13 listopada 2008

Fajnie, ale co dalej panie Bond?

Złamać schemat można raz, ale co robić dalej? Do starego Bonda powrotu nie ma, a nowy zamknął sprawy osobiste i musi sobie teraz odpowiedzieć na pytanie o przyszłość zawodową.

Byłem przekonany, że poprzedniej części Bonda poświęciłem więcej uwagi, a okazuje się, że zasłużyła tylko na krótką wzmiankę przy okazji najlepszych napisów początkowych. Tymczasem "Quantum of Solace" nie sposób oceniać w oderwaniu od "Casino Royale" i to nie tylko dlatego, że fabularnie jest to ciąga dalszy tamtej historii. To zresztą chyba ostatni bastion, który padł - poprzednie części chyba nigdy nie były ze sobą związane tak ściśle, by widzowie o słabszej pamięci mieli poczucie, że umknął im wątek.

Zaskoczenia nie ma: Bond w wydaniu Daniela Craiga jest wciąż taki sam, czyli zupełnie inny od poprzedników. To nie cyniczny zabójca i podrywacz - podrywa i zabija, ale tak jakby musiał, a nie jakby to lubił. Pije co popadnie, przedstawia się nieładnie albo wcale, a jego komórka robi wprawdzie cudownej jakości zdjęcia, ale nie ma ukrytej alpinistycznej uprzęży, spadochronu ani nawet niewielkiej rakiety z głowicą balistyczną.

Jest oczywiście to, co chłopaki lubią najbardziej - najpierw trzęsnienie ziemi w postaci pościgu włoską szosą na krawędzi przepaści, potem gonitwa po dachach Sieny niczym nie ustępująca leparkurowym popisom z początku poprzedniej części. Dalej napięcie niby stopniowo rośnie, ale bez przesady - przeciwnik Bonda jest tym razem dość miałki, inne czarne charaktery też jakoś szczególnie nie przerażają, nawet w porównaniu z demoniczno-sadystycznym Le Chifre z poprzedniej części, który też największym łotrem w historii kina nie był. Bo i czym by miały przerażać, skoro film poszedł w stronę znacznie bardziej realistycznych złoczyńców od przyjętej wcześniej konwencji?

Proszę nie zrozumieć mnie źle: ogląda się to znakomicie, Bond jest twardzielem, bohaterem jakiego kino uwielbia, film zaś zrobiony jest z wykopem chwilami nawet przekraczającym zdolności przeciętnego widza. I proszę też przyjąć do wiadomości, że nie jestem takim fanem Bonda, by bronić konwencji przed profanacją. Los agenta 007 (w sensie kulturowym) jest mi właściwie obojętny. Starsze mnie śmieszą, nowszem - te z Brosnanem - nawet lubiłem, choć nie wiem nawet czy widziałem wszystkie. Ale generalnie wiedziałem, czego się po Bondach spodziewać - angielskiego humoru, lasek (to się akurat nie zmieniło), traktowanych jak przedmioty, "my name is... wstrząśniete nie mieszane" itd.

Na tym tle "Casion Royale" wypadło znakomicie - zaskakiwało, intrygowało, tłumaczyło czemu właśnie Craig. "Quantum..." też by chciało, ale już nie umie zaskoczyć dowcipnym nawiązaniem do tamtej konwencji - może poza dialogiem przy kieliszku i odpowiedzią barmana na pytanie "co ja właściwie piję?" i imieniem agentki Strawbery Fields. Ten bondowski humor nie musiał się podobać, ale bez niego dostajemy zwykły film sensacyjny.

Koniec końców Bond zamyka jednak sprawy osobiste i daje przełożonym - oraz widzom - do zrozumienia, że powróci. Na pewno znów w wybuchowym stylu, ale to za mało, by nowy Bond zastąpił starego. Scenarzyści są na to chyba przygotowani - w końcu biografię 007 piszą od nowa; "Casiono Royale" to tak naprawdę początek jego przygód. Teraz pytanie, czym scenarzyści wypełnią pustkę po tym, co sami Bondowi odebrali?

Z ciekawością sprawdzę to w kinie.

Quantum of Solace
reż. Marc Forster
Anglia, USA, 2008

CEDET rozbłyśnie na nowo

Budynek Smyka odzyska swój historyczny wygląd i wróci do dawnej nazwy. CEDET zmieni się w ekskluzywny dom handlowy. Jego tylne skrzydło zostanie zastąpione nowym budynkiem autorstwa Andrzeja Chołdzyńskiego i Wojciecha Grabianowskiego.

