05 listopada 2008
04 listopada 2008
Porządek musi być!
Blogasek podupadł. Po okresie pewnego luzu w pracy i związanej z nim nadaktywności przyszedł czas zapierniczania i kryzys twórczy. Bywa. Pewnie się z czasem odwróci, a tymczasem uporządkowałem trochę blogroll. Kategoria "big city life" zmieniła postać i jest teraz trochę ciekawsza - uznałem, że to będzie bardziej praktyczne, niż bezpośrednie linkowanie kilkudziesięciu warszawskich (foto)blogów. Zdominowały ją blogi zrzeszone w GTWb :)
Poniżej dodałem element "followers" - głównie dla celów testowych. Sam do końca nie wiem jeszcze z czym to się je. Czy ktoś go używa, żeby potestować z drugiej strony?
W pozostałych kategoriach też trochę przesunieć i porządków. Dodałem kilka rzeczy, których brak mnie zaskoczył, raczej niczego nie wywalałem. A wszystko to dlatego, że wziąłem się w końcu za porządek w RSS-ach. Oj, tam to trzeba było powywalać i to całkiem sporo.
Poniżej dodałem element "followers" - głównie dla celów testowych. Sam do końca nie wiem jeszcze z czym to się je. Czy ktoś go używa, żeby potestować z drugiej strony?
W pozostałych kategoriach też trochę przesunieć i porządków. Dodałem kilka rzeczy, których brak mnie zaskoczył, raczej niczego nie wywalałem. A wszystko to dlatego, że wziąłem się w końcu za porządek w RSS-ach. Oj, tam to trzeba było powywalać i to całkiem sporo.
21 października 2008
Bolą mnie zombie
Byłem dziś u dentysty. I nie mam zamiaru skarżyć się na ból, ani narzekać na to, że zostałem zmasakrowany. Zabrzmi to wszystko z lekka masochistycznie, ale mam zamiar wyrazić podziw dla tej profesji. Ale ostrzegam - rzecz tylko dla ludzi o zdrowych zębach.
Mam duży respekt dla osiągnięć współczesnej medycyny. Gdy czytam o historiach takich, jak przeszczepy organów, kończyn czy o wynalazkach takich, jak sterowane myślą protezy, które "czują", co pozwala regulować siłę chwytu albo o kamerach podpiętych wprost do nerwu wzrokowego coraz skutecznie zastępujących naturalne oczy - chylę czoła. Genetyka, nanotechnologia - to jest zupełna fantastyka, choć w istocie już obecna wokół. Ale szeroko pojęte mechaniczne dłubanie w ciele budzi mój podziw (jakkolwiek nie jestem w stanie na to patrzeć).
Owszem, zwykle słyszymy o takich rzeczach w krzykliwym newsie; gdzieś tam udało się rozdzielić syjamskie bliźnięta, wszczepić komuś coś, co pozwoli mu chwilę pocieszyć się w miarę normalnym życiem. Nie słyszymy - albo dociera to do nas znacznie rzadziej - o dziesiątkach przypadków, gdy to się nie udaje, a wszystko to razem - póki, daj Boże, zdrowie nam dopisuje - traktujemy raczej jak coś z pogranicza filmów SF.
Co innego stomatologia. To prędzej czy później dotyczy każdego. Mnie fascynuje poziom technologicznego zaawansowania narzędzi, jakimi traktuje mnie dentystka. A muszę przy tym dodać, że robi to z niespotykaną delikatnością, o czym się przekonałem boleśnie, gdy trafiłem na zastępstwo. Ale talent jednej osoby to co innego - bardziej mnie zadziwia fakt, że za każdą głupią plombą kryją się jakiś potężny przemysł, który te gadżety produkuje. Sprytne, precyzyjne i relatywnie tanie.
W gabinecie nie ma zwykle czasu na przyglądanie się narzędziom, które za chwilę trafią do wnętrza, co by nie mówić, głowy, ale zawsze z pewną ciekawością (owszem, zmieszaną z odrobiną niepokoju) przyglądam tym wszystkim historiom. Fascynuje mnie np. to, że jeszcze kilka lat temu standardem były plomby, po założeniu których przed pół dnia nie wolno było się napić niczego ciepłego, o jedzeniu nie mówiąc. Dziś? Pach, pach, plomba, potem przypominające start-trekową spluwę urządzenie (świecące jakimś niebieskim promieniem!) i 10 minut po zabiegu można popić zimne lody gorącą kawą. Nie jest to pewnie wskazane i nie zawsze bezbolesne, ale jak trzeba, to można...
