22 listopada 2008
Dość już tych poważnych tematów. W cyklu "trailer na weekend" znów coś związanego ze Star Trekiem i Gwiezdnymi Wojnami. "Fanboys":
To jeszcze film dla mnie czy już o mnie? ;)
Dwa wieżowce w miejscu Hoffmanowej?
O sprawie sprzedaży działki, na której dziś stoi liceum im. Klementyny Hoffmanowej warszawskie media piszą już od dłuższego czasu. Cała historia zaczyna się mniej więcej wtedy, gdy historia wieżowca zaprojektowanego przez Zahę Hadid dla spółki Lilium.
Inwestor mówił już wtedy, że chętnie wszedłby z miastem we współpracę, która miałaby na celu budowę kolejnego wieżowca w miejscu liceum. Gdy Zaha Hadid odwiedziła Warszawę, pokazano nawet, że mógłby on wyglądać jak młodszy klon właściwego wieżowca (dwa kolejne klony miałyby stanąć w miejscu dworca Centralnego). Lilium twierdziło nawet, że w dolnej części tego budynku nadal mogłaby działać szkoła.
Miasto nigdy nie odniosło się do tej propozycji wprost, ale sam pomysł wyraźnie trafił w gusta urzędników Hanny Gronkiewicz-Waltz, bo sprawa sprzedaży Hoffmanowej wciąż jest aktualna. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży atrakcyjnej działki mają pomóc załatać miejski budżet. Kilka tygodni temu wiceprezydent Jacek Wojciechowicz potwierdził to w rozmowie ze mną.
Nawiasem mówiąc w tej samej rozmowie potwierdził też, że spółka Lilium dostała decyzję o warunkach zabudowy dla narożnika Alei Jerozolimskich i ul. Chałubińskiego - wieżowiec Zahy Hadid, o ile rzeczywiście powstanie, będzie miał nie 250, jak proponowała architektka, nie 235 jak pierwotnie zapowiadało miasto, lecz 260 metrów.
Plan ratusza zakłada, że liceum Hoffmanowej przeniesie się do pobliskiego budynku szkoły samochodowej przy ul. Hożej, a ta z kolei placówka zacznie działać na Szczęśliwicach. Przeciwko temu rozwiązaniu protestowali ostatnio uczniowie samochodówki, choć z moich informacji wynika, że akurat dyrekcja tej placówki jest zadowolona z tego pomysłu, bo w budynku przy Hożej nie sposób zbudować nowoczesnego garażu, który takiej szkole jest po prostu niezbędny.
Co innego Hoffmanowa - tam oficjalnie nikt o sprawie nie wie, a o tym, że być może jeszcze w tym roku trzeba będzie się wynieść uczniowie i pracownicy dowiadują się z mediów. Urzędnicy tłumaczą się zawiłością procedur przygotowawczych. O całej sprawie dość obszernie pisze autor serwisu HGW-watch.pl. I to właśnie tam można było trafić na link do strony, z wizualizacjami dwóch wieżowców, które miałyby stanąć w miejscu Hoffmanowej. Autorzy projektu piszą, że miałby mieć po 230 metrów wysokości i jednocześnie byłyby najwyższe w Polsce, co jest dość śmieszne - Pałac Kultury ma 231 metrów.
Koncepcję i widoczną na pozostałych zdjęciach makietę przygotowało krakowskie biuro inwestycyjno-projektowe Kontrapunkt V-projekt. Na czyje zlecenie - nie wiadomo. By złożyć wniosek o wydanie warunków zabudowy, nie trzeba mieć prawa do działki - może to zrobić właściwie każdy. Intrygujące jest jednak, że koncepcja nazywa się "Porta Varsovia", a taka nazwa pojawia się w miejskich dokumentach. Czy projekt powstał na zlecenie miasta? Spróbuję dowiedzieć się tego w poniedziałek. Na stronie można przeczytać, że wstępną zgodę (cokolwiek to znaczy w sensie formalnym) wydał już Zarząd Mienia Stołecznego Miasta Warszawy - tajemnicza instytucja, o której istnieniu dowiedziałem się dopiero niedawno. Tak czy inaczej to pierwsze wizualizacje tego, co ewentualnie mogłoby powstać na miejscu liceum.
