16 grudnia 2008
Skoro podał to PAP, to musi być prawda, nie? Ustaliliśmy z Radkiem, że musimy zaatakować Rosję. W czwartek, góra w piątek. Wcześniej ustalił to prezydent:
Tylko koledzy z PAP nie wiedzą, że pisze się "Roodym" ;)
15 grudnia 2008
TVN Warszawa startuje!
Ruszyliśmy i zapraszamy - TVN Warszawa.
A już dziś o godzinie 17:50 pierwsze wydanie "Stolicy", naszego serwisu informacyjnego.
A już dziś o godzinie 17:50 pierwsze wydanie "Stolicy", naszego serwisu informacyjnego.
11 grudnia 2008
Dawny blask rozbłyska na nowo
Z kronikarskiego obowiązku odnotować muszę kolejny odcinek sagi o tym, że Warszawa odzyskuje dawny blask. Tym razem do zdefiniowanego przeze mnie i "Dziennik" wzorca nawiązuje "Polska". Ale nawiązuje - co trzeba podkreślić - w sposób kreatywny ;)
A plany dla pl. Grzybowskiego też warte są uwagi. Miasto przedstawiło swoją wizję. Nie ma w niej Dotleniacza, ale to, co jest - śmiało można uznać za efekt dotlenienia, jakie wtedy nastąpiło. Będzie miejsce spotkań, a nie kolejny wygon z martyrologicznym akcentem na środku ożywiany raz w roku wieńcami i zniczami. To cieszy.
10 grudnia 2008
Manager
A to z kolei fotka zrobiona jakiś czas temu w jednym z warszawskim marketów. Do zakupu gry Fifa Manager 09 zachęca mój absolutnie ulubiony komentator wydarzeń piłkarskich - Jacek Gmoch.
Ciekawe, czy polska edycja ma patcha afera_korupcyjna.exe i dodatek bohomazy_09 - analizuj sprzedane mecze metodami mistrzów polskiej myśli szkoleniowej!
A dla wszystkich dorosłych fanów Jacka Gmocha - w cyklu "przeżyjmy to jeszcze raz" - Mundial 2002:
Ciekawe, czy polska edycja ma patcha afera_korupcyjna.exe i dodatek bohomazy_09 - analizuj sprzedane mecze metodami mistrzów polskiej myśli szkoleniowej!
A dla wszystkich dorosłych fanów Jacka Gmocha - w cyklu "przeżyjmy to jeszcze raz" - Mundial 2002:
Peace
Pod oknem mojej mamy administracja osiedla
z pomocą awangardowej iluminacji
dała wyraz swoim pacyfistycznym przekonaniom :)
z pomocą awangardowej iluminacji
dała wyraz swoim pacyfistycznym przekonaniom :)
08 grudnia 2008
Hala na Koszykach odzyska dawny blask*
Znów dostało się firmie Quinlan Private Golub, właścicielowi Hali na Koszykach. Tym razem za to, że chce pozbawić swoich przyszłych sąsiadów okien.
O sprawie napisała kilka dni temu Gazeta Stołeczna. Podobny przypadek z ulicy Zajęczej opisałem latem w Dzienniku. Tam było nawet ostrzej, bo okna zamurowano ludziom z dnia na dzień, w ramach ocieplania elewacji. Wrócili z pracy do domu i zastali w oknach pustaki - nikt się nie fatygował do środka zrobić to porządnie. Nawiasem mówiąc budowa na sąsiedniej działce wciąż nie zaczęła.
Ale to, że może być gorzej, to marne pocieszenie dla mieszkańców kamienic przy Noakowskiego. Niestety, wszystko wskazuje na to, że deweloper jest w prawie. Okna w ślepych z założenia ścianach wkuwane były zazwyczaj nielegalnie czy też raczej bez żadnej kontroli w czasach, gdy spora część warszawskich kamienic leżała w powojennych gruzach, a te ocalałe zasiedlano gęsto, dzieląc niegdysiejsze apartamenty na ciasne klitki. Dziś zabudowa się dogęszcza, ślepe kiedyś ściany muszą wrócić do stanu pierwotnego. Tym bardziej, że są to często ściany konstrukcyjne i pożarowe - nadzór budowlany, gdy już sprawą się zajmie, nie ma pewnie specjalnego wyboru. A to, że w środku zapadnie ciemność? To już problem mieszkańców, którzy są na przegranej pozycji.
