25 grudnia 2008

Malbec - wino z powerem

Założony przez mnie dawno temu tag "wino" zasadniczo okazał się niewypałem. Bynajmniej nie dlatego, że nie piję wina. Ale od picia do pisania droga nie jest taka krótka (zazwyczaj to akurat zaleta), a do pisania o winie jeszcze dalsza. Ale dziś trafiłem taka butelkę, której poświęcę chwilę.

Finca Flichman Oak Aged Reserva Malbec 2006 Mendoza Argentina atakuje (tak właśnie!) już w chwili otwarcia korka. Choć to wino wymagające chwili oddechu, swój potencjał zdradza od początku - z butelki wydobywa się intensywny aromat owoców leśnych. Przelane do kieliszka jakby potwierdzało to leśne skojarzenie swoim jagodowym kolorem. Zapach jest tak intensywny, że aż kręci w nosie: jagody, głównie jagody. Może nawet zbyt intensywne, przytłaczające inne aromaty, ale za to z jaką energią!

Nim poczuje się jego smak, na czubku języka czuć jego - może to nie jest najlepsze słowo - power. Pieprzne, aż wibruje, niemal jakby wrzało.

Mija pół godziny. Kolor trochę blaknie, a smak łagodnieje - jakby naprawdę dojrzewało porzucając młodzieńczą spontaniczność na rzecz pewnej elegancji, ale bynajmniej nie tracąc charakteru. Do głosu dochodzą inne aromaty - lekki zapach wiśni, odrobinę gorzkiej czekolady, a owoce leśne przesuwają się w kierunku dojrzałych, soczystych jeżyn - to nie jest zresztą duże zaskoczenie, bo to aromaty charakterystyczne dla malbeca, francuskiego szczepu, który znakomicie przyjął się w Argentynie. Na rodzime podniebienia to chyba zbyt ostre wina - o ile w sklepach branżowych można malbeca znaleźć bez trudu, o tyle w marketach na półkach "Nowy Świat" trudno go spotkać.

Tymczasem smak pozostaje wyrazisty, czubek języka wciąż wyłapuje pieprz. Wino jest ciężkie, mięsiste, choć mniej w nim radości. Pojawia się nuta śliwkowych powideł, jedna z moich ulubionych, charakterystyczna dla win starzonych w dębowym drewnie.

Kolejne pół godziny i to, co wydawało się tracić smak, znów wali w nos mocnym aromatem. Wino odzyskuje wigor, pojawiają się cytrusy - i to jest ta niespodzianka, na którą czekałem. Coś jakby babciny sok z owoców zgasiła jakaś z pozoru nie pasująca nuta, jakiś taki niespodziewany sznyt. I takie jest już do końca: elegancja z charakterem.


Zdjęcie wygooglane trochę przekłamuje - to butelka z 2007 roku.

Kolejne filmowe zaległości

Znów przerzuciłem trochę filmowych nowości i zaległości. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Niestety, częściej z gorszym.

Wanted, reż. Timur Bekmambetov, USA, Niemcy 2008. Scenarzyści musieli chyba grać w "Assassin's Creed" - zbiorowym bohaterem filmu jest organizacja zabójców, którzy od wieków chronią świat przed chaosem mordując tych, których wskażą im sploty tajemniczego krosna. Czyli trochę tak, jak w grze. Tyle, że tu zamiast Ziemi Świętej mamy współczesne Stany Zjednoczone. Ale nie o fabułę miało tu chodzić - trailer zapowiadał widowiskowy film sensacyjny żywcem czerpiący z komiksów, gier i filmowej klasyki choćby w postaci "Matrixa". Co zresztą nie dziwi. - reżyser "Straży Nocnej" i "Straży Dziennej" już nauczył swoich widzów, że lubi powielać takie motywy. Niestety, fantastyczne plenery były generowane komputerowo, a podkręcanie kul wystrzeliwanych z pistoletów to trochę za słaby motyw, by pociągnął film, który właściwie nie ma scenariusza. Znudziłem się.