Inwestor mówił już wtedy, że chętnie wszedłby z miastem we współpracę, która miałaby na celu budowę kolejnego wieżowca w miejscu liceum. Gdy Zaha Hadid odwiedziła Warszawę, pokazano nawet, że mógłby on wyglądać jak młodszy klon właściwego wieżowca (dwa kolejne klony miałyby stanąć w miejscu dworca Centralnego). Lilium twierdziło nawet, że w dolnej części tego budynku nadal mogłaby działać szkoła.
Miasto nigdy nie odniosło się do tej propozycji wprost, ale sam pomysł wyraźnie trafił w gusta urzędników Hanny Gronkiewicz-Waltz, bo sprawa sprzedaży Hoffmanowej wciąż jest aktualna. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży atrakcyjnej działki mają pomóc załatać miejski budżet. Kilka tygodni temu wiceprezydent Jacek Wojciechowicz potwierdził to w rozmowie ze mną.
Nawiasem mówiąc w tej samej rozmowie potwierdził też, że spółka Lilium dostała decyzję o warunkach zabudowy dla narożnika Alei Jerozolimskich i ul. Chałubińskiego - wieżowiec Zahy Hadid, o ile rzeczywiście powstanie, będzie miał nie 250, jak proponowała architektka, nie 235 jak pierwotnie zapowiadało miasto, lecz 260 metrów.
Plan ratusza zakłada, że liceum Hoffmanowej przeniesie się do pobliskiego budynku szkoły samochodowej przy ul. Hożej, a ta z kolei placówka zacznie działać na Szczęśliwicach. Przeciwko temu rozwiązaniu protestowali ostatnio uczniowie samochodówki, choć z moich informacji wynika, że akurat dyrekcja tej placówki jest zadowolona z tego pomysłu, bo w budynku przy Hożej nie sposób zbudować nowoczesnego garażu, który takiej szkole jest po prostu niezbędny.
Co innego Hoffmanowa - tam oficjalnie nikt o sprawie nie wie, a o tym, że być może jeszcze w tym roku trzeba będzie się wynieść uczniowie i pracownicy dowiadują się z mediów. Urzędnicy tłumaczą się zawiłością procedur przygotowawczych. O całej sprawie dość obszernie pisze autor serwisu HGW-watch.pl. I to właśnie tam można było trafić na link do strony, z wizualizacjami dwóch wieżowców, które miałyby stanąć w miejscu Hoffmanowej. Autorzy projektu piszą, że miałby mieć po 230 metrów wysokości i jednocześnie byłyby najwyższe w Polsce, co jest dość śmieszne - Pałac Kultury ma 231 metrów.
Koncepcję i widoczną na pozostałych zdjęciach makietę przygotowało krakowskie biuro inwestycyjno-projektowe Kontrapunkt V-projekt. Na czyje zlecenie - nie wiadomo. By złożyć wniosek o wydanie warunków zabudowy, nie trzeba mieć prawa do działki - może to zrobić właściwie każdy. Intrygujące jest jednak, że koncepcja nazywa się "Porta Varsovia", a taka nazwa pojawia się w miejskich dokumentach. Czy projekt powstał na zlecenie miasta? Spróbuję dowiedzieć się tego w poniedziałek. Na stronie można przeczytać, że wstępną zgodę (cokolwiek to znaczy w sensie formalnym) wydał już Zarząd Mienia Stołecznego Miasta Warszawy - tajemnicza instytucja, o której istnieniu dowiedziałem się dopiero niedawno. Tak czy inaczej to pierwsze wizualizacje tego, co ewentualnie mogłoby powstać na miejscu liceum.
Wszystko wraca do normy
Za promocję dziękuję "Dziennikowi", dziennikowi.pl i, dwukrotnie, Wirtualnej Polsce. Jak widać na załączonym obrazku, sytuacja powoli wraca do normy - moje pięć minut w roli "znanego warszawskiego blogera" mija bezpowrotnie. Zagaszamy ;)
21 listopada 2008
Problemy source:Dziennik
Na przecięciu nowych i tradycyjnych mediów dochodzi czasem do zgrzytów. Środowa notka o tym, że archiwum zdjęć magazynu "Life" trafiło do internetu i zostało zindeksowane przez Google odbiła się echem, którego nie przewidziałem. Skutki są niestety głównie uboczne.