A ja przy tej okazji dokonałem pewnego odkrycia - na stronie dewelopera znalazłem wizualizacje apartamentowców, które mają stanąć właśnie w otoczeniu Hali na Koszykach. Jakość jest skromna, ale coś tam można wypatrzyć. Nie mogłem się powstrzymać przed ich opublikowaniem - chodziłem za tym dobre dwa lata, ale deweloper wciąż zasłaniał się tym, że nie ma ostatecznego porozumienia z miastem. Najpierw szło o samą halę, a przede wszystkim o to, czy zostanie ona zachowana. Po długiej batalii na początku roku osiągnięto kompromis, który zadowolił obrońców zabytków - stalowa konstrukcja hali ma zostać zdemontowana, by pod parcelą dało się zbudować podziemny parking. Potem wróci i nadal będzie stanowić właściwą konstrukcję, a nie tylko atrapę. Hala ma zachować charakter i parametry.
Czy tak się stanie? Warszawa widziała już niejedno, ale wydaje się, że czas takich przekrętów minął i żaden poważny deweloper nie zdecyduje się na nieczystą grę. Z drugiej strony powiedzieć, że konstrukcja do niczego się nie nadawała i poszła na złom nie jest trudno. Ja wciąż mam nadzieję, że za kilka lat hala wróci, stanie się żywą galerią handlową, a sąsiadujące z nią apartamentowce z pewnością będą prestiżowym adresem.
Po hali przyszedł czas na uzgodnienia projektu trzech budynków, które dogęszczą działkę. Pierwszy - nie wiadomo czy ostateczny - efekt widać na obrazkach. Ze strony QPB można wyczytać, że znajdą się tam 152 mieszkania, a łączna powierzchnia nowych budynków wyniesie 10 tys. metrów kwadratowych. Na obrazkach widać zbyt mało, by wdawać się w opis architektury - widać tylko, że nie będzie udawać historycznej, lecz będzie miała współczesny charakter. Zapowiada się projekt na przyzwoitym poziomie. Nie wiadomo niestety, kto jest jego autorem.
O sprawie napisała kilka dni temu Gazeta Stołeczna. Podobny przypadek z ulicy Zajęczej opisałem latem w Dzienniku. Tam było nawet ostrzej, bo okna zamurowano ludziom z dnia na dzień, w ramach ocieplania elewacji. Wrócili z pracy do domu i zastali w oknach pustaki - nikt się nie fatygował do środka zrobić to porządnie. Nawiasem mówiąc budowa na sąsiedniej działce wciąż nie zaczęła.
Ale to, że może być gorzej, to marne pocieszenie dla mieszkańców kamienic przy Noakowskiego. Niestety, wszystko wskazuje na to, że deweloper jest w prawie. Okna w ślepych z założenia ścianach wkuwane były zazwyczaj nielegalnie czy też raczej bez żadnej kontroli w czasach, gdy spora część warszawskich kamienic leżała w powojennych gruzach, a te ocalałe zasiedlano gęsto, dzieląc niegdysiejsze apartamenty na ciasne klitki. Dziś zabudowa się dogęszcza, ślepe kiedyś ściany muszą wrócić do stanu pierwotnego. Tym bardziej, że są to często ściany konstrukcyjne i pożarowe - nadzór budowlany, gdy już sprawą się zajmie, nie ma pewnie specjalnego wyboru. A to, że w środku zapadnie ciemność? To już problem mieszkańców, którzy są na przegranej pozycji.
A ja przy tej okazji dokonałem pewnego odkrycia - na stronie dewelopera znalazłem wizualizacje apartamentowców, które mają stanąć właśnie w otoczeniu Hali na Koszykach. Jakość jest skromna, ale coś tam można wypatrzyć. Nie mogłem się powstrzymać przed ich opublikowaniem - chodziłem za tym dobre dwa lata, ale deweloper wciąż zasłaniał się tym, że nie ma ostatecznego porozumienia z miastem. Najpierw szło o samą halę, a przede wszystkim o to, czy zostanie ona zachowana. Po długiej batalii na początku roku osiągnięto kompromis, który zadowolił obrońców zabytków - stalowa konstrukcja hali ma zostać zdemontowana, by pod parcelą dało się zbudować podziemny parking. Potem wróci i nadal będzie stanowić właściwą konstrukcję, a nie tylko atrapę. Hala ma zachować charakter i parametry.