10,000 BC, reż Roland Emmerich, USA 2008. Kolejny film, który oglądałem, bo trailer zapowiadał ciekawe efekty wizualne. I kolejny, który potwierdził, że nawet kino rozrywkowe musi mieć jednak jakiś scnariusz. Tu mamy prostą jak drut historię dzikusa, który szuka porwanej kobiety i zderza się z faktem, że kawałek drogi od jego wioski mieszkają inni ludzie. Niektórzy w innym kolorze - większość zdecydowanie nieprzyjazna. Emmerich wrzucił w jeden barszcz wszystko - afrykańskie plemiona, Bliski Wschód, starożytny Egipt, tygrysy, dinozaury, mamuty, co tam się nawinęło. A zapomniał o zbudowaniu jakiejkolwiek opowieści. W dodatku film strasznie wolno się rozkręca i nim na ekranie pojawiły się wspaniałe widoki, byłem już strasznie znudzony.

Da Vinci Code, reż Ron Howard, USA 2006. Był skandal, była sensacja, był film - a ja po obejrzeniu zastanawiam się o co tyle hałasu? Fatalnie dobrani katorzy - Gandalf w roli złego, Hanks w roli twardzieala-bohatera, Taitou w roli potomka Jezusa, który popyla po Paryżu Smartem... Odrobinę, kurde, powagi. Tylko Reno, którego postać wychodzi minimalnie poza schemat (jeśli wyjściem poza schemat jest schematyczna wolta ze złego w dobrego, to naprawdę musi być słaby film) i Bettany w roli biczującego się Silasa wypadają jakoś tak mniej blado (w tym drugim przypadku to niezbyt celne określenie, ale nie chce mi się szukać lepszego). Straszna słabizna. A już robią drugą część...

Righteous Kill, reż. Jon Avent, USA 2008. Myślicie, że nie da się spieprzyć filmu z De Niro? Albo z Pacino? A z oboma to już w ogóle musi być hit? No to macie kolejny dowód, że oprócz dobrego pomysłu trzeba mieć jeszcze dobry scenariusz. Dwóch policjantów bliskich emrytury granych przez dwóch starzejących się aktorów - obie pary czasy świetności mają wyraźnie za sobą - po cichu sprzyja mordercy, który uwziął się na różnych innych ciemnych typków. Oficjalnie muszą go jednak tropić z pełną determinacją. I szybko dochodzą do zgodnego wniosku, że zabija policjant. A widz kierowany jest w stronę jednego, by na koniec dowiedzieć się, że to ten drugi. I nic ponadto. Żadnej niezapomnianej sceny, żadnego dobrego dialogu, nic co pierwszy naprawdę wspólny film tych dwóch aktorów kazałoby zapamiętać. Może poza konstatacją, że De Niro starzeje się strasznie brzydko, a Pacino jakoś tak bardziej los oszczędził. Ale lepiej sobie jeszcze raz obejrzeć "Gorączkę" (czekam na edycję na bluray).

Eigh Miles High, reż Achim Bornhak, Niemcy 2008. Lubię tę epokę i lubię filmy o niej, szczególnie te biograficzno-narkotyczne. Z dużą nadzieją dałem więc szansę niemieckiej produkcji o Uschi Obermaier, niemieckiej groupie, modelce, dziewczynie, którą - jak wynika z filmu - miała co najmniej połowa Rolling Stonesów i przynajmniej część liderów słynnej berlińskiej Kommune 1. No a do tego zaintrygowała mnie uroda Natalii Avelon. Barwne czasy, barawne postacie, to i opowieść wyszła dość barwa, ale znów niezbyt porywająca. Długo zstanawiałem się, czego zabrakło, czemu film nie daje się porównać np. z "Velevt Goldmine". Chodzi chyba o znaczie słabszą ścieżkę dźwiękową. Ale trzeba przyznać, że Mick i Keith zagrani bardzo fajnie, a Avelon rzeczywiście fascynująca. I w efekcie film miał w sobie przynajmniej troszeczkę tej magii i atmosfery, która mnie w tamtych czasach fascynuje.

