Star Trek, czyli jak zarobić na konwergencji?

Zarzekając się, że nie był fanem, Abrams odnosił się za pewne właśnie do tych najbardziej szalonych trekkies (i wcale mu się nie dziwię). Fenomen Star Treka polega jednak na tym, że kulturalne odniesienia wyszły daleko poza geekowskie fantazje i na stałe zagościły w popkulturze. Reżyser robiący szybką i błyskotliwą karierę sporo ryzykował mierząc się ze Star Trekiem, w dodatku podejmując próbę ożywienia pierwszej załogi USS Enterprise z lat 60. I jeszcze postawił wszystko na jedną kartę - nawet nie próbował wpisać scenariusza w niezwykle spójną chronologię całej serii. Na szczęście w świecie pełnym najróżniejszych osobliwości, anomalii, tuneli podprzestrzennych i innych dziwnych zjawisk stworzenie alternatywnej wersji historii nie było trudne. Znacznie trudniejsze było stworzenie historii, którą zaakceptują fani.

To zupełnie inny model panowania nad wszechświatem, niż ten wdrożony w Bardzo Odległej Galaktyce przez Imperatora Georga Lucasa. Ten stara się mieć pod kontrolą każdy detal, sankcjonuje prawa do interpretacji i z papieską nieomylnością ogłasza dzieła kanonicznymi lub zakazanymi. A kto raz trafił na indeks heretyków, temu biada, nie wykaraska się z procesów o pogwałcenie najważniejszego prawa imperium - prawa autorskiego.
Z nadejściem XXI wieku obie sagi znalazły się w podobnej sytuacji. Po niezbyt udanym "Nemesis" Paramount ostatecznie odesłał na zasłużoną emeryturę kapitana Picarda i jego Enterprise. Po "Zemście Sithów" "Gwiezdne Wojny" wydawały się historią skończoną, przynajmniej dla kina. I Lucas, i Paramount zaryzykowali. Efekt? Mizerne "Wojny klonów" kontra całkiem udany "Star Trek". W bezpośrednim zestawieniu te dwie kontynuacje nie dają się w ogóle porównać - przy wszystkich fanowskich kontrowersjach Abrams stworzył dobry film, a Lucas swoją infantylną kreskówką zniesmaczył nawet najbardziej postępowych sympatyków "Gwiezdnych Wojen".
Lucas w ogóle nie podejmuje dialogu z fanami, Abrams z kolei poszedł jeszcze dalej - uczynił z konwergencji główny mechanizm napędowy popularności własnej twórczości. Bo jak inaczej ocenić fakt, że trzy dni przed premierą "Star Treka" w produkowanym przez Abramsa serialu "Fringe" pojawia się klasyczny żart z geeka, któremu wydaje się, że jest Spockiem, a cztery dni po niej, w finale sezonu tegoż serialu sam Spock (czyli Leonard Nimoy) objawia się w roli tajemniczego bohatera, który "od początku stał za wszystkim"?
Nieustannie puszczając oko do widzów reżyser powoli zmienia ich w fanów własnej twórczości i kreuje popyt na kolejne produkcje. Dzięki temu, że w sieciach p2p odcinki są dostępne na całej planecie kilka godzin po amerykańskiej premierze, do kręgu wtajemniczonych dołączają ludzie z całego świata (pomysł z Nimoyem we "Fringe" będzie kompletnie nieczytelny, gdy serial wejdzie do normalnej dystrybucji np. z rocznym poślizgiem). Abrams o tym wie - nie przypadkiem "Cloverfielda" promowały zlokalizowane trailery, także Warszawa doczekała się swojego. Czy model biznesowy oparty na konwergencji, w którym piractwo staje się elementem kalkulacji może się zbilansować? Czy też oznacza on tworzenie kultury na kredyt, które w końcu i tę branżę doprowadzi do kryzysu? Dramatyczny spadek zainteresowania ostatnim sezonem serialu "Lost" pokazuje, że bardzo łatwo stracić w tej grze z widzami równowagę i pójść śladem "Matrixa".
Sam film skonstruowany jest według tej samej zasady. Widzowie, którzy pamiętają załogę pierwszego Enterprise znajdą tu z pewnością dość mrugnięć okiem, by na dwie godziny cofnąć się w czasie do swojej młodości. Inaczej będzie z tymi, którzy w uniwersum "Star Treka" weszli na przełomie wieków z seriami "The Next generation", "Deep Space Nine" i "Voyager" - dla nich będzie to lekcja historii; nauka o przeszłości, która już w ich serialach miała historyczną rangę. A dla młodych mieszkańców kraju tak mocno przesiąkniętego popkulturą oglądanie nowego "Star Treka" musi mieć w sobie coś takiego, jak rekonstrukcje powstańczych starć we współczesnej Warszawie. Choć film promowało hasło "To nie jest Star Trek twojego ojca", w gruncie rzeczy Abrams przełożył historię z dzieciństwa rodziców na język ich potomków, wychowywanych w czasach internetu i gier komputerowych.
Czy udało mu się przykuć ich uwagę? Przekonamy się, gdy Paramount zdecyduje się wyprodukować kolejne części lub telewizyjny serial. Nowy "Star Trek" kończy się słowami, które zwykle otwierały filmy i odcinki. Czy Abrams mówi w ten sposób, że zobaczymy jeszcze nie jedną przygodę załogi statku Enterprise? Stawiam na to, że już za kilkanaście miesięcy w kinach lub telewizorach będzie można się natknąć na bandy pijanych Klingonów, których zabrakło w tym filmie.
PS: Więcej o Klingonach, konwergencji i intrygujących związkach między Abramsem a Jenkinsem przeczytacie na blogu tego ostatniego.