Prawdę mówiąc - i teraz, jak ktoś wrażliwy, to już na pewno weźmie mnie za masochistę - zwróciłem na to uwagę, gdy kilka lat temu pierwszy raz z moją dentystką poszłem w kanały. Przyjrzałem się wtedy tym strasznym wiertłom, które... ledwo widać! Boli jak, panie wybaczą, skurwysyn, ale technologia - szacunek. A pewnie byłby jeszcze większy, gdyby się w wdrożyć w szczegóły, ale aż tak mi nie odbiło.
Owszem, tamten ząbek kosztował mnie parę stówek, nie licząc ketonalu. Ale to jednak grosze przy tym, ile kosztują różne inne zabiegi i operacje, nawet te w miarę rutynowe. I to wszystko by leczyć zęby - coś, co przez wieki po prostu (po prostu? To musiał być ból!) wyrywano czy raczej wybijano, gdy gniło i zaczynało boleć. Już samo to, że można je leczyć jest imponujące, a zaprzęgnięta do technika iście kosmiczna. I to wszystko tylko za stówkę w twojej gębie.
Mam duży respekt dla osiągnięć współczesnej medycyny. Gdy czytam o historiach takich, jak przeszczepy organów, kończyn czy o wynalazkach takich, jak sterowane myślą protezy, które "czują", co pozwala regulować siłę chwytu albo o kamerach podpiętych wprost do nerwu wzrokowego coraz skutecznie zastępujących naturalne oczy - chylę czoła. Genetyka, nanotechnologia - to jest zupełna fantastyka, choć w istocie już obecna wokół. Ale szeroko pojęte mechaniczne dłubanie w ciele budzi mój podziw (jakkolwiek nie jestem w stanie na to patrzeć).
Owszem, zwykle słyszymy o takich rzeczach w krzykliwym newsie; gdzieś tam udało się rozdzielić syjamskie bliźnięta, wszczepić komuś coś, co pozwoli mu chwilę pocieszyć się w miarę normalnym życiem. Nie słyszymy - albo dociera to do nas znacznie rzadziej - o dziesiątkach przypadków, gdy to się nie udaje, a wszystko to razem - póki, daj Boże, zdrowie nam dopisuje - traktujemy raczej jak coś z pogranicza filmów SF.
Co innego stomatologia. To prędzej czy później dotyczy każdego. Mnie fascynuje poziom technologicznego zaawansowania narzędzi, jakimi traktuje mnie dentystka. A muszę przy tym dodać, że robi to z niespotykaną delikatnością, o czym się przekonałem boleśnie, gdy trafiłem na zastępstwo. Ale talent jednej osoby to co innego - bardziej mnie zadziwia fakt, że za każdą głupią plombą kryją się jakiś potężny przemysł, który te gadżety produkuje. Sprytne, precyzyjne i relatywnie tanie.
W gabinecie nie ma zwykle czasu na przyglądanie się narzędziom, które za chwilę trafią do wnętrza, co by nie mówić, głowy, ale zawsze z pewną ciekawością (owszem, zmieszaną z odrobiną niepokoju) przyglądam tym wszystkim historiom. Fascynuje mnie np. to, że jeszcze kilka lat temu standardem były plomby, po założeniu których przed pół dnia nie wolno było się napić niczego ciepłego, o jedzeniu nie mówiąc. Dziś? Pach, pach, plomba, potem przypominające start-trekową spluwę urządzenie (świecące jakimś niebieskim promieniem!) i 10 minut po zabiegu można popić zimne lody gorącą kawą. Nie jest to pewnie wskazane i nie zawsze bezbolesne, ale jak trzeba, to można...
Prawdę mówiąc - i teraz, jak ktoś wrażliwy, to już na pewno weźmie mnie za masochistę - zwróciłem na to uwagę, gdy kilka lat temu pierwszy raz z moją dentystką poszłem w kanały. Przyjrzałem się wtedy tym strasznym wiertłom, które... ledwo widać! Boli jak, panie wybaczą, skurwysyn, ale technologia - szacunek. A pewnie byłby jeszcze większy, gdyby się w wdrożyć w szczegóły, ale aż tak mi nie odbiło.
Owszem, tamten ząbek kosztował mnie parę stówek, nie licząc ketonalu. Ale to jednak grosze przy tym, ile kosztują różne inne zabiegi i operacje, nawet te w miarę rutynowe. I to wszystko by leczyć zęby - coś, co przez wieki po prostu (po prostu? To musiał być ból!) wyrywano czy raczej wybijano, gdy gniło i zaczynało boleć. Już samo to, że można je leczyć jest imponujące, a zaprzęgnięta do technika iście kosmiczna. I to wszystko tylko za stówkę w twojej gębie.