EagleEye, reż. D.J. Caruso, USA, Niemcy 2008. Znów dobry trailer, który zapowiadał ciekawe kino sensacyjne. Bohater wiedzie swój nudny, nędzny szczególnie w dziedzinie stanu konta żywot. W dniu pogrzebu brata bliźniaka znajduje na swoim koncie setki tysięcy dolarów, a w swoim mieszkaniu - materiały wybuchowe i broń. Dostaje telefon z instrukcjami, ale nie idzie za nimi i trafia do aresztu oskarżony o terroryzm. Znów telefon, znów instrukcje, tym razem się stosuje, a osoba, która mu je przekazuje szybko daje do zrozumienia, że ma tylko jeden wybór: wykonywać polecenia. Osoba, dodajmy, wszechpotężna - sterująca telefonami, pociągami, maszynami budowlanymi, kamerami. Osoba czy... No właśnie - szybko okazuje się, że to nie człowiek, lecz sztuczna inteligencja. Film bardzo sprawnie gra na emocjach, jakie budzą coraz potężniejsze systemy gromadzenia informacji lub - zdaniem coraz większej grupy ludzi - wręcz kontroli nad obywatelami. Kamery, telefony, bankomaty - wszystko wpięte w globalną sieć. Na pewno nie brak na świecie ludzi, których kusi, by wykorzystać kryjące się za tym możliwości. W filmie zwycięża człowiek, zakończenie, choć przez moment wydaje się że będzie poważne, okazuje się cukierkowate i patetyczne w najgorszym amerykańskim stylu. Do myślenia to szczególnie nie daje, ale ogląda się dobrze.

Death Race, reż. Paul W.S. Anderson, USA, Niemcy, Anglia 2008. Pewnie bym się nie skusił, gdyby nie Statham w roli głównej. To zapowiadało co najmniej dobre rozrywkowe kino. Film - remake zresztą - jest niezłym przykładem tego, jak można przenosić na ekran gry komputerowe. Utrzymany w takiej właśnie estetyce, nagrany w niesamowitych, industrialnych plenerach, ubrany w komputerowe elementy (wyścig, o który tu chodzi, transmitowany jest na żywo w telewizji, więc ma to swoje uzasadnienie), szybki, dynamiczny, ostry - ma swój urok, mimo absolutnie szczątkowej fabuły. Szybkie, rozrywkowe kino.



Widać chyba dość dobrze po tym zestawieniu, że ostatnio nie gustuję w zbyt ambitnych produkcjach. Zwróciłem na to uwagę już wcześniej - od kina oczekuję raczej rozluźniającej rozrywki, dlatego oglądam filmy proste, by nie powiedzieć, że prostackie. Nie angażujące emocjonalnie ani intelektualnie. Takie, co pozwolą się po pracy odizolować od otoczenia. To nie znaczy, że nie widzę słabości tych filmów, czy że nie chciałbym czasem między nimi znaleźć czegoś naprawdę ciekawie opowiedzianego, co wyrwałoby mnie nieco z takiej postawy. Ale jakoś się nie trafia - dobry film sensacyjny, mocny kryminał, który nie będzie jednocześnie ociekał krwią i sadyzmem, to naprawdę rzadkość. Zostają albo efektowne fajerwerki, jak te powyżej, albo gry komputerowe.

To ostatnie zdanie to zapowiedź zakupu spóźnionego świątecznego prezentu, za którym chodzę już stanowczo zbyt długo. I, jak sądzę, zapowiedź jeszcze mniejszej aktywności na blogu. Ta ostatnia przegrała jednak nie z kinem, a z pracą - współprowadzę teraz trochę bardziej skomplikowanego w obsłudze bloga pod adresem www.tvnwarszawa.pl ;)

16 grudnia 2008

[PAP] Sikorski rozmawiał z Roodem o tarczy antyrakietowej

Skoro podał to PAP, to musi być prawda, nie? Ustaliliśmy z Radkiem, że musimy zaatakować Rosję. W czwartek, góra w piątek. Wcześniej ustalił to prezydent:



Tylko koledzy z PAP nie wiedzą, że pisze się "Roodym" ;)

15 grudnia 2008

TVN Warszawa startuje!