Na moje "odkrycie" powołuje się dziś dodatek warszawski "Dziennika", a od wczoraj także portal dziennik.pl. Każde na swój sposób. Portal informuje, że wśród opublikowanych w sieci zdjęć można też znaleźć spory zbiór nad wyraz ciekawych zdjęć z okupowanej Warszawy. Wśród nich są i te najbardziej zaskakujące - kolorowe zdjęcia Hugo Jaegera wykonane w Warszawie w październiku 1939 roku. Papierowe wydanie "Dziennika" ogłasza natomiast sensację i twierdzi, że zdjęcia te nie były wcześniej znane w Polsce. Tezę tę - co kompletnie mnie zaskakuje - popiera swoim autorytetem Zygmunt Walkowski, varsavianista specjalizujący się właśnie w fotografii z czasów okupacji.
Tymczasem jest to wierutna bzdura. Zdjęcia są znane co najmniej od kilku lat - o ile nie myli mnie pamięć, pierwszy pokazał je tygodnik "Przekrój". Pobieżny risercz w internecie dowodzi zaś, że znaczna część z nich krąży w sieci od dawna i jest co jakiś czas linkowana na forach poświęconych Warszawie. Znalezisko, które przypisał mi "Dziennik" nie jest więc żadną sensacją - jest nią natomiast to, że magazyn "Life" zdecydował się opublikować swoje archiwum w sieci, w wysokiej rozdzielczości i w porozumieniu z Google, co pozwala przeszukiwać je w niezwykle prosty sposób.
Tyle, że to też nie jest moje odkrycie - w swojej notce zaznaczyłem zresztą, że wiadomość ta błyskawicznie obiegła internet. Jako pierwszy w Polsce napisał o tym bodaj Grzegorz Marczak na stronie AntyWeb. To on zasugerował zresztą, by do wyszukiwarki wpisać zapytanie "poland source:life", które ja zamieniłem tylko na "warsaw source:life". Ot i cała moja zasługa. Zdecydowanie zbyt mała, by informować o niej na jedynce portalu i pierwszej stronie papierowej gazety, choć oczywiście trudno mieć za złe taką promocję.
Cała sprawa ma jeszcze drugie, zawodowo-osobiste dno. Stali czytelnicy bloga pewnie o tym wiedzą - ci, którzy trafili tu dzięki tej promocji na pewno nie. Otóż do sierpnia tego roku byłem... dziennikarzem działu warszawskiego "Dziennika". A autor tej publikacji to mój kolega, który, niestety, zaliczył przy tej okazji zawodową wpadkę - powołał się na źródło, którego nie zweryfikował. Smutna prawda jest bowiem taka, że redakcja "Dziennika" w ogóle nie próbowała się ze mną wczoraj skontaktować. Gdyby to zrobiła, nie popełniła by w papierowym wydaniu takiego błędu (mam wrażenie, że w portalu nad tekstem pracował ktoś, kto po prostu znał te zdjęcia i błąd wyłapał). A wystarczyło tylko wykręcić numer telefonu, który koledzy - miałem cichą nadzieję - wciąż wszyscy mają w komórkach.
Zwykła koleżeńska przyzwoitość nakazywała dać znać, że taki tekst powstaje, a zawodowa - wspomnieć na łamach o tym, że "znany warszawski bloger" był do niedawna "naszym współpracownikiem". Tym bardziej, że publikacja "Dziennika" stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji względem obecnego pracodawcy, czyli redakcji informacyjnej kanału telewizyjnego i strony internetowej TVN Warszawa (uprzedzając pytania: nie wiem, kiedy ruszamy). To, że nie ma nas jeszcze w eterze nie oznacza przecież, że taki sensacyjny temat by nas nie zainteresował. Tymczasem moi koledzy i przełożeni dowiedzą się o "moim odkryciu" z dzisiejszego "Dziennika". Kłopotliwe tym bardziej, że mam dziś wolny dzień i nie będzie mnie na miejscu, by od razu odkręcić całe zamieszanie i wyjaśnić, że nie ma żadnej sensacji.