Nie, nie jestem na ketonalu ;)
15 października 2008
Czy to na pewno koniec KDT?
Stało się. Miasto w osobie wiceprezydenta Andrzeja Jakubiaka zerwało rozmowy z handlarzami z KDT. Nie będzie domu towarowego na przeciwko Muzeum Sztuki Nowoczesnej (którego zresztą też na razie nie będzie). Na razie zostaje blaszak.
Przyznam, że nie wierzyłem iż rozmowy z handlarzami zostaną zerwane. O tym, że taka perspektywa mnie cieszy już jakiś czas temu pisałem - teraz wypada mi tylko powtórzyć i dodać, że to pierwsza decyzja obecnych władz Warszawy, która robi na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł w tym wszystkim dziury.
Przyznam, że nie wierzyłem iż rozmowy z handlarzami zostaną zerwane. O tym, że taka perspektywa mnie cieszy już jakiś czas temu pisałem - teraz wypada mi tylko powtórzyć i dodać, że to pierwsza decyzja obecnych władz Warszawy, która robi na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł w tym wszystkim dziury.
A dziurze tej na imię plac Defilad. Klątwa tego miejsca wciąż nie została zdjęta - budowa MSN opóźni się, jeśli w ogóle konflikt o tę placówkę i jej budynek uda się zażegnać. A to z kolei daje nadzieje handlarzom z istniejącego blaszaka, na przedłużenie agonii swoich interesów. Choć ratusz zapowiada stanowczo, że przedłużenia wygasającej z końcem roku dzierżawy nie będzie.
Ale już pojawiają się sugestie, że skoro budowa MSN się odwleka podobnie jak budowa II linii metra (jedno ma powstać na miejscu blaszaka, drugie wymaga zbudowania łącznika z pierwszą dokładnie pod spodem), to może jednak da radę przedłużyć? Równie głupi wydaje mi się pomysł, by handlarzy upychać w zabytkowej hali Gwardii - wraz z Mirowską jest to jedno z najskuteczniej zmarnowanych miejsc w Warszawie. Na całym świecie taka architektura jest atrakcją sama w sobie, o regionalnych targowiskach wymienianych w przewodnikach w sekcji "musisz zobaczyć" nie mówiąc. U nas będzie bazar z chińskimi dresami i trampkami plus dwa demobile.
Must see...
Ale w tym wszystkim najbardziej niepokoi mnie wiadomość, że dom towarowy w miejscu, gdzie chcieli go stawiać kupcy - a więc na wprost MSN - ma budować miasto. Po pierwsze, nie bardzo rozumiem po co miastu dom towarowy - wydaje mi się, że to raczej zadanie dla prywatnych firm. Czyżby więc - i to druga obawa - miasto chciało powołać kolejną spółkę z kapitałem prywatnym wnosząc aportem grunt? Takie pomysły nie kończyły się do tej pory zbyt dobrze, ale i to samo w sobie nie jest jeszcze jakimś ogromnym zarzutem. Boję się tylko - i to po trzecie - że posłuży jako argument, by działkę po prostu sprzedać. I tu pytanie - na co pozwala istniejący plan zagospodarowania i co przewiduje nowy, szykowany przez ratusz w ogromnej tajemnicy? Bo jeśli handel, to możemy powoli zacząć witać się ze Złotymi tarasami 2, może tylko w nieco spokojniejszym kształcie.
A przecież tam powinien powstać jakiś obiekt o randze porównywalnej do MSN - i nawet mówiło się swego czasu o nowym... teatrze (czyli tym, co miasto chce uparcie wepchnąć właśnie do budynku MSN!)
Pojawiła się więc okazja, by zdjąć klątwę z pl. Defilad w bardzo efektowny sposób, zagospodarowując obie pierzeje przyszłego placu. Jak skorzysta z niej miasto? Czy z taką determinacją, z jaką rozstrzygnięto kontrowersyjny spór z handlarzami odziedziczony po poprzedniej ekipie?
Wizualizacja ze strony pracowni architektonicznej FS&P Arcus.
12 października 2008
Da się?