- Kończymy proces rewitalizacji, który tak naprawdę zaczął się w 1975 roku, gdy oryginalny CEDET spłonął w pożarze - tłumaczy Andrzej Chołdzyński, który kieruje zespołem pracującym nad projektem. Na efekt tych prac składają się dwa budynki. Pierwszy to znany wszystkim "Smyk" - perła powojennej architektury kojarząca się z największym warszawskim sklepem z zabawkami. Drugim będzie połączony z nim szklany gmach na planie trójkąta, który wypełni przestrzeń u zbiegu ulic Brackiej i Kruczej. - Naszym zamiarem było wydobycie historycznej skali i przebiegu Brackiej, jednej z najpiękniejszych warszawskich ulic, która ukośnie przecina Śródmieście. To układ podobny do nowojorskiego Brodwayu, tylko że wytyczony w czasach, gdy wyspę Manhattan tamtejsi Indianie dopiero sprzedawali Holendrom - podkreśla Chołdzyński.

Projekt został wstępnie uzgodniony ze stołecznym konserwatorem zabytków, ale inwestor - firma CDI, właściciel Warsa, Sawy i Juniora, nie uzyskał jeszcze warunków zabudowy. Liczy jednak, że do końca przyszłego roku dostanie pozwolenie na budowę. - Inwestycja będzie realizowana w jednym etapie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie gotowa na 2012 rok - zapowiada Tomasz Chenczke z CDI.

Po przebudowie, której koszt szacowany jest na ponad 100 milionów euro, budynek ma mieć łącznie około 35 tys. mkw. powierzchni. Na parterze i niższych piętrach obu części powstaną sklepy i kawiarnie, a wyżej - biura. Bryła nowego budynku ściśle wypełnia trójkątną działkę przy ulicy Brackiej, a jej agresywny narożnik będzie charakterystycznym domknięciem perspektywy ulicy Szpitalnej. Elewacje są niemal w całości szklane. - Chcieliśmy w ten sposób nawiązać do tego, czym pierwotnie był CEDET - lampionu świecącego w morzu ruin powojennej Warszawy. Ale nie mogliśmy kopiować oryginalnego pomysłu, więc staraliśmy się tę ideę wyrazić współczesnymi środkami - tłumaczą architekci.

Znakiem charakterystycznym nowego budynku stanie się z pewnością zieleń w elewacji. W kilku miejscach zaplanowano gigantyczne donice, w których wyrosną drzewa. Będą rozlokowane na różnych poziomach, a każde wypełni co najmniej trzy kondygnacje. Jak tłumaczą autorzy projektu, ma to dać złudzenie, że ludzie wciąż znajdują się w przestrzeni miejskiej, choć krążą po piętrach budynku. Podobny efekt mamy odczuwać wychodząc na tarasy, które znajdą się na dachu nowego budynku. To także nawiązanie do oryginalnego Cedetu, który na ostatnim pietrze ma ogromny taras i nieczynną od dawna restaurację, w której w latach 60. odbywały się nawet pokazy mody. To miejsce ma znów tętnić życiem.

Projekt powstał we współpracy z Grzegorzem Ihnatowiczem, architektem i synem Zbigniewa Ihnatowicza, projektanta oryginalnego CEDET-u. Budynek, choć zaprojektowany już w PRL-u, nawiązywał do najlepszych europejskich tradycji. Został zresztą doceniony przez światową prasę architektoniczą, co szybko okazało się przekleństwem autorów. Władza ludowa oskrażyła ich o kosmopolityczne odchylenie i odebrała projekt. Ihantowicz spędził nawet kilka miesięcy w areszcie, a budowę dokończono według rysunków innej ekipy. I właśnie dlatego tylne skrzydło gmachu nie zostało wpisane do rejestru zabytków. Znalazła się w nim tylko główna część CEDET-u i to nie w dzisiejszej formie, lecz jako oryginalny zamysł.