Innym ubocznym skutkiem publikacji "Dziennika" jest to, że z poprzedniej notki usunąłem kolorowe zdjęcie wojsk niemieckich na Krakowskim Przedmieściu. Obawiam się, że link na głównej stronie portalu może skierować w moje skromne progi przedstawiciela agencji fotograficznej, która dysponuje prawami do zdjęć magazynu "Life" w Polsce. Z moich informacji wynika, że jest to agencja Flash Press Media reprezentuje archiwalną część Getty Images, w tym Time&Life Pictures, którą przy okazji przepraszam za spowodowane zamieszanie. Chciałem tylko pochwalić genialny pomysł Google i "Life", który pozwala na długie godziny utonąć w historycznych zdjęciach nie tylko Warszawy, czy Polski, ale też z wielu innych miejsc na świecie. Mimo wszystko - serdecznie polecam.
Na moje "odkrycie" powołuje się dziś dodatek warszawski "Dziennika", a od wczoraj także portal dziennik.pl. Każde na swój sposób. Portal informuje, że wśród opublikowanych w sieci zdjęć można też znaleźć spory zbiór nad wyraz ciekawych zdjęć z okupowanej Warszawy. Wśród nich są i te najbardziej zaskakujące - kolorowe zdjęcia Hugo Jaegera wykonane w Warszawie w październiku 1939 roku. Papierowe wydanie "Dziennika" ogłasza natomiast sensację i twierdzi, że zdjęcia te nie były wcześniej znane w Polsce. Tezę tę - co kompletnie mnie zaskakuje - popiera swoim autorytetem Zygmunt Walkowski, varsavianista specjalizujący się właśnie w fotografii z czasów okupacji.
Tymczasem jest to wierutna bzdura. Zdjęcia są znane co najmniej od kilku lat - o ile nie myli mnie pamięć, pierwszy pokazał je tygodnik "Przekrój". Pobieżny risercz w internecie dowodzi zaś, że znaczna część z nich krąży w sieci od dawna i jest co jakiś czas linkowana na forach poświęconych Warszawie. Znalezisko, które przypisał mi "Dziennik" nie jest więc żadną sensacją - jest nią natomiast to, że magazyn "Life" zdecydował się opublikować swoje archiwum w sieci, w wysokiej rozdzielczości i w porozumieniu z Google, co pozwala przeszukiwać je w niezwykle prosty sposób.
Tyle, że to też nie jest moje odkrycie - w swojej notce zaznaczyłem zresztą, że wiadomość ta błyskawicznie obiegła internet. Jako pierwszy w Polsce napisał o tym bodaj Grzegorz Marczak na stronie AntyWeb. To on zasugerował zresztą, by do wyszukiwarki wpisać zapytanie "poland source:life", które ja zamieniłem tylko na "warsaw source:life". Ot i cała moja zasługa. Zdecydowanie zbyt mała, by informować o niej na jedynce portalu i pierwszej stronie papierowej gazety, choć oczywiście trudno mieć za złe taką promocję.
Cała sprawa ma jeszcze drugie, zawodowo-osobiste dno. Stali czytelnicy bloga pewnie o tym wiedzą - ci, którzy trafili tu dzięki tej promocji na pewno nie. Otóż do sierpnia tego roku byłem... dziennikarzem działu warszawskiego "Dziennika". A autor tej publikacji to mój kolega, który, niestety, zaliczył przy tej okazji zawodową wpadkę - powołał się na źródło, którego nie zweryfikował. Smutna prawda jest bowiem taka, że redakcja "Dziennika" w ogóle nie próbowała się ze mną wczoraj skontaktować. Gdyby to zrobiła, nie popełniła by w papierowym wydaniu takiego błędu (mam wrażenie, że w portalu nad tekstem pracował ktoś, kto po prostu znał te zdjęcia i błąd wyłapał). A wystarczyło tylko wykręcić numer telefonu, który koledzy - miałem cichą nadzieję - wciąż wszyscy mają w komórkach.
Zwykła koleżeńska przyzwoitość nakazywała dać znać, że taki tekst powstaje, a zawodowa - wspomnieć na łamach o tym, że "znany warszawski bloger" był do niedawna "naszym współpracownikiem". Tym bardziej, że publikacja "Dziennika" stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji względem obecnego pracodawcy, czyli redakcji informacyjnej kanału telewizyjnego i strony internetowej TVN Warszawa (uprzedzając pytania: nie wiem, kiedy ruszamy). To, że nie ma nas jeszcze w eterze nie oznacza przecież, że taki sensacyjny temat by nas nie zainteresował. Tymczasem moi koledzy i przełożeni dowiedzą się o "moim odkryciu" z dzisiejszego "Dziennika". Kłopotliwe tym bardziej, że mam dziś wolny dzień i nie będzie mnie na miejscu, by od razu odkręcić całe zamieszanie i wyjaśnić, że nie ma żadnej sensacji.