Ruszyliśmy i zapraszamy - TVN Warszawa.


A już dziś o godzinie 17:50 pierwsze wydanie "Stolicy", naszego serwisu informacyjnego.

11 grudnia 2008

Dawny blask rozbłyska na nowo

Z kronikarskiego obowiązku odnotować muszę kolejny odcinek sagi o tym, że Warszawa odzyskuje dawny blask. Tym razem do zdefiniowanego przeze mnie i "Dziennik" wzorca nawiązuje "Polska". Ale nawiązuje - co trzeba podkreślić - w sposób kreatywny ;)

A plany dla pl. Grzybowskiego też warte są uwagi. Miasto przedstawiło swoją wizję. Nie ma w niej Dotleniacza, ale to, co jest - śmiało można uznać za efekt dotlenienia, jakie wtedy nastąpiło. Będzie miejsce spotkań, a nie kolejny wygon z martyrologicznym akcentem na środku ożywiany raz w roku wieńcami i zniczami. To cieszy.

10 grudnia 2008

Manager

A to z kolei fotka zrobiona jakiś czas temu w jednym z warszawskim marketów. Do zakupu gry Fifa Manager 09 zachęca mój absolutnie ulubiony komentator wydarzeń piłkarskich - Jacek Gmoch.

Ciekawe, czy polska edycja ma patcha afera_korupcyjna.exe i dodatek bohomazy_09 - analizuj sprzedane mecze metodami mistrzów polskiej myśli szkoleniowej!



A dla wszystkich dorosłych fanów Jacka Gmocha - w cyklu "przeżyjmy to jeszcze raz" - Mundial 2002:

Peace


Pod oknem mojej mamy administracja osiedla
z pomocą awangardowej iluminacji
dała wyraz swoim pacyfistycznym przekonaniom :)

08 grudnia 2008

Hala na Koszykach odzyska dawny blask*

Znów dostało się firmie Quinlan Private Golub, właścicielowi Hali na Koszykach. Tym razem za to, że chce pozbawić swoich przyszłych sąsiadów okien.

O sprawie napisała kilka dni temu Gazeta Stołeczna. Podobny przypadek z ulicy Zajęczej opisałem latem w Dzienniku. Tam było nawet ostrzej, bo okna zamurowano ludziom z dnia na dzień, w ramach ocieplania elewacji. Wrócili z pracy do domu i zastali w oknach pustaki - nikt się nie fatygował do środka zrobić to porządnie. Nawiasem mówiąc budowa na sąsiedniej działce wciąż nie zaczęła.

Ale to, że może być gorzej, to marne pocieszenie dla mieszkańców kamienic przy Noakowskiego. Niestety, wszystko wskazuje na to, że deweloper jest w prawie. Okna w ślepych z założenia ścianach wkuwane były zazwyczaj nielegalnie czy też raczej bez żadnej kontroli w czasach, gdy spora część warszawskich kamienic leżała w powojennych gruzach, a te ocalałe zasiedlano gęsto, dzieląc niegdysiejsze apartamenty na ciasne klitki. Dziś zabudowa się dogęszcza, ślepe kiedyś ściany muszą wrócić do stanu pierwotnego. Tym bardziej, że są to często ściany konstrukcyjne i pożarowe - nadzór budowlany, gdy już sprawą się zajmie, nie ma pewnie specjalnego wyboru. A to, że w środku zapadnie ciemność? To już problem mieszkańców, którzy są na przegranej pozycji.