Zauważyłem właśnie, że na ulicy Międzyparkowej pojawiły się... pasy dla rowerów. Normalnie, w jezdni, po obu stronach. Nie wiem kiedy, na pewno nie dalej niż kilka tygodni temu. Sensacja ta jednak kompletnie mi umknęła. To bodaj pierwsze takie miejsce w Warszawie. Czemu wybrano właśnie tę ulicę? Czy to pierwsza jaskółka jakiejś większej akcji? Nie wiadomo. Ale nawet mała rzecz cieszy jak zwycięstwo z Czechami ;)
Pałac Saski: mizerny efekt spektakularnego gestu
Piwnice pałacu Saskiego są właśnie zasypywane. Tak kończy się - przynajmniej na jakiś czas - jedna z najdziwniejszych miejskich inwestycji. Można by o niej nakręcić komedię pomyłek lub uczyć na jej przykładzie o mieliznach zarządzania miastem w rodzimych realiach.
W tej historii wszystko szło źle od samego początku. Przetargi, projekty, przygotowania, konkurs - właściwie nie było etapu, na którym nie pojawiłyby się kontrowersje.
Wszystko zaczęło się od sporu o samą ideę odbudowy nie istniejącego budynku. Warszawa ma w tym względzie doświadczenia lepsze i gorsze. Do lepszych należy odbudowa Starego Miasta i Zamku Królewskiego - inicjatywy, które mają nie tylko wymiar symboliczny, ale też miały ogromny wpływ na podejście do konserwacji zabytków na świecie. Są to przykłady znane i traktowane z ogromną atencją przez fachowców (choć oczywiście nie przez wszystkich), a i przez laików odbierane jako zjawiska symboliczne. Sam nie raz miałem okazję wysłuchać bardzo sympatycznych komentarzy ze strony obcokrajowców, na których fakt, że Polacy podnieśli warszawskie Stare Miasto z gruzów był bez mała kluczem do zrozumienia naszej historii i mentalności. Nie przypadkiem warszawskie Stare Miasto wpisano na listę UNESCO.
Do gorszych zaliczyłbym przede wszystkim północną pierzeję placu Teatralnego, czyli pałac Jabłonowskich, dawny stołeczny ratusz. Budynek odtworzono w drugiej połowie lat 90. A właściwie odtworzono tylko jego elewację, opakowując nią zupełnie współczesny biurowiec. Zrobiono to w dodatku w sposób fatalny, nie zachowując proporcji, rytmu ani podziałów. W efekcie w poprzek okien historycznej elewacji przebiegają stropy biurowca - wygląda to dziwnie i pokracznie.
Odbudowa pałacu Saskiego miała się mieścić gdzieś w połowie drogi. Budynek miał być rekonstrukcją nie tylko z zewnątrz, ale wnętrza miały spełniać współczesne standardy. Co zresztą od samego początku było wielką niejasnością, bo aż do zeszłego roku nie wiadomo było nawet, co znajdzie się w środku. W całym pomyśle odbudowy więcej było teatralnego gestu ekipy Lecha Kaczyńskiego, niż sensownego zamiaru inwestycyjnego. Chodziło raczej o budowę spektakularnej dekoracji na placu, na którym odbywają się najważniejsze państwowe uroczystości, niż o metry kwadratowe powierzchni użytkowej.
Niestety, takie założenie mocno ograniczyło swobodę architektów, którzy zmierzyli się z tym zadaniem. Z jednej strony mieli bowiem ściśle określony kształt elewacji, którą przyszło im raczej odtworzyć niż stworzyć, z drugiej zaś nie mieli pojęcia, co powinni zaprojektować wewnątrz. W efekcie osią, wokół której zogniskowała się dyskusja o projekcie został Grób Nieznanego Żołnierza. A konkretnie spór o to, jak wkomponować go w nowy budynek.
Historycznie grób był ukryty w potężnej kolumnadzie łączącej dwa skrzydła pałacu. Wycofujący się z Warszawy Niemcy wysadzili cały budynek, ale ten fragment jakimś cudem zachował się. Sam, na środku pustego placu, robił swoiste wrażenie, przynajmniej na tych, którzy mieli pojęcie, czego był fragmentem. Zawsze zastanawiało mnie, czemu nigdzie w jego pobliżu nie ustawiono najmniejszej nawet planszy z historycznymi zdjęciami pałacu, które dawałyby pewne wyobrażenie turystom. Pytanie o to, jakie będzie miejsce grobu w nowym układzie przestrzennym placu było zasadne - jak zachować jego symboliczną siłę odbudowując wysadzoną kolumnadę? Pomysłów było kilka. Jedni sugerowali pominięcie kolumnady w rekonstrukcji, co jednak psułoby bryłę budynku (pomijając to, że taki pomysł nie był w zgodzie ze sztuką konserwatorską). Inna koncepcja zakładała "wysunięcie" grobu przed odbudowaną kolumnadę, ale i tu zarzuty były podobne. Ostatecznie przyjęto, że grób na powrót stanie się elementem większej całości, a zarys historycznej części zostanie jakoś odwzorowany w murze. Mówiło się o lekkim prześwicie (nie wiem, czy reszta kolumnady miała by nad nim wisieć - to byłoby zaiste pokraczne) lub o pasku metalu na murze. Słowem - wygrał banał.