Innym ubocznym skutkiem publikacji "Dziennika" jest to, że z poprzedniej notki usunąłem kolorowe zdjęcie wojsk niemieckich na Krakowskim Przedmieściu. Obawiam się, że link na głównej stronie portalu może skierować w moje skromne progi przedstawiciela agencji fotograficznej, która dysponuje prawami do zdjęć magazynu "Life" w Polsce. Z moich informacji wynika, że jest to agencja Flash Press Media reprezentuje archiwalną część Getty Images, w tym Time&Life Pictures, którą przy okazji przepraszam za spowodowane zamieszanie. Chciałem tylko pochwalić genialny pomysł Google i "Life", który pozwala na długie godziny utonąć w historycznych zdjęciach nie tylko Warszawy, czy Polski, ale też z wielu innych miejsc na świecie. Mimo wszystko - serdecznie polecam.
A swoją drogą nie sądziłem, że kiedyś jeszcze wrócę na jedynkę "Dziennika".
20 listopada 2008
Life in Google
Wbrew pozorom to nie będzie kolejne wyznanie wiary w nową religię. Chociaż... Od kilku godzin świat obiega ciekawa informacja - magazyn "Life" i Google właśnie porozumiały się i rozpoczęły wrzucanie do sieci zdjęć z archiwum tego pierwszego. Ta wiadomość może z pozoru wydawać się banalna. Większe wrażenie robią liczby - na razie 2 miliony, docelowo podobno 10 milionów zdjęć. Jeśli to wciąż nie robi wrażenia, to poniżej wklejam wynik jednego z pierwszych strzałów.
Kolorowe zdjęcia z okupowanej Warszawy, które kilka lat temu były dziennikarską sensacją, dziś, w niespotykanej jakości, są po ot tak po prostu do obejrzenia (i ściągnięcia) z Google. Oczywiście ich wykorzystanie np. w druku to zupełnie inna sprawa. Przy każdym jest link do strony, gdzie można je kupić.
Działa to tak - w googlowej wyszukiwarce zdjęć wpisujemy np. "warsaw source:life". Prościej się nie da.
Z treści notki usunąłem zdjęcie. Wyjaśnienie tutaj.
Kolorowe zdjęcia z okupowanej Warszawy, które kilka lat temu były dziennikarską sensacją, dziś, w niespotykanej jakości, są po ot tak po prostu do obejrzenia (i ściągnięcia) z Google. Oczywiście ich wykorzystanie np. w druku to zupełnie inna sprawa. Przy każdym jest link do strony, gdzie można je kupić.
Działa to tak - w googlowej wyszukiwarce zdjęć wpisujemy np. "warsaw source:life". Prościej się nie da.
A przede mną kilka zarwanych wieczorów...
-----{ edit }-----
Z treści notki usunąłem zdjęcie. Wyjaśnienie tutaj.
18 listopada 2008
Rzecznik metra o defibrylatorze
Ucięliśmy sobie z rzecznikiem metra krótką wymianę maili na temat defibrylatora z pl. Wilsona.
Dowiedziałem się, że urządzenie z placu Wilsona zostało skradzione we wrześniu. Policja prowadzi w tej sprawie dochodzenie, a metro zamierza kupić nowy defibrylator. Nie była to zresztą jedna kradzież takiego urządzenia ze stacji metra. Jednego złodzieja złapano na stacji Centrum na gorącym uczynku. W sumie w metrze jest teraz osiem defibrylatorów, każdy wart około 10 tysięcy złotych. Część zakupiło metro, część to dary.
Co ciekawe, żaden nie został do tej pory użyty do ratowania życia. Kilka razy były już zdejmowane ze ściany, ale za każdym razem pogotowie przybywało na miejsce wystarczająco szybko, by użyć własnego sprzętu.
To oczywiście bardzo dobra wiadomość, ale zawodowy odruch każe mi szukać dziury w całym. Czy aby na pewno warto instalować na stacjach metra takie urządzenia, skoro są one - jak widać - atrakcyjne dla złodziei, a nie są pomocne?