A ja przy tej okazji dokonałem pewnego odkrycia - na stronie dewelopera znalazłem wizualizacje apartamentowców, które mają stanąć właśnie w otoczeniu Hali na Koszykach. Jakość jest skromna, ale coś tam można wypatrzyć. Nie mogłem się powstrzymać przed ich opublikowaniem - chodziłem za tym dobre dwa lata, ale deweloper wciąż zasłaniał się tym, że nie ma ostatecznego porozumienia z miastem. Najpierw szło o samą halę, a przede wszystkim o to, czy zostanie ona zachowana. Po długiej batalii na początku roku osiągnięto kompromis, który zadowolił obrońców zabytków - stalowa konstrukcja hali ma zostać zdemontowana, by pod parcelą dało się zbudować podziemny parking. Potem wróci i nadal będzie stanowić właściwą konstrukcję, a nie tylko atrapę. Hala ma zachować charakter i parametry.

Czy tak się stanie? Warszawa widziała już niejedno, ale wydaje się, że czas takich przekrętów minął i żaden poważny deweloper nie zdecyduje się na nieczystą grę. Z drugiej strony powiedzieć, że konstrukcja do niczego się nie nadawała i poszła na złom nie jest trudno. Ja wciąż mam nadzieję, że za kilka lat hala wróci, stanie się żywą galerią handlową, a sąsiadujące z nią apartamentowce z pewnością będą prestiżowym adresem.

Po hali przyszedł czas na uzgodnienia projektu trzech budynków, które dogęszczą działkę. Pierwszy - nie wiadomo czy ostateczny - efekt widać na obrazkach. Ze strony QPB można wyczytać, że znajdą się tam 152 mieszkania, a łączna powierzchnia nowych budynków wyniesie 10 tys. metrów kwadratowych. Na obrazkach widać zbyt mało, by wdawać się w opis architektury - widać tylko, że nie będzie udawać historycznej, lecz będzie miała współczesny charakter. Zapowiada się projekt na przyzwoitym poziomie. Nie wiadomo niestety, kto jest jego autorem.


Obrazki pochodzą ze strony Quinlan Private Golub.
* Nie mogłem nie nawiązać do klasyki ;)

-------------{ edit }-------------

Firma QPB nie skomentowała tego artykułu. Natomiast na stronie pojawił się dopisek, że wizualizacje nie są jeszcze ostateczny projektem.

04 grudnia 2008

Każdemu po drodze

Dwa zdjęcia. Pierwsze zrobione przez Rafała Stankiewicza, wybrane w konkursie będzie promować Warszawę w zmaganiach o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Wywołało liczne kontrowersje - zarówno samo w sobie, jak i w tym promocyjnym charakterze. Ja jestem po środku - samo w sobie podoba mi się bardziej, niż jako gadżet reklamujący Warszawę akurat w tych zmaganiach.

A drugie zdjęcie to szara warszawska rzeczywistość w podobnym ujęciu - ulica Emilii Plater.



Pierwsze zdjęcie pochodzi ze strony Urzędu Miasta, drugie z materiałów TVN Warszawa.
A skoro o tym mowa -
ruszamy 15 grudnia.

30 listopada 2008

Kilka filmowych zaległości

Pośród wielu bardzo wątpliwych uroków przebywania na zwolnieniu jest jednak przynajmniej jeden niepodważalny - czas na nadrobienie filmowych zaległości. Oto wrażenia.