Czy tak się stanie? Warszawa widziała już niejedno, ale wydaje się, że czas takich przekrętów minął i żaden poważny deweloper nie zdecyduje się na nieczystą grę. Z drugiej strony powiedzieć, że konstrukcja do niczego się nie nadawała i poszła na złom nie jest trudno. Ja wciąż mam nadzieję, że za kilka lat hala wróci, stanie się żywą galerią handlową, a sąsiadujące z nią apartamentowce z pewnością będą prestiżowym adresem.
Po hali przyszedł czas na uzgodnienia projektu trzech budynków, które dogęszczą działkę. Pierwszy - nie wiadomo czy ostateczny - efekt widać na obrazkach. Ze strony QPB można wyczytać, że znajdą się tam 152 mieszkania, a łączna powierzchnia nowych budynków wyniesie 10 tys. metrów kwadratowych. Na obrazkach widać zbyt mało, by wdawać się w opis architektury - widać tylko, że nie będzie udawać historycznej, lecz będzie miała współczesny charakter. Zapowiada się projekt na przyzwoitym poziomie. Nie wiadomo niestety, kto jest jego autorem.
Obrazki pochodzą ze strony Quinlan Private Golub.
* Nie mogłem nie nawiązać do klasyki ;)
* Nie mogłem nie nawiązać do klasyki ;)
-------------{ edit }-------------
Firma QPB nie skomentowała tego artykułu. Natomiast na stronie pojawił się dopisek, że wizualizacje nie są jeszcze ostateczny projektem.
04 grudnia 2008
Każdemu po drodze
Dwa zdjęcia. Pierwsze zrobione przez Rafała Stankiewicza, wybrane w konkursie będzie promować Warszawę w zmaganiach o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Wywołało liczne kontrowersje - zarówno samo w sobie, jak i w tym promocyjnym charakterze. Ja jestem po środku - samo w sobie podoba mi się bardziej, niż jako gadżet reklamujący Warszawę akurat w tych zmaganiach.
A drugie zdjęcie to szara warszawska rzeczywistość w podobnym ujęciu - ulica Emilii Plater.
Pierwsze zdjęcie pochodzi ze strony Urzędu Miasta, drugie z materiałów TVN Warszawa.
A skoro o tym mowa - ruszamy 15 grudnia.
A skoro o tym mowa - ruszamy 15 grudnia.
30 listopada 2008
Kilka filmowych zaległości
Pośród wielu bardzo wątpliwych uroków przebywania na zwolnieniu jest jednak przynajmniej jeden niepodważalny - czas na nadrobienie filmowych zaległości. Oto wrażenia.
Doomsday, reż. Neil Marshall, Anglia, USA, 2008. Fabuła zerżnięta z "Ucieczki z Nowego Jorku" (w 2035 roku zabójczy wirus atakuje Londyn - jedyna nadzieja, że lekarstwo jest w odciętej od świata murem Szkocji, gdzie 30 lat temu zaatakował po raz pierwszy), wizualna kalka z "Mad Maxa" - to raczej nie zachęca. Ale im dalej w staroangielski las, tym robi się ciekawiej. Pojawiają się łucznicy rodem z Robin Hooda, szkockie zamki, rycerze zakuci w zbroje i parowe lokomotywy mknące przez zielone wzgórza. Do tego całkiem fajna bohaterka, która robi porządek w świecie bez zasad. Wszystko skąpane we krwi ofiar wirusa o sympatycznej nazwie "Żniwiarz", który upodobnia ludzi do klasycznych zombie i odrobinie angielskiego humoru. Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym że to może być apetyczna mieszanka. A jednak - efektem jest kawał dobrego, rozrywkowego kina, które nie udaje, że jest mądrzejsze niż w rzeczywistości, za to często mruga do widza porozumiewawczo. Ale raczej na chłopacki wieczór, niż na randkę.
Uprowadzona, Taken, reż. Pierre Morel, Francja 2008. Liam Neeson w roli tatusia-paranoika. Praca w charakterze agenta służb specjalnych nauczyła go, że świat jest pełen niebezpieczeństw i rozbiła małżeństwo. Długo się łamie, gdy niepełnoletnia córka prosi go o zgodę na wycieczkę z Kalifornii do Paryża, ale w końcu się godzi. Córa ląduje w tej strasznej, dzikiej Europie, a tam wszystkie obawy się spełniają - od razu porywają ją albańscy handlarze żywym towarem. Tatuś rusza na odsiecz. Morduje, okalecza, strzela, łamie zasady ruchu drogowego i przepisy BHP. W szaleńczym tempie - w ciągu 96 godzin trop po porwanej dziewczynie niechybnie się urwie - rozpracowuje albańską mafię, obnaża korupcję we francuskich kręgach rządowych, dowodzi niechybnie, że Paryż pozostaje stolicą perwersji i odzyskuje córkę. Uśmiechnięci wracają do domu. Szybko, dynamicznie, ostro, ale płytko. Liam Neeson niezbyt wiarygodny w roli Bruce'a Willisa.