I drugie pytanie; kto tak naprawdę miałby ich użyć? Na skrzynce napisane jest wyraźnie, że może to robić tylko przeszkolony człowiek, a nie przypadkowy przechodzień, choć same urządzenia zrobione są tak, że głosowo instruują, co trzeba robić. Tyle, że ja na ten przykład nie odważyłbym się tego użyć - nie umiałbym ocenić, czy ofiara potrzebuje właśnie takiej pomocy.
- Nasz personel jest przeszkolony - podkreśla rzecznik Malawko. I odwołuje się do wiedzy z lekcji przysposobienia obronnego (które, nawiasem mówiąc, ma być zastąpione jakimś bardziej sensownym modelem edukacji). Ja niestety nie miałem szczęścia do tego przedmiotu - nie umiem rozpoznać zatrzymania krążenia. Od razu rodzi się więc pytanie, co grozi osobie, która zaryzykuje i - zamiast pomóc - zaszkodzi, i śmiertelnie porazi kogoś prądem?
Oczywiście można liczyć na to, że do pomocy rzuci się ktoś z odpowiednim przeszkoleniem - ratownik lub wracając z pracy lekarz. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy cały ten program został porządnie przemyślany i wyceniony, skoro w praktyce i tak pogotowie jest na miejscu szybciej.
Rzecznik Malawko odpowiada pytaniem na pytanie: - Złodzieje kradną wszystko. Czy z faktu, że w metrze nie było pożaru i gaśnice są kradzione wynika, że są one zbędne? Niechby ich tylko zabrakło - jestem pewien, że zaraz będą potrzebne - pisze. I dodaje: - Jeśli choćby jeden raz taki defibrylator pomoże uratować życie - to już warto było je kupić.
Dowiedziałem się, że urządzenie z placu Wilsona zostało skradzione we wrześniu. Policja prowadzi w tej sprawie dochodzenie, a metro zamierza kupić nowy defibrylator. Nie była to zresztą jedna kradzież takiego urządzenia ze stacji metra. Jednego złodzieja złapano na stacji Centrum na gorącym uczynku. W sumie w metrze jest teraz osiem defibrylatorów, każdy wart około 10 tysięcy złotych. Część zakupiło metro, część to dary.
Co ciekawe, żaden nie został do tej pory użyty do ratowania życia. Kilka razy były już zdejmowane ze ściany, ale za każdym razem pogotowie przybywało na miejsce wystarczająco szybko, by użyć własnego sprzętu.
To oczywiście bardzo dobra wiadomość, ale zawodowy odruch każe mi szukać dziury w całym. Czy aby na pewno warto instalować na stacjach metra takie urządzenia, skoro są one - jak widać - atrakcyjne dla złodziei, a nie są pomocne?
I drugie pytanie; kto tak naprawdę miałby ich użyć? Na skrzynce napisane jest wyraźnie, że może to robić tylko przeszkolony człowiek, a nie przypadkowy przechodzień, choć same urządzenia zrobione są tak, że głosowo instruują, co trzeba robić. Tyle, że ja na ten przykład nie odważyłbym się tego użyć - nie umiałbym ocenić, czy ofiara potrzebuje właśnie takiej pomocy.
- Nasz personel jest przeszkolony - podkreśla rzecznik Malawko. I odwołuje się do wiedzy z lekcji przysposobienia obronnego (które, nawiasem mówiąc, ma być zastąpione jakimś bardziej sensownym modelem edukacji). Ja niestety nie miałem szczęścia do tego przedmiotu - nie umiem rozpoznać zatrzymania krążenia. Od razu rodzi się więc pytanie, co grozi osobie, która zaryzykuje i - zamiast pomóc - zaszkodzi, i śmiertelnie porazi kogoś prądem?
Oczywiście można liczyć na to, że do pomocy rzuci się ktoś z odpowiednim przeszkoleniem - ratownik lub wracając z pracy lekarz. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy cały ten program został porządnie przemyślany i wyceniony, skoro w praktyce i tak pogotowie jest na miejscu szybciej.
Rzecznik Malawko odpowiada pytaniem na pytanie: - Złodzieje kradną wszystko. Czy z faktu, że w metrze nie było pożaru i gaśnice są kradzione wynika, że są one zbędne? Niechby ich tylko zabrakło - jestem pewien, że zaraz będą potrzebne - pisze. I dodaje: - Jeśli choćby jeden raz taki defibrylator pomoże uratować życie - to już warto było je kupić.