Doomsday, reż. Neil Marshall, Anglia, USA, 2008. Fabuła zerżnięta z "Ucieczki z Nowego Jorku" (w 2035 roku zabójczy wirus atakuje Londyn - jedyna nadzieja, że lekarstwo jest w odciętej od świata murem Szkocji, gdzie 30 lat temu zaatakował po raz pierwszy), wizualna kalka z "Mad Maxa" - to raczej nie zachęca. Ale im dalej w staroangielski las, tym robi się ciekawiej. Pojawiają się łucznicy rodem z Robin Hooda, szkockie zamki, rycerze zakuci w zbroje i parowe lokomotywy mknące przez zielone wzgórza. Do tego całkiem fajna bohaterka, która robi porządek w świecie bez zasad. Wszystko skąpane we krwi ofiar wirusa o sympatycznej nazwie "Żniwiarz", który upodobnia ludzi do klasycznych zombie i odrobinie angielskiego humoru. Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym że to może być apetyczna mieszanka. A jednak - efektem jest kawał dobrego, rozrywkowego kina, które nie udaje, że jest mądrzejsze niż w rzeczywistości, za to często mruga do widza porozumiewawczo. Ale raczej na chłopacki wieczór, niż na randkę.

Uprowadzona, Taken, reż. Pierre Morel, Francja 2008. Liam Neeson w roli tatusia-paranoika. Praca w charakterze agenta służb specjalnych nauczyła go, że świat jest pełen niebezpieczeństw i rozbiła małżeństwo. Długo się łamie, gdy niepełnoletnia córka prosi go o zgodę na wycieczkę z Kalifornii do Paryża, ale w końcu się godzi. Córa ląduje w tej strasznej, dzikiej Europie, a tam wszystkie obawy się spełniają - od razu porywają ją albańscy handlarze żywym towarem. Tatuś rusza na odsiecz. Morduje, okalecza, strzela, łamie zasady ruchu drogowego i przepisy BHP. W szaleńczym tempie - w ciągu 96 godzin trop po porwanej dziewczynie niechybnie się urwie - rozpracowuje albańską mafię, obnaża korupcję we francuskich kręgach rządowych, dowodzi niechybnie, że Paryż pozostaje stolicą perwersji i odzyskuje córkę. Uśmiechnięci wracają do domu. Szybko, dynamicznie, ostro, ale płytko. Liam Neeson niezbyt wiarygodny w roli Bruce'a Willisa.

2 dni w Paryżu, Deux jours à Paris, reż Julie Delpy, Francja, 2007. Do trzech razy sztuka - wyszło fajnie w "Przed wschodem słońca", bez większego trudu udało się powtórzyć w "Przed zachodem słońca", więc Delpy zrobiła to po raz trzeci. Tym razem trochę lżej i trochę weselej, niż we wcześniejszych filmach. Fabuła ta sama: dwoje ludzi, dwa dni, miasto - symbol. I dużo dialogów. Właściwie same dialogi, na pierwszy rzut oka grane w dużej mierze na żywo, bez gotowego tekstu (jeśli to wrażenie było zamierzonym efektem, to tym lepiej o nich świadczy). Delpy gra wciąż te samą postać, tym razem inny jest facet u jej boku. Jack (Adam Goldberg) musi się zmierzyć z tym, że jego dziewczyna ma bogatą przeszłość. Na każdym kroku natykają się na jej ex. Nie jest to kino wybitne, nie jest jakieś szczególnie głębokie, ale dzięki temu, że składa się głównie z dobrych, naturalnych dialogów na pewno ciekawsze niż zwyczajne komedie romantyczne.

Pan życia i śmierci, Lord of War, reż. Andrew Niccol, USA, Francja, 2005. Do tej pory znałem tylko niepowtarzalne napisy początkowe z tego filmu i dobre opinie na jego temat. Na mnie nie podziałał zbyt mocno, bo jest źle opowiedziany. Zbudowany został na zasadzie retrospektywy, której nie poprzedza żadna dramatyczna scena zwiastująca intrygującą końcówkę, więc napięcie nie rośnie. Opowieść rozłazi się w połowie. Atutem są znakomite zdjęcia - o reszcie można dyskutować; czy "kreskówkowy" pościg agenta za głównym bohaterem jest infantylny, czy zabawny? Na pewno nie jest wciągający. Aktorstwo Cage'a to też kwestia gustu - mnie nigdy nie przekonywało. Bohater - cyniczny handlarz bronią - okazuje się nietykalny i choć traci wszystko, gra dalej. Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi - nic nowego w sumie.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.