Rzeczą właściwie niespotykaną w Warszawie jest fakt, że o wpis zabiegał sam deweloper. Firma CDI znana jest zresztą z modernizacji innych obiektów o wielkiej wartości architektonicznej - wrocławskiej Renomy i poznańskiego Okrąglaka. Inwestor zapewnia, że warszawski budynek szybko odzyska wielkomkiejski blask i stanie się na nowo miejscem znanym i żywym. Zapowiada też, że zadba o detale - na elewację powróci charakterystyczny niebieski neon, który firma już wykorzystuje w materiałach promujących inwestycję. A w podcieniach zaobaczymy mozaiki zaprojektowane przez Wojciecha Fangora. 86-letniemu artyście, który karierę zrobił poza krajem, władza ludowa także nie pozwoliła na realizację pierwotnego projektu. Teraz te wszystkie detale mają odzyskać należne im miejsce.

Renowacja i rozbudowa CEDET-u to nie jedyna inwestycja handlowa w tym rejnonie. Tuż obok swój dom towarowy rozbudowują bracia Jabłkowscy, a po drugiej stronie al. Jerozolimskich bracia Likusowie stawiają kolejny ekskluzywny dom handlowy, Wolf Bracka, zaprojektowany przez Stefana Kuryłowicza. Bracka staje się więc na powrót wielkomiejską handlową promenadą łączącą plac Trzech Krzyży ze ścisłym centrum. Do pełni szczęścia - podkreśla Andrzej Chołdzyński - konieczne jest jednak uporządkowanie placu u zbiegu Brackiej, Kruczej, Szpitalnej i Chmielnej. Architekt liczy, że komercyjne inwestycje w tym rejonie skłonią władze Warszawy do uporządkowania tej okolicy.

- A w przyszłości, gdy Warszawa doczeka się obwodnicy, Aleje Jerozolimskie z autostrady zmienią się w prawdziwą wielkomiejską aleję. Wtedy możliwe byłoby połączenie obu części ulicy Brackiej - snuje plany Chołdzyński.

Nie wiadomo tylko, czy w nowym CEDEC-ie nadal będzie działał Smyk. Sieć sklepów z zabawkami narodziła się wprawdzie właśnie tutaj, ale inwestor nastawia sie raczej na sklepy odzieżowe. Nie wyklucza jednak, że i dla zabawek znajdzie się trochę miejsca.





Rewitalizacja Cedetu, to produkt typu "dwa w jednym" - przywrócenie pierwotnej świetności budynkowi Ihnatowicza wiąże się nieuchronnie z zabudową działki na jego tyłach. A ta wiąże się z kolei z rozbiórką tylnego skrzydła budynku. O to, że jest to rzecz o znacznie mniejszej wartości niż część frontowa nie ma sporu - zastanawiać się można najwyżej nad tym, czy istotnie wpis do rejestru zabytków powinien chronić nasze wyobrażenia i wspomnienia o danym budynku, czy też jego materialną substancję. Nie jestem pewien, czy pod taką postacią nie jest precedensem, który w przyszłości wykorzystają inwestorzy i architekci o znacznie gorszych intencjach.

W intencję CDI nie wątpię. A w każdym razie chcę w nie wierzyć, bo marzy mi się, by w Warszawie inwestowali deweloperzy z taktem, klasą i szacunkiem dla architektury. Tym bardziej dla tej, która metrykalnie jest na pograniczu zabytkowości, a której co krok nam ubywa (przypominania Supersamu i pawilonu Chemii, który po drugiej stronie ulicy ustąpił właśnie miejsca wspominanemu domu towarowemu Wolf Bracka nigdy dość). Za CDI przemawiają ich projekty z innych miast.

Największy problem mam z nowym skrzydłem Cedetu. Muszę chyba przywyknąć do myśli, że w tym miejscu powstać tak duża i tak silna kubatura. Ale patrząc na wizualizacje i na makietę, którą pokazano dziś w kolejnym z wymienionych domów towarowych przy Brackiej, czyli u braci Jabłkowskich czułem, że ona tam pasuje. Że wypełni przestrzeń, która jest dziś zdegenerowana - coś między rampą rozładunkową, śmietnikiem, a peronem kolejowym - i nada jej wielkomiejski charakter. Że ożywi ten zakątek miasta - zakątek z największym, wydawałoby się potencjałem, a wciąż podupadły. Stanie się przy tym interesującym tłem dla Cedetu, który stanowi w Warszawie klasę sam dla siebie. Cieszę się, że skalę tej bryły, jej rytmikę, tektonikę i podziały uzgodniono z konserwatorami w toku rozmów, a nie awantur.