I z tym ostatnim argumentem rzeczywiście nie zamierzam polemizować.
17 listopada 2008
Where no one has gone before...
Myślę, że to może być pierwszy film, po którym wyjdę z sali i kupię sobie bilet na następny seans. Chciałbym, żeby tak było w każdym razie. Panie i Panowie - jest już nowy trailer Star Treka w interpretacji JJ Abramsa. Nie embeduję, bo oglądanie tego w jutubowej jakości jest profanacją. Klękamy i ściągamy w jakości HD stąd lub - łatwiej - stąd.
Kometarze krytyczne będą usuwane ;)
16 listopada 2008
Metro bez serca
Pojawiły się w zeszłym roku na wszystkich - lub na większości - stacjach warszawskiego metra. Nowoczesne defibrylatory, które wydają polecenia głosowe. W ekstremalnej sytuacji może je obsługiwać nawet laik. Niestety, nie wszędzie.
Na pewno nie na stacji pl. Wilsona, gdzie zrobiłem to zdjęcie. W skrzynce po urządzeniu jest wprawdzie fotokomórka, więc kradzież z pozoru trudna. Ktoś się jednak nie bał i... defibrylator znikł. Nie sprawdzałem, jak jest na innych stacjach, ale zdjęcie zamierzam wysłać do Metra Warszawskiego z pytaniem, czemu wprowadza w błąd osoby, które mogłyby kiedyś chcieć udzielić komuś pomocy. Jeśli na innych stacjach jest podobnie, - proszę o sygnał w komentarzach.
Na pewno nie na stacji pl. Wilsona, gdzie zrobiłem to zdjęcie. W skrzynce po urządzeniu jest wprawdzie fotokomórka, więc kradzież z pozoru trudna. Ktoś się jednak nie bał i... defibrylator znikł. Nie sprawdzałem, jak jest na innych stacjach, ale zdjęcie zamierzam wysłać do Metra Warszawskiego z pytaniem, czemu wprowadza w błąd osoby, które mogłyby kiedyś chcieć udzielić komuś pomocy. Jeśli na innych stacjach jest podobnie, - proszę o sygnał w komentarzach.
14 listopada 2008
Werner Herzog na krańcu świata
Nigdy nie byłem fanem filmów przyrodniczych, ale na ten zwróciłem uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, trailer pojawił się w sieci niedługo po tym, jak wróciłem z kursu nurkowego. Po drugie przez wzgląd na nazwisko reżysera. Werner Herzog opowiada o tym, kogo spotkał na końcu świata.
Stwierdzenie, że nie jest to typowy film przyrodniczy nikogo raczej nie zaskoczy. Zresztą Herzog - prowadzący narrację zza kamery, w pierwszej osobie - od razu mówi, że nie będzie to kolejny film o pingwinach. I rzeczywiście pingwinów jest tu stosunkowo niewiele, właściwie jeden, choć epizod z jego udziałem jest poruszający. To w ogóle przymiotnik, który najlepiej oddaje charakter tego niecodziennego filmu.
Czytelne jest w nim przesłanie ekologiczne, które z perspektywy powierzchni gigantycznej góry lodowej, która krąży po ocenie brzmi znacznie bardziej przekonująco, niż z jakiejkolwiek innej. Nawet dotknięte suszą rejony Afryki nie przerażają tak, jak ta masa wody, która pewnego dnia się po prostu rozpuści.
Film ma bohaterów - wielonarodowy tłum koczowników zamieszkujących bazę naukową na końcu świata; freaków, dziwaków, odszczepieńców, uciekinierów, ludzi, którzy zatracili się w nauce tak dalece, że pewnego dnia ocknęli się "na dole" kuli ziemskiej, gdzie - jak mówi jeden z nich - spadają w końcu wszyscy ci, którzy nigdzie indziej nie umieją się zaczepić. Herzog przygląda im się z życzliwym dystansem, ale nie próbuje ukrywać, że każdy z nich jest przerażający w szaleństwie, które pchnęło go na biegun lub co najmniej w jego okolicę. Ale też podziwia zapał eksploratorów, dla których chlebem powszednim jest odkrywanie nowych gatunków organizmów, nurkowanie pod lodem czy mieszkanie w namiocie na krawędzi wulkanu.