A szkoda, bo wśród kilku konkursowych koncepcji pojawiła się też całkiem ciekawa propozycja PKZ "Zamek", by kolumnadę odtworzyć, ale ze szkła. Miała być właściwie tylko zarysem, wspomnieniem dawnego kształtu budynku, lekko odcinającym się od nieba i zieleni Ogrodu Saskiego. Pomysł nie był może wielce oryginalny, ale jako jedyny uciekał od dosłowności pozostałych. Taka kolumnada nie udawałaby historycznego elementu, byłaby więc nawet bardziej zgodna z zaleceniami konserwatorskimi, które dążą właśnie w takim kierunku - łączenie starego z nowym nie powinno polegać na tym, że nowe udaje stare.
Dalsze perypetie były już czysto administracyjnej natury - zmiana ekipy rządzącej w Warszawie, opóźnienia, oferty przetargowe droższe od założeń o - śmieszną z punktu widzenia dotacji na stadion Legii czy przetargu na II linię metra - kwotę 40 milionów złotych, zgoda rady miasta na podwyższenie budżetu inwestycji, wreszcie kontrakt, projekt i początek prac archeologicznych. O niektórych perypetiach wspominałem swego czasu tłumacząc, skąd biorą się problemy z rozstrzyganiem miejskich przetargów.
I wtedy okazało się, jak fatalnie przygotowano cały ten spektakularny gest. O tym, że pod placem Piłsudskiego są piwnice dawnego pałacu warszawiacy raczej nie wiedzieli - ale historycy wiedzieć musieli. Zasypano je po wojnie, w głębokim PRL-u wykreślono nawet z rejestru zabytków (nikt wtedy nie myślał o odbudowie, ani nawet o ich odkopywaniu - była to decyzja czysto techniczna, robiąca porządek w papierach). Zasadą jest, że przy tego typu inwestycjach prowadzi się badania archeologiczne i dopiero potem decyduje, co dalej. Tu jednak zasadę postawiono na głowie - o likwidacji piwnic zdecydowano jeszcze przed ich odkopaniem. Gdy więc rozgorzał spór o zachowanie historycznych murów, okazało się że w razie takiej decyzji projektowanie trzeba będzie właściwie zacząć od nowa.
Inwestycja na dwa lata stanęła w miejscu. Mury budziły emocje warszawiaków, którzy dość zgodnie - jeśli w ogóle - opowiadali się za ich zachowaniem. Rozgorzały spory o ich realną wartość historyczną (rozstrzygnięty ostatecznie ponownym wpisem do rejestru najstarszej części murów), o to, czy mury w ogóle da się jakoś wkomponować w budynek (zrezygnowano z budowy części parkingu podziemnego) i czy możliwe jest udostępnienie ich dla zwiedzających jak wnętrz, czy też ograniczy się to do przekrycia szkłem i oświetlenia (nie rozstrzygnięty w ogóle). W między czasie koszt przygotowania nowego projektu i opóźnienie w realizacji spowodowało, że wyłoniony wcześniej wykonawca - firma Budimex-Dromex - stanął przed widmem dokładania do inwestycji z własnej kieszeni. Ostatecznie umowę rozwiązano, choć zdaje się, że do dziś miasto negocjuje z Budimexem wartość prac, które zostały wykonane (m.in. archeologicznych i projektowych). Rozpoczęto nawet nową procedurę przetargową, już w oparciu o decyzję - bodaj jedyną sensowną w całym tym procesie - miasta, że w odbudowanym pałacu znajdzie się ratusz.
Sensowną dlatego, że dziś ratusz jest w sposób absurdalny rozdrobniony, poszczególne biura zajmują różne budynki, co podnosi koszta pracy. A w dodatku niektóre z tych budynków, choćby pałac Branickich przy Miodowej, trzeba w końcu zwrócić byłym właścicielom. Tak więc, choć budowa drogiego ratusza nigdy nie jest decyzją popularną, tym razem władze