Marzy mi się przy tym, by na wysokości zadania stanęło jeszcze miasto, które od lat zapowiada rewitalizację ledwie odczuwalnego w miejskiej przestrzeni pasażu, jakim jest Bracka. I od lat nie remontuje tam nawet chodników. Jest po temu okazja, bo nie wątpię, że Andrzej Chołdzyński ma w zanadrzu plan dla całej tej okolicy z placem u zbiegu z Chmielną włącznie, a CDI - wtedy jeszcze pod inną nazwą - już raz - w pasażu Wiecha udowodniło, że chce wchodzić we współpracę z samorządem. Idealnie nie było, ale zawsze to jakiś początek.


Tekst powstał we współpracy z TVN Warszawa, wizualizacje i zdjęcia: CDI

12 listopada 2008

O warszawskich knajpach narzekania pod Pikadorem

Z inicjatywy miasta, w odzyskanym i z tej racji świecącym pustkami lokalu po restauracji Nowy Świat na kilka dni reanimowano trupa słynnej warszawskiej kawiarni Pod Pikadorem. W duchu z lekka sentymentalnym narzekano tam ostatnio, że dziś kawiarnie i knajpy już nie te, co przed wojną. Nie ma stolika Skamandrytów, nie ma innych stolików, co by sobie przy nich usiąść i pogadać. Nie ma?!

Staram się raczej nie pisać o tym, jak to było przed wojną, bo niewiele pamiętam. Czytałem za to niedawno wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Rzecz to wprawdzie o czasach powojennych, ale takich tuż, tuż, gdy jeszcze tu i ówdzie, głównie w gruzach duch przedwojennych knajp dawał o sobie znać. Bije z tej książki atmosfera, za którą trudno nie zatęsknić, nawet jeśli się jej nie znało - knajpy pełne państwa radców, ministrów, znanych adwokatów, profesury, a i cwaniactwa wszelkiej maści na każdym kroku, alkoholi, zakąsek, przekąsek, wódki słodkiej i gorzkiej, muzyki lepszej lub podlejszej i zabawy, nawet w tych smutnych czasach - taki krajobraz rysuje Budrewicz wyłuskując z ruin co ciekawsze indywidua. Czytam i sam pytam, czemu takich miejsc już w Warszawie nie ma.

Nie ma? Jakoś tak mnie podminowała ta "Polski" relacja spod Pikadora, że zacząłem szukać. Weźmy Pawilony - knajpa przy knajpie, pełne nawet w tygodniu, rozmnażają się przez pączkowanie i anektowanie kolejnych piwnic po sklepach obuwniczych czy punktach ksero. Po dłuższej przerwie zaglądam ostatnio znów częściej i widzę, że każda ma swoją stałą publikę, a publika ma swoje ulubione stoliki.

Jak nie ma miejsca, to coś może znajdzie się w pełnej do granic możliwości Kulturalnej, urządzonej w dawnym barze teatru Dramatycznego, gdzie po drodze jeszcze kilka innych lokali się barwnie zapisało. Owszem, znakiem warszawskim knajp jest ich nietrwałość, ulotność nieznana w innych miastach, gdzie po 10 latach można wpaść w to samo miejsce i zjeść to samo z menu. Ale i to się zmienia. Zresztą do warszawskiej legendy przechodziły przecież lokale, którym też nie zawsze dane było długo działać.

Jak nie tam, to można iść do Planu B, ulubionego jak mi się zdaje miejsca młodych warszawskich architektów, wśród których zaczynam rozpoznawać coraz więcej osób tworząc sobie w ten sposób namiastkę budrewiczoweskiego klimatu.

Zagłębie przy Dobrej nieco podupadło, ale rozkręca się Praga z podwórkiem przy ulicy - nomen omen - 11 listopada. Ciekawie dzieje się w Obiekcie Znalezionym. A wszyscy kończą prędzej czy później w czynnych całą dobę Przekąskach Zakąskach wyjętych z Budrewicza niemal żywcem. Na stojaka, pod śledzia albo gzika wódka raczej niezbyt długo mrożona leje się potokiem, któy zwalnia chyba tylko rano. A w niedzielę rano kaca leczy się np. w Karmie, znów na pl. Zbawiciela, gdzie owszem, nie ma stolików, ale są kanapy.

I to nie są tylko puby, czy tylko kawiarnie - tu działa galeria, tam odbywają się poetyckie slamy, a przede wszystkim przy każdym stoliku w oparach papierosowego dymu i alkoholu gada się. Gada się godzinami, mądrzej lub głupiej im dalej w czasie, ale się gada. Na każdym kroku są takie miejsca, gdzie spotkać można ludzi, których śmiało można zaliczyć do kontynuatorów tamtych tradycji.