2 dni w Paryżu, Deux jours à Paris, reż Julie Delpy, Francja, 2007. Do trzech razy sztuka - wyszło fajnie w "Przed wschodem słońca", bez większego trudu udało się powtórzyć w "Przed zachodem słońca", więc Delpy zrobiła to po raz trzeci. Tym razem trochę lżej i trochę weselej, niż we wcześniejszych filmach. Fabuła ta sama: dwoje ludzi, dwa dni, miasto - symbol. I dużo dialogów. Właściwie same dialogi, na pierwszy rzut oka grane w dużej mierze na żywo, bez gotowego tekstu (jeśli to wrażenie było zamierzonym efektem, to tym lepiej o nich świadczy). Delpy gra wciąż te samą postać, tym razem inny jest facet u jej boku. Jack (Adam Goldberg) musi się zmierzyć z tym, że jego dziewczyna ma bogatą przeszłość. Na każdym kroku natykają się na jej ex. Nie jest to kino wybitne, nie jest jakieś szczególnie głębokie, ale dzięki temu, że składa się głównie z dobrych, naturalnych dialogów na pewno ciekawsze niż zwyczajne komedie romantyczne.
Pan życia i śmierci, Lord of War, reż. Andrew Niccol, USA, Francja, 2005. Do tej pory znałem tylko niepowtarzalne napisy początkowe z tego filmu i dobre opinie na jego temat. Na mnie nie podziałał zbyt mocno, bo jest źle opowiedziany. Zbudowany został na zasadzie retrospektywy, której nie poprzedza żadna dramatyczna scena zwiastująca intrygującą końcówkę, więc napięcie nie rośnie. Opowieść rozłazi się w połowie. Atutem są znakomite zdjęcia - o reszcie można dyskutować; czy "kreskówkowy" pościg agenta za głównym bohaterem jest infantylny, czy zabawny? Na pewno nie jest wciągający. Aktorstwo Cage'a to też kwestia gustu - mnie nigdy nie przekonywało. Bohater - cyniczny handlarz bronią - okazuje się nietykalny i choć traci wszystko, gra dalej. Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi - nic nowego w sumie.
Doomsday, reż. Neil Marshall, Anglia, USA, 2008. Fabuła zerżnięta z "Ucieczki z Nowego Jorku" (w 2035 roku zabójczy wirus atakuje Londyn - jedyna nadzieja, że lekarstwo jest w odciętej od świata murem Szkocji, gdzie 30 lat temu zaatakował po raz pierwszy), wizualna kalka z "Mad Maxa" - to raczej nie zachęca. Ale im dalej w staroangielski las, tym robi się ciekawiej. Pojawiają się łucznicy rodem z Robin Hooda, szkockie zamki, rycerze zakuci w zbroje i parowe lokomotywy mknące przez zielone wzgórza. Do tego całkiem fajna bohaterka, która robi porządek w świecie bez zasad. Wszystko skąpane we krwi ofiar wirusa o sympatycznej nazwie "Żniwiarz", który upodobnia ludzi do klasycznych zombie i odrobinie angielskiego humoru. Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym że to może być apetyczna mieszanka. A jednak - efektem jest kawał dobrego, rozrywkowego kina, które nie udaje, że jest mądrzejsze niż w rzeczywistości, za to często mruga do widza porozumiewawczo. Ale raczej na chłopacki wieczór, niż na randkę.
Uprowadzona, Taken, reż. Pierre Morel, Francja 2008. Liam Neeson w roli tatusia-paranoika. Praca w charakterze agenta służb specjalnych nauczyła go, że świat jest pełen niebezpieczeństw i rozbiła małżeństwo. Długo się łamie, gdy niepełnoletnia córka prosi go o zgodę na wycieczkę z Kalifornii do Paryża, ale w końcu się godzi. Córa ląduje w tej strasznej, dzikiej Europie, a tam wszystkie obawy się spełniają - od razu porywają ją albańscy handlarze żywym towarem. Tatuś rusza na odsiecz. Morduje, okalecza, strzela, łamie zasady ruchu drogowego i przepisy BHP. W szaleńczym tempie - w ciągu 96 godzin trop po porwanej dziewczynie niechybnie się urwie - rozpracowuje albańską mafię, obnaża korupcję we francuskich kręgach rządowych, dowodzi niechybnie, że Paryż pozostaje stolicą perwersji i odzyskuje córkę. Uśmiechnięci wracają do domu. Szybko, dynamicznie, ostro, ale płytko. Liam Neeson niezbyt wiarygodny w roli Bruce'a Willisa.
