O warszawskich knajpach narzekania pod Pikadorem
Z inicjatywy miasta, w odzyskanym i z tej racji świecącym pustkami lokalu po restauracji Nowy Świat na kilka dni reanimowano trupa słynnej warszawskiej kawiarni Pod Pikadorem. W duchu z lekka sentymentalnym narzekano tam ostatnio, że dziś kawiarnie i knajpy już nie te, co przed wojną. Nie ma stolika Skamandrytów, nie ma innych stolików, co by sobie przy nich usiąść i pogadać. Nie ma?!
Staram się raczej nie pisać o tym, jak to było przed wojną, bo niewiele pamiętam. Czytałem za to niedawno wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Rzecz to wprawdzie o czasach powojennych, ale takich tuż, tuż, gdy jeszcze tu i ówdzie, głównie w gruzach duch przedwojennych knajp dawał o sobie znać. Bije z tej książki atmosfera, za którą trudno nie zatęsknić, nawet jeśli się jej nie znało - knajpy pełne państwa radców, ministrów, znanych adwokatów, profesury, a i cwaniactwa wszelkiej maści na każdym kroku, alkoholi, zakąsek, przekąsek, wódki słodkiej i gorzkiej, muzyki lepszej lub podlejszej i zabawy, nawet w tych smutnych czasach - taki krajobraz rysuje Budrewicz wyłuskując z ruin co ciekawsze indywidua. Czytam i sam pytam, czemu takich miejsc już w Warszawie nie ma.
Nie ma? Jakoś tak mnie podminowała ta "Polski" relacja spod Pikadora, że zacząłem szukać. Weźmy Pawilony - knajpa przy knajpie, pełne nawet w tygodniu, rozmnażają się przez pączkowanie i anektowanie kolejnych piwnic po sklepach obuwniczych czy punktach ksero. Po dłuższej przerwie zaglądam ostatnio znów częściej i widzę, że każda ma swoją stałą publikę, a publika ma swoje ulubione stoliki.
Jak nie ma miejsca, to coś może znajdzie się w pełnej do granic możliwości Kulturalnej, urządzonej w dawnym barze teatru Dramatycznego, gdzie po drodze jeszcze kilka innych lokali się barwnie zapisało. Owszem, znakiem warszawskim knajp jest ich nietrwałość, ulotność nieznana w innych miastach, gdzie po 10 latach można wpaść w to samo miejsce i zjeść to samo z menu. Ale i to się zmienia. Zresztą do warszawskiej legendy przechodziły przecież lokale, którym też nie zawsze dane było długo działać.
Jak nie tam, to można iść do Planu B, ulubionego jak mi się zdaje miejsca młodych warszawskich architektów, wśród których zaczynam rozpoznawać coraz więcej osób tworząc sobie w ten sposób namiastkę budrewiczoweskiego klimatu.
Zagłębie przy Dobrej nieco podupadło, ale rozkręca się Praga z podwórkiem przy ulicy - nomen omen - 11 listopada. Ciekawie dzieje się w Obiekcie Znalezionym. A wszyscy kończą prędzej czy później w czynnych całą dobę Przekąskach Zakąskach wyjętych z Budrewicza niemal żywcem. Na stojaka, pod śledzia albo gzika wódka raczej niezbyt długo mrożona leje się potokiem, któy zwalnia chyba tylko rano. A w niedzielę rano kaca leczy się np. w Karmie, znów na pl. Zbawiciela, gdzie owszem, nie ma stolików, ale są kanapy.
I to nie są tylko puby, czy tylko kawiarnie - tu działa galeria, tam odbywają się poetyckie slamy, a przede wszystkim przy każdym stoliku w oparach papierosowego dymu i alkoholu gada się. Gada się godzinami, mądrzej lub głupiej im dalej w czasie, ale się gada. Na każdym kroku są takie miejsca, gdzie spotkać można ludzi, których śmiało można zaliczyć do kontynuatorów tamtych tradycji.
Owszem, miasto jest większe, ludzi też więcej trudno więc znać wszystkich i trudniej o to cenne bez wątpienia poczucie bijące z wielu wspomnień i autobiografii lat przed -i tuż-po-wojennych, że wszyscy się znają. Ale nie wątpię, że gdzieś między tymi ludźmi, których twarze kojarzę ze swoich ulubionych knajp jakiś nowy Tyrmand dyktuje nowe trendy w muzyce i zabiera materiały do swojego "Dziennika". Że przy którymś z tych stolików w oparach absurdu siedzą nowi Skamandryci. I że jakiś Budrewicz naszego pokolenia krąży między nami, wyłapuje twarze, notuje cytaty, które za lat kilka wraz z barwnymi anegdotami opisze. I dowiedzie tym sposobem, że kawiarniana tradycja z czasów przed i powojennych wcale w Warszawie nie umarła.