Owszem, miasto jest większe, ludzi też więcej trudno więc znać wszystkich i trudniej o to cenne bez wątpienia poczucie bijące z wielu wspomnień i autobiografii lat przed -i tuż-po-wojennych, że wszyscy się znają. Ale nie wątpię, że gdzieś między tymi ludźmi, których twarze kojarzę ze swoich ulubionych knajp jakiś nowy Tyrmand dyktuje nowe trendy w muzyce i zabiera materiały do swojego "Dziennika". Że przy którymś z tych stolików w oparach absurdu siedzą nowi Skamandryci. I że jakiś Budrewicz naszego pokolenia krąży między nami, wyłapuje twarze, notuje cytaty, które za lat kilka wraz z barwnymi anegdotami opisze. I dowiedzie tym sposobem, że kawiarniana tradycja z czasów przed i powojennych wcale w Warszawie nie umarła.

11 listopada 2008

Semantyczne nadużycia

Oficjalny blog Google Readera poinformował właśnie, że czytnik RSS-ów wyposażono w opcję automatycznego tłumaczenia zawartości. Efekty? Bezcenne :)


Nie jestem w stanie zweryfikować jakości tych tłumaczeń, natomiast z angielską wersją poszło Google tak sobie. Tłumaczenie jest dalekie od doskonałości, choć oddaje sens. Wciąż nie jest to ideał, ale i tak efekt jest o kilka epok lepszy od tego, co trafiało do sieci, jako efekt radosnej twórczości translatorów sprzed kilku lat. Imponujące jest też tempo, w jakim Reader przetwarza te teksty.

A teraz muszę wyłączyć jakoś te robaczki w swoim Readerze :)

10 listopada 2008

Stało się

A więc stało się to, co zapowiadałem na blogasku już jakiś czas temu. Skończyła się epoka - przynajmniej dla mnie. Autobusy linii 185 nie wrócą na ulicę Gwiaździstą. Po mojej stronie kwadratu zastąpi je linia 122. Właśnie po raz pierwszy przejechałem na stare śmieci takim to autobusem. W środku oznakowanie jeszcze tymczasowe, ale to pewnie tylko kwestia pośpiesznego trybu, w jakim ta zmiana została wprowadzona. Odbyło się to bowiem przy okazji zamykania walącego się wiaduktu przy dworcu Gdańskim dla komunikacji miejskiej. Patrzyłem na przystanku na trasą tej nowej-starej linii, która łączy teraz kwadrat ze Starym Bemowem i doszedłem do wniosku, że jakieś 10 lat temu powitałbym ją z proporcjonalnie mniejszym sentymentem do 185, za to większym zadowoleniem. W czasach liceum taki autobus spod domu aż na Bemowo to było coś! W sam raz dla mnie! Ale to dawne czasy. Dziś nic mi po nim. Ale odnotować trzeba.

Didełoklipy

Tak, jak nie chcę, by blog stał się miejsce przedrukowywania komunikatów prasowych, tak i didełoklipów staram się nie wklejać hurtem. Ale pojawiły się dwa, o podobnym charakterze, które chcę odnotować.

Pierwszy to Molesta - Inspiracje. Przyznaję, nigdy nie byłem fanem chłopaków, nawet w czasach, gdy polskim hip-hopem jarałem się jak pedofil w Smyku. Ale kawałek do mnie trafił - ma fajną wibrację i uderza we właściwe struny. I to nawet nie chodzi o rozpoznawanie sampli czy nawiązań, tylko o ten rodzaj spojrzenia na muzykę w perspektywie własnej biografii, który zawsze był mi bliski i zawierał się znakomicie w reklamowym haśle któregoś producenta elektroniki - "Soundtrack to your life". No i "hip-hopowe akcje, co chcesz o nich wiedzieć? / Trzeba być tam, robić to, żeby wiedzieć" - aż mi się gęba uśmiechnęła na wspomnienie tych pierwszych kawałków z 'B.E.A.T. Records". Dziś żałuję, że wtedy pożałowałem na CD, a kasety nie mam gdzie odtworzyć.