2 dni w Paryżu, Deux jours à Paris, reż Julie Delpy, Francja, 2007. Do trzech razy sztuka - wyszło fajnie w "Przed wschodem słońca", bez większego trudu udało się powtórzyć w "Przed zachodem słońca", więc Delpy zrobiła to po raz trzeci. Tym razem trochę lżej i trochę weselej, niż we wcześniejszych filmach. Fabuła ta sama: dwoje ludzi, dwa dni, miasto - symbol. I dużo dialogów. Właściwie same dialogi, na pierwszy rzut oka grane w dużej mierze na żywo, bez gotowego tekstu (jeśli to wrażenie było zamierzonym efektem, to tym lepiej o nich świadczy). Delpy gra wciąż te samą postać, tym razem inny jest facet u jej boku. Jack (Adam Goldberg) musi się zmierzyć z tym, że jego dziewczyna ma bogatą przeszłość. Na każdym kroku natykają się na jej ex. Nie jest to kino wybitne, nie jest jakieś szczególnie głębokie, ale dzięki temu, że składa się głównie z dobrych, naturalnych dialogów na pewno ciekawsze niż zwyczajne komedie romantyczne.
Pan życia i śmierci, Lord of War, reż. Andrew Niccol, USA, Francja, 2005. Do tej pory znałem tylko niepowtarzalne napisy początkowe z tego filmu i dobre opinie na jego temat. Na mnie nie podziałał zbyt mocno, bo jest źle opowiedziany. Zbudowany został na zasadzie retrospektywy, której nie poprzedza żadna dramatyczna scena zwiastująca intrygującą końcówkę, więc napięcie nie rośnie. Opowieść rozłazi się w połowie. Atutem są znakomite zdjęcia - o reszcie można dyskutować; czy "kreskówkowy" pościg agenta za głównym bohaterem jest infantylny, czy zabawny? Na pewno nie jest wciągający. Aktorstwo Cage'a to też kwestia gustu - mnie nigdy nie przekonywało. Bohater - cyniczny handlarz bronią - okazuje się nietykalny i choć traci wszystko, gra dalej. Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi - nic nowego w sumie.
Born in da PRL
Gdy w grudniowy poranek telewizja nie pokazała Teleranka, dobiegałem dwóch lat. Trudno, żebym to pamiętał. Ale też jestem born in da PRL, zbierałem puszki, u Dziadków na taki magnetofon i takie kasety nagrywałem nawet jakąś muzykę, której pewnie dziś nie dałoby się z nich odsłuchać (pewnie gdzieś leżą, w jakimś pudle) nie dziwne więc, że i do mnie ten kawałek trafił. Bez polityki, bez wybielania czegokolwiek. Sama nostalgia. Jak u autorów.
29 listopada 2008
"Czas honoru" to czas zmarnowany
Telewizja Polska wyprodukowała kolejny serial o II wojnie światowej. Tym razem zmarnowała nie tylko pomysł, ale i scenariusz ze sporym potencjałem.
Dokładnie rok temu recenzowałem serial "Tajemnica twierdzy szyfrów". O "Czasie honoru" mógłbym właściwie napisać to samo, z jednym wyjątkiem - tyle miejsca, ile tam poświęciłem Cezaremu Żakowi, nie ma na kogo spożytkować. Poza Janem Englertem, który jest klasą sam dla siebie, nie ma kogo pochwalić. Aktorstwo drewniane, nieprzekonujące, oparte o jedną minę na postać. W przypadku wojskowych gra jeszcze mundur - w przypadku cywilów nie gra nic.
Historia jest prosta. Pięciu Cichociemnych, wśród nich bracia Władek i Michał Konarscy (Jan Wieczorkowski i Jakub Wesołowski) i ich ojciec Czesław, dowódca oddziału (Jan Englert właśnie) zostaje zrzuconych do Polski. Trafiają do Warszawy, gdzie włączają się w działalność konspiracyjną. I od razu pakują się w kłopoty, bo nie potrafią powstrzymać się przed odwiedzeniem - lub przynajmniej zobaczeniem - bliskich, których nie widzieli od września 1939 roku.