Staram się raczej nie pisać o tym, jak to było przed wojną, bo niewiele pamiętam. Czytałem za to niedawno wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Rzecz to wprawdzie o czasach powojennych, ale takich tuż, tuż, gdy jeszcze tu i ówdzie, głównie w gruzach duch przedwojennych knajp dawał o sobie znać. Bije z tej książki atmosfera, za którą trudno nie zatęsknić, nawet jeśli się jej nie znało - knajpy pełne państwa radców, ministrów, znanych adwokatów, profesury, a i cwaniactwa wszelkiej maści na każdym kroku, alkoholi, zakąsek, przekąsek, wódki słodkiej i gorzkiej, muzyki lepszej lub podlejszej i zabawy, nawet w tych smutnych czasach - taki krajobraz rysuje Budrewicz wyłuskując z ruin co ciekawsze indywidua. Czytam i sam pytam, czemu takich miejsc już w Warszawie nie ma.
Nie ma? Jakoś tak mnie podminowała ta "Polski" relacja spod Pikadora, że zacząłem szukać. Weźmy Pawilony - knajpa przy knajpie, pełne nawet w tygodniu, rozmnażają się przez pączkowanie i anektowanie kolejnych piwnic po sklepach obuwniczych czy punktach ksero. Po dłuższej przerwie zaglądam ostatnio znów częściej i widzę, że każda ma swoją stałą publikę, a publika ma swoje ulubione stoliki.
Jak nie ma miejsca, to coś może znajdzie się w pełnej do granic możliwości Kulturalnej, urządzonej w dawnym barze teatru Dramatycznego, gdzie po drodze jeszcze kilka innych lokali się barwnie zapisało. Owszem, znakiem warszawskim knajp jest ich nietrwałość, ulotność nieznana w innych miastach, gdzie po 10 latach można wpaść w to samo miejsce i zjeść to samo z menu. Ale i to się zmienia. Zresztą do warszawskiej legendy przechodziły przecież lokale, którym też nie zawsze dane było długo działać.
Jak nie tam, to można iść do Planu B, ulubionego jak mi się zdaje miejsca młodych warszawskich architektów, wśród których zaczynam rozpoznawać coraz więcej osób tworząc sobie w ten sposób namiastkę budrewiczoweskiego klimatu.
Zagłębie przy Dobrej nieco podupadło, ale rozkręca się Praga z podwórkiem przy ulicy - nomen omen - 11 listopada. Ciekawie dzieje się w Obiekcie Znalezionym. A wszyscy kończą prędzej czy później w czynnych całą dobę Przekąskach Zakąskach wyjętych z Budrewicza niemal żywcem. Na stojaka, pod śledzia albo gzika wódka raczej niezbyt długo mrożona leje się potokiem, któy zwalnia chyba tylko rano. A w niedzielę rano kaca leczy się np. w Karmie, znów na pl. Zbawiciela, gdzie owszem, nie ma stolików, ale są kanapy.
I to nie są tylko puby, czy tylko kawiarnie - tu działa galeria, tam odbywają się poetyckie slamy, a przede wszystkim przy każdym stoliku w oparach papierosowego dymu i alkoholu gada się. Gada się godzinami, mądrzej lub głupiej im dalej w czasie, ale się gada. Na każdym kroku są takie miejsca, gdzie spotkać można ludzi, których śmiało można zaliczyć do kontynuatorów tamtych tradycji.
Owszem, miasto jest większe, ludzi też więcej trudno więc znać wszystkich i trudniej o to cenne bez wątpienia poczucie bijące z wielu wspomnień i autobiografii lat przed -i tuż-po-wojennych, że wszyscy się znają. Ale nie wątpię, że gdzieś między tymi ludźmi, których twarze kojarzę ze swoich ulubionych knajp jakiś nowy Tyrmand dyktuje nowe trendy w muzyce i zabiera materiały do swojego "Dziennika". Że przy którymś z tych stolików w oparach absurdu siedzą nowi Skamandryci. I że jakiś Budrewicz naszego pokolenia krąży między nami, wyłapuje twarze, notuje cytaty, które za lat kilka wraz z barwnymi anegdotami opisze. I dowiedzie tym sposobem, że kawiarniana tradycja z czasów przed i powojennych wcale w Warszawie nie umarła.