Zatem Molesta i goście:



Drugi trybut pomyślany na podobnej zasadzie trafia do mnie o tyle, o ile sam byłem i wciąż jestem fanem T.Love. Może mniej tego nowszego, bardziej tego starszego, ale któregoś dnia ze zdziwieniem odkryłem, że na półce mam niemal pełną dyskografię. Ten nowy kawałek to takie typowe muńkowe śpiewanie, wchodzi mi bardziej od kilku ostatnich singli T.Love, które czasem przekraczały granice obciachu. A samym klipie najbardziej rozbawiło mnie to, że wszystkich tych znanych gości trzeba było podpisać. Pewnie po to, żeby ta młodzież, o której Muniek mówi z sympatią, miała szansę złapać who is who ;)



A w temacie tego, co się nie mieści na bloga - poeksperymentuję z zupką - od dziś różne pierdoły będą trafiać do zupy (o czym informuje stosowna ikonka pod wklejką blipa).

09 listopada 2008

Dwóch panów na Ursynowie, nie licząc psa

Wzbraniam się przed wklejaniem na bloga wszelkich depesz, komunikatów oraz email od pr-owców czy rzeczników prasowych. To zabiłoby bloga i utrudniło mi pewnie z czasem kontakty służbowe, a poza tym nie jestem do końca przekonany, czy to, co potrafi doprowadzić do łez w redakcji jest tak samo śmieszne, gdy się czyta w innych okolicznościach. Dzisiejszy wyjątek będzie więc swoistym eksperymentem na organizmach czytelników.

Lejdis end dżentelmen - Komenda Stołeczna Policji prezentuje:
Goniąc go krzyczał, że zje jego psa

Policjanci z Ursynowa zatrzymali Wojciecha L., mieszkańca województwa wielkopolskiego, który groził innemu mężczyźnie. Słowa jakie przy tym kierował w stronę pokrzywdzonego naprawdę budziła grozę. Agresor krzyczał przy tym, że najpierw zabije jego rodzinę, wnukom obetnie palce, potem zje jego psa, a na koniec zajmie się 50-latkiem. Tłum ludzi próbował uspokoić agresywnego Wojciecha L. Dopiero mundurowi uwolnili pokrzywdzonego z rąk okładającego go butem napastnika.

Chwile grozy przeżył 50-letni mężczyzna, który wyszedł rano na spacer ze swoim psem. Spacerując w okolicy Lasu Kabackiego, między drzewami zauważył palące się ognisko. Gdy podszedł bliżej,nie zauważył wokół żadnej osoby Wokół. W obawie przed rozprzestrzenieniem się ognia, ugasił ognisko zasypując je piaskiem. Od tego wszystko się zaczęło.

Nagle z pobliskich zarośli w jego stronę wyskoczył mężczyzna. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany. Zaczął krzyczeć i grozić 50-latkowi w języku rosyjskim, po czym ruszył za nim w pogoń. Wystraszony mężczyzna zaczął uciekać razem ze swoim psem. Zrozumiał jednak bardzo dokładnie co wykrzykiwał Wojciech L. Mężczyzna groził, że zabije jego całą rodzinę, wnukom poodcina palce, potem zje jego czworonoga a na koniec zajmie się pokrzywdzonym. Kilkakrotnie powtarzał, że zna najlepsze metody zabijania. Nie wiedząc z kim ma do czynienia, 50-latek uciekał ile sil w nogach, obawiając się jednocześnie o życie własne jak i swojej rodziny.

Po czterokilometrowej ucieczce, mężczyznę opuściły siły i zmuszony był zatrzymać się przy ulicy Belgradzkiej. Tam dopadł go nadal agresywny Wojciech L. Zaczął bić swoja ofiarę ciężkim butem, który zdjął z nogi. Cały czas wykrzykiwał, że zje jego psa, a potem zabije jego całą rodzinę. Sytuacja ta zaniepokoiła przechodniów. Tłum próbował uspokoić 45-latka. Dopiero, gdy zaalarmowali policjantów, patrol zabrał mężczyznę prosto do celi.

Prawdopodobnie wypity wcześniej alkohol był jednym z powodów agresji mężczyzny, resztę ustala śledczy podczas przesłuchania. Badanie alkomatem wykazało że Wojciech L. ma ponad 1,5 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Kiedy wytrzeźwieje będzie tłumaczył się z gróźb, jakie kierował w stronę 50-latka oraz za jego pobicie. Może mu za to grozić nawet do dwóch lat więzienia.
ao/rm
I jak? Nas doprowadziło do łez. Trzeba sobie przy tym powiedzieć, że komunikaty służb mundurowych bywają czasem porażające. I nie chodzi o natrząsanie się z mundurowych, jak w tych pseudo wyciągach z ich raportów, które krążą po sieci. Widać, że czasami i autorzy tych komunikatów mają sporo dobrej zabawy przy opisywaniu bohaterstwa kolegów.