Szybko okazuje się, że te same wojenne realia, które z pięciu ludzi stworzyły oddział żołnierzy, poprzecinały też życiowe drogi ich bliskich w kraju. Intryga kręci się wokół narzeczonej jednego z Cichociemnych, Bronka (Maciej Zakościelny). Wanda (Maja Ostaszewska - szokująco drewniana!) tak desperacko chce wspierać podziemie, że daje się wciągnąć w intrygę swojego byłego męża, Karola, który uratował się przed rozstrzelaniem mamiąc Niemców kontaktami w organizacji. Nie wiedząc o tym Wanda co krok naraża wszystkich na wsypę. Tymczasem inny spadochroniarz - Władek - wpada w czasie łapanki i ląduje na Pawiaku. Cichociemni postanawiają go odbić.
Potencjał tej historii to właśnie tragiczny wymiar działań Wandy i jej matki, która nie rozumie motywacji córki i źle je oceniając wpędza córkę w kolejne kłopoty w chwili, gdy tamta zaczyna rozumieć swoją sytuację - losy tych postaci rzeczywiście mówią coś o wojennych dramatach Polaków. Niestety, serial się na tym nie skupia, lecz tyleż usilnie, co nieudolnie próbuje być filmem sensacyjnym.
Historycy-puryści mogą się przyczepić, że oddział spadochroniarzy nie mógłby się raczej składać w 60 proc. z jednej rodziny, ale to można jeszcze wybaczyć - w końcu chodzi o to, żeby losy bohaterów się splatały. Spadochroniarze nie łamali jednak tak swobodnie bezwzględnego zakazu kontaktowania się z bliskimi. W najlepszym razie decydowali się przekazać jakiś zaszyfrowany znak życia (matka Stefana Bałuka miała się zorientować, że syn jest w Warszawie, gdy ten, przez umyślnego zamówił u niej ubrania na wymiar). A już na pewno nie zorganizowali by nieautoryzowanej przez komendę główną akcji odbicia kogokolwiek z Pawiaka.
I tu już trudno usprawiedliwiać cokolwiek realiami filmu - to naginanie rzeczywistości historycznej maskuje po prostu słabość warsztatu. Współczesne seriale karmią się przecież właśnie stopniowym odkrywaniem wzajemnych relacji między bohaterami, czego szczytowym osiągnięciem jest bodaj "Heroes", gdzie na przestrzeni niecałych trzech sezonów chyba każdy bohater zdążył ze dwa razy zmienić stronę, z dobrego stać się złym lub odwrotnie, zaskakując przy tym zarówno widza, jak i inne postacie. Tymczasem w "Czasie honoru" bohaterowie są do gry wprowadzani łopatologicznie, schematycznie, raz ustawieni na planie niczym już nie zaskoczą - historia z całkiem niezłym potencjałem wyprztykana jest już w trzecim odcinku. Reszta to akcja, która powinna się rozegrać na przestrzeni dwóch, góra trzech epizodów, a wlecze się kolejnych dziesięć (klasycznie: nuda i dłużyzny).
Współczesneh seriale budowane są według pewnego schematu - fabuła całości jest czasem niedookreślona, bo to kiedy się skończy, zależy od oglądalności. Trzeba mieć pomysł na jeden sezon, ale liczyć się z tym, że może trzeba będzie go rozciągnąć do trzech albo sześciu. Spójną całością jest za to każdy odcinek - z początkiem, rozwinięciem i finałem, najczęściej w postaci cliffhangera. Jak to wygląda w produkcji TVP?
Kulminacyjną sceną jednego wątku jest pierwsze spotkanie Bronka z Wandą. Okoliczności są dramatyczne: Wanda - przed wojną gwiazda teatru - idzie pod rękę z nachalnym dyrektorem koncesjonowanego przez Niemców Teatru Polskiego, który chce ją namówić do powrotu na scenę. Zza rogu wypada Bronek z pistoletem w ręku i recytuje: "W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej został pan skazany na..." - urywa i patrzy na Wandę, ona na niego. To be continued? A gdzie tam! Widz i tak nie jest zaskoczony, bo scenarzyści szykowali go na tę scenę od dwóch odcinków, a i Wanda zaskoczona nie jest, bo chwilę wcześniej o tym, że Bronek jest w Warszawie dowiaduje się od matki, która go widziała. A cała scena następuje nie na końcu odcinka, ani nawet przed przerwą reklamę (bo w TVP reklam nie ma, a oglądając zachodnie seriale skonstruowane tak, by widz nie zmienił kanału w czasie przerwy można dojść do wniosku, że reklamy wręcz służą scenariuszom), tylko w samym środku.
