę.
Chodząc na sesje rady miasta i rad dzielnic widzę, że mieszkańców zwykle tam nie ma. Przychodzą rzadko, tylko wtedy gdy dzieje się coś naprawdę spektakularnego, np. opiniowany jest przebieg trasy szybkiego ruchu pod ich oknami. Zwykle z transparentami, pretensjami, bez szans na rzeczową dyskusję. Debata publiczna w Warszawie toczy się od jednej takiej awantury do drugiej - pomiędzy nimi politycy robią wszystko, by unikać mówienia o ważnych sprawach, a mieszkańcy nie mają czasu, by się nimi zajmować, bo pracują, stoją w korkach, szukają miejsca w przedszkolu lub czekają w kolejce do szpitala.
Profesor Jałowiecki wymienia listę bolączek Warszawy; grodzone osiedla, brak planów zagospodarowania, brak wyrazistego symbolu, segregację przestrzenną i korki - to tematy obecne w mediach lokalnych właściwie cały czas. Od tylu lat tłumaczymy np. czym są plany zagospodarowania i dlaczego trzeba je uchwalać. A mimo tego uchwalanie wciąż napotyka na takie same, ostre, niechętne reakcje mieszkańców, dla których fakt, że miasto planuje przedszkole właśnie na ich działce jest zamachem na prawo własności. Ale niech miasto tego przedszkola nie zbuduje - zaraz zaprotestują, że nie mają gdzie posłać dzieci.
Być może jest tak, że gdy ci pierwsi protestują - ci drudzy jeszcze nie mieszkają w Warszawie. I być może dlatego ci drudzy, gdy już tu się sprowadzą, nie widzą związku między swoimi problemami, a sprawami innych osiedli, innych dzielnic. Zaczynają się interesować miastem w szerszej skali dopiero, gdy okazuje się, że ktoś 30 lat temu zaplanował trasę szybkiego ruchu pod oknami ich kupionego właśnie za ciężkie pieniądze mieszkania.
Zwykle na działanie jest już za późno - decyzje wydane, plany uchwalone, koniec. Jeśli podejmują walkę, udaje im się tylko opóźnić inwestycje, na której czekają inni. Zostają z poczuciem, że Warszawa ich oszukała. Świadomie mówię "Warszawa", a nie "politycy" - Bohdan Jałowiecki w podsumowaniu swojej części książki "Warszawa. Czyje jest miasto?" pisze: "Warszawa nie należy do mieszkańców, lecz do polityków".
Jeśli tak jest w istocie, to odpowiedź na pytanie o rolę mediów lokalnych jest oczywista - naszym zdaniem jest przywrócenie miasta mieszkańcom. Pytanie, czy da się to zrobić wbrew nim?