A swoją drogą może to jest pomysł na drugiego bloga? Mam tylko obawę tego rodzaju - w redakcyjnej głupawce zdarza nam się czasem śmiać z rzeczy, które tak naprawdę śmieszne nie są. Czasem jednak i komunikaty o sprawach tragicznych napisane są tak, że nie sposób zachować powagi, a w dodatku po iluś tam godzinach dyżurowania ludzi śmieszą czasem rzeczy niespodziewane. I tu właśnie widzę problem z takim pomysłem. Ale może się kiedyś przełamię.

XIII - to jeszcze nie koniec

XIII się skończył - tak chciałem zacząć, a nawet zatytułować ten tekst. Ale nic z tego. Przeczytałem właśnie, że po 19 tomach wydawcy nie odpuszczają - nowi autorzy pracują nad poboczną serię o przeciwnikach Trzynastego. "Mangusta" ukaże się w Polsce jeszcze w listopadzie.

O końcu serii pisać chciałem w kontekście mini serialu wyemitowanego właśnie w kanadyjskiej telewizji. Wydawało mi się, że po 19 tomach wydawanych przez ponad 20 lat, grze komputerowej, która doczekała się wznowień w seriach z klasykami i serialu właśnie można będzie napisać "The End". A tu nic z tego.



Serial to duże słowo. Dwa półtora godzinne odcinki to stanowczo za mało, być choć zasygnalizować złożoność fabuły całej serii. Nie ma nawet miejsca na romans z major Jones, nie ma wątku Costa Verde, a - co za tym idzie - nie ma słowa o Irlandii, trzech zegarkach, ani włoskiej mafii. Nie ma też retrospektyw przenoszących fanów komiksu na całe tomy np. w czasy dzikiego Zachodu ani dziennikarskiego śledztwa w sprawie "Numeru XIII".

Została główna oś i nieliczne nawiązania do epizodów. Jest bohater, człowiek bez pamięci (zupełnie bez sensu spada z nieba na spadochronie, zamiast zostać wyrzuconym przez morze) wyszkolony na zawodowego mordercę. Z numerem XIII wytatuowanym na ramieniu. Szybko okazuje się, że jest podejrzewany o, bagatela, zamordowanie prezydenta USA (który w stosunku do oryginału zmienił płeć). Oczywiście jest wrabiany w spisek.

Brzmi znajomo? XIII to nikt inny jak Jason Bourne z powieści Ludluma. Wikipedia twierdzi, że komiks przewyższa książkowy oryginał, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Pewny jestem natomiast, że z ekranizacjami jest dokładnie odwrotnie - serial wyprodukowany z pomocą znacznie mniejszych pieniędzy nie dorównuje filmom z Mattem Damonem. Oglądany w takim kontekście jest po prostu zbyt marny i to pomimo całkiem nieźle dobranej obsady. Szkoda tylko, że Lee Marvin nie dożył szansy, by zagrać generała Carringtona, którego narysowano chyba z jego zdjęcia - zastąpił go Stephen McHattie; bez rewelacji. Lepiej wypadli jednak aktorzy grający epizody, niż główni bohaterowie grani przez Stephena Dorffa i Vala Kilmera (zupełnie niepodobnego do wspomnianego Mangusty).

Nie mogąc się ścigać z kinowym odpowiednikiem autorzy mogli wszak postawić na zrobienie znakomitego serialu - "XIII" to idealny materiał. Jean Van Hamme rozciągnął fabułę, pokazał ją z wielu perspektyw, pogłębiał czasem do granic absurdu relacje między bohaterami i ich skomplikowaną przeszłość przecinającą się co krok. Znakomicie zagrał kalkami z książek i filmów, zgrabnie prześlizgnął się po amerykańskich mitach i popkulturowych schematach - to wszystko starczyłoby na kilka sezonów. Zamiast tego dostajemy trzygodzinną popłuczynę po współczesnym kinie sensacyjnym, która nie dostaje do komiksowego pierwowzoru właściwie niczym. Ogromny zawód.

XIII
Francja, Kanada 2008

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.