Wszystko to jest w dodatku realizowane na modłę teatru telewizji - głównie ciasnych wnętrzach, bez szerokich (bo drogich) planów, bez panoram, przelotów, scen batalistycznych, pościgów, z kilkoma niezbyt spektakularnymi wybuchami, ciągle w tych samych plenerach. Mizerię budżetu obnaża fakt, że obrazki z okupowanej Warszawy to czarno-białe filmy archiwalne. W takim anturażu Państwo Podziemne wygląda na teatralny spisek grupki wariatów - potęga konspiracyjnej maszyny sprowadzona jest do kilku smutnych panów i kilku wesołych łączniczek.
Wiedząc, że serial ma 13 odcinków spodziewałem się, że wszystkie otwarte w nim wątki zbiegną się w finale - a finałem konspiracji w Warszawie było oczywiście Powstanie. Nic bardziej mylnego - fabuła wraz z pobocznymi wątkami urywa się gdzieś w połowie 1941 roku wraz z odbiciem Władka z Pawiaka.
Pytanie, które rodzi się po obejrzeniu takiej produkcji, brzmi: czy zamiast co roku wypuszczać jeden gniotowaty, kilkunastoodcinkowy, ni to obyczajowy, ni to sensacyjny serial, nie lepiej za budżet trzech takich produkcji wyprodukować pięć odcinków czegoś, co naprawdę będzie trzymało w napięciu?
Dokładnie rok temu recenzowałem serial "Tajemnica twierdzy szyfrów". O "Czasie honoru" mógłbym właściwie napisać to samo, z jednym wyjątkiem - tyle miejsca, ile tam poświęciłem Cezaremu Żakowi, nie ma na kogo spożytkować. Poza Janem Englertem, który jest klasą sam dla siebie, nie ma kogo pochwalić. Aktorstwo drewniane, nieprzekonujące, oparte o jedną minę na postać. W przypadku wojskowych gra jeszcze mundur - w przypadku cywilów nie gra nic.
Historia jest prosta. Pięciu Cichociemnych, wśród nich bracia Władek i Michał Konarscy (Jan Wieczorkowski i Jakub Wesołowski) i ich ojciec Czesław, dowódca oddziału (Jan Englert właśnie) zostaje zrzuconych do Polski. Trafiają do Warszawy, gdzie włączają się w działalność konspiracyjną. I od razu pakują się w kłopoty, bo nie potrafią powstrzymać się przed odwiedzeniem - lub przynajmniej zobaczeniem - bliskich, których nie widzieli od września 1939 roku.
Szybko okazuje się, że te same wojenne realia, które z pięciu ludzi stworzyły oddział żołnierzy, poprzecinały też życiowe drogi ich bliskich w kraju. Intryga kręci się wokół narzeczonej jednego z Cichociemnych, Bronka (Maciej Zakościelny). Wanda (Maja Ostaszewska - szokująco drewniana!) tak desperacko chce wspierać podziemie, że daje się wciągnąć w intrygę swojego byłego męża, Karola, który uratował się przed rozstrzelaniem mamiąc Niemców kontaktami w organizacji. Nie wiedząc o tym Wanda co krok naraża wszystkich na wsypę. Tymczasem inny spadochroniarz - Władek - wpada w czasie łapanki i ląduje na Pawiaku. Cichociemni postanawiają go odbić.
Potencjał tej historii to właśnie tragiczny wymiar działań Wandy i jej matki, która nie rozumie motywacji córki i źle je oceniając wpędza córkę w kolejne kłopoty w chwili, gdy tamta zaczyna rozumieć swoją sytuację - losy tych postaci rzeczywiście mówią coś o wojennych dramatach Polaków. Niestety, serial się na tym nie skupia, lecz tyleż usilnie, co nieudolnie próbuje być filmem sensacyjnym.
Historycy-puryści mogą się przyczepić, że oddział spadochroniarzy nie mógłby się raczej składać w 60 proc. z jednej rodziny, ale to można jeszcze wybaczyć - w końcu chodzi o to, żeby losy bohaterów się splatały. Spadochroniarze nie łamali jednak tak swobodnie bezwzględnego zakazu kontaktowania się z bliskimi. W najlepszym razie decydowali się przekazać jakiś zaszyfrowany znak życia (matka Stefana Bałuka miała się zorientować, że syn jest w Warszawie, gdy ten, przez umyślnego zamówił u niej ubrania na wymiar). A już na pewno nie zorganizowali by nieautoryzowanej przez komendę główną akcji odbicia kogokolwiek z Pawiaka.
I tu już trudno usprawiedliwiać cokolwiek realiami filmu - to naginanie rzeczywistości historycznej maskuje po prostu słabość warsztatu. Współczesne seriale karmią się przecież właśnie stopniowym odkrywaniem wzajemnych relacji między bohaterami, czego szczytowym osiągnięciem jest bodaj "Heroes", gdzie na przestrzeni niecałych trzech sezonów chyba każdy bohater zdążył ze dwa razy zmienić stronę, z dobrego stać się złym lub odwrotnie, zaskakując przy tym zarówno widza, jak i inne postacie. Tymczasem w "Czasie honoru" bohaterowie są do gry wprowadzani łopatologicznie, schematycznie, raz ustawieni na planie niczym już nie zaskoczą - historia z całkiem niezłym potencjałem wyprztykana jest już w trzecim odcinku. Reszta to akcja, która powinna się rozegrać na przestrzeni dwóch, góra trzech epizodów, a wlecze się kolejnych dziesięć (klasycznie: nuda i dłużyzny).
Współczesneh seriale budowane są według pewnego schematu - fabuła całości jest czasem niedookreślona, bo to kiedy się skończy, zależy od oglądalności. Trzeba mieć pomysł na jeden sezon, ale liczyć się z tym, że może trzeba będzie go rozciągnąć do trzech albo sześciu. Spójną całością jest za to każdy odcinek - z początkiem, rozwinięciem i finałem, najczęściej w postaci cliffhangera. Jak to wygląda w produkcji TVP?
Kulminacyjną sceną jednego wątku jest pierwsze spotkanie Bronka z Wandą. Okoliczności są dramatyczne: Wanda - przed wojną gwiazda teatru - idzie pod rękę z nachalnym dyrektorem koncesjonowanego przez Niemców Teatru Polskiego, który chce ją namówić do powrotu na scenę. Zza rogu wypada Bronek z pistoletem w ręku i recytuje: "W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej został pan skazany na..." - urywa i patrzy na Wandę, ona na niego. To be continued? A gdzie tam! Widz i tak nie jest zaskoczony, bo scenarzyści szykowali go na tę scenę od dwóch odcinków, a i Wanda zaskoczona nie jest, bo chwilę wcześniej o tym, że Bronek jest w Warszawie dowiaduje się od matki, która go widziała. A cała scena następuje nie na końcu odcinka, ani nawet przed przerwą reklamę (bo w TVP reklam nie ma, a oglądając zachodnie seriale skonstruowane tak, by widz nie zmienił kanału w czasie przerwy można dojść do wniosku, że reklamy wręcz służą scenariuszom), tylko w samym środku.
Wszystko to jest w dodatku realizowane na modłę teatru telewizji - głównie ciasnych wnętrzach, bez szerokich (bo drogich) planów, bez panoram, przelotów, scen batalistycznych, pościgów, z kilkoma niezbyt spektakularnymi wybuchami, ciągle w tych samych plenerach. Mizerię budżetu obnaża fakt, że obrazki z okupowanej Warszawy to czarno-białe filmy archiwalne. W takim anturażu Państwo Podziemne wygląda na teatralny spisek grupki wariatów - potęga konspiracyjnej maszyny sprowadzona jest do kilku smutnych panów i kilku wesołych łączniczek.
Wiedząc, że serial ma 13 odcinków spodziewałem się, że wszystkie otwarte w nim wątki zbiegną się w finale - a finałem konspiracji w Warszawie było oczywiście Powstanie. Nic bardziej mylnego - fabuła wraz z pobocznymi wątkami urywa się gdzieś w połowie 1941 roku wraz z odbiciem Władka z Pawiaka.
Pytanie, które rodzi się po obejrzeniu takiej produkcji, brzmi: czy zamiast co roku wypuszczać jeden gniotowaty, kilkunastoodcinkowy, ni to obyczajowy, ni to sensacyjny serial, nie lepiej za budżet trzech takich produkcji wyprodukować pięć odcinków czegoś, co naprawdę będzie trzymało w napięciu?
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.