Przetyka te portrety zdjęciami przyrody - w dobie filmów przyrodniczych w jakości HD dostępnych w każdej kablówce trudno mówić tu o czymś miażdżącym. Rzecz raczej w nastrojowości, w chwilami nawet zbyt sugestywnej muzyce, która nie zostawia właściwie pola do interpretacji. Pokazuje świat, który czasem przypomina otwartą przestrzeń kosmiczną, innym razem planetę Hoth, a czasem coś na pograniczu Archiwum X, Obcego i innych klasyków SF. W bazie naukowej otoczonej śniegiem, ale samej w sobie unurzanej w błocie, pełnej koparek, spychaczy i brudnych baraków poczujemy się niemal jak w odległej stacji kosmicznej na rubieżach galaktyki; niemal tak klaustrofobicznie, jak w metalowej puszce na orbicie. Gdzieś w tle pojawia się też skojarzenie z Odyseją Kosmiczną, tyle że to nie HAL mówi odmawia nam spokojnym głosem wykonywania poleceń - robi to przyroda. Odnajdziemy tu podobną nastrojowość - pełną niepokoju, który udziela się momentalnie i nie opuszcza po wyjściu z kina.
I w ten sposób wzmacnia jeszcze ekologiczne przesłanie, które nie jest tu ofensywną ideologią, lecz wydaje się naturalną konsekwencją obcowania z przyrodą w ekstremalnym wydaniu.
Czytelne jest w nim przesłanie ekologiczne, które z perspektywy powierzchni gigantycznej góry lodowej, która krąży po ocenie brzmi znacznie bardziej przekonująco, niż z jakiejkolwiek innej. Nawet dotknięte suszą rejony Afryki nie przerażają tak, jak ta masa wody, która pewnego dnia się po prostu rozpuści.
Film ma bohaterów - wielonarodowy tłum koczowników zamieszkujących bazę naukową na końcu świata; freaków, dziwaków, odszczepieńców, uciekinierów, ludzi, którzy zatracili się w nauce tak dalece, że pewnego dnia ocknęli się "na dole" kuli ziemskiej, gdzie - jak mówi jeden z nich - spadają w końcu wszyscy ci, którzy nigdzie indziej nie umieją się zaczepić. Herzog przygląda im się z życzliwym dystansem, ale nie próbuje ukrywać, że każdy z nich jest przerażający w szaleństwie, które pchnęło go na biegun lub co najmniej w jego okolicę. Ale też podziwia zapał eksploratorów, dla których chlebem powszednim jest odkrywanie nowych gatunków organizmów, nurkowanie pod lodem czy mieszkanie w namiocie na krawędzi wulkanu.
Przetyka te portrety zdjęciami przyrody - w dobie filmów przyrodniczych w jakości HD dostępnych w każdej kablówce trudno mówić tu o czymś miażdżącym. Rzecz raczej w nastrojowości, w chwilami nawet zbyt sugestywnej muzyce, która nie zostawia właściwie pola do interpretacji. Pokazuje świat, który czasem przypomina otwartą przestrzeń kosmiczną, innym razem planetę Hoth, a czasem coś na pograniczu Archiwum X, Obcego i innych klasyków SF. W bazie naukowej otoczonej śniegiem, ale samej w sobie unurzanej w błocie, pełnej koparek, spychaczy i brudnych baraków poczujemy się niemal jak w odległej stacji kosmicznej na rubieżach galaktyki; niemal tak klaustrofobicznie, jak w metalowej puszce na orbicie. Gdzieś w tle pojawia się też skojarzenie z Odyseją Kosmiczną, tyle że to nie HAL mówi odmawia nam spokojnym głosem wykonywania poleceń - robi to przyroda. Odnajdziemy tu podobną nastrojowość - pełną niepokoju, który udziela się momentalnie i nie opuszcza po wyjściu z kina.
I w ten sposób wzmacnia jeszcze ekologiczne przesłanie, które nie jest tu ofensywną ideologią, lecz wydaje się naturalną konsekwencją obcowania z przyrodą w ekstremalnym wydaniu.
Spotkania na krańach świata (Encounters at the End of the World)
reż. Werner Herzog
USA 2008
reż. Werner Herzog
USA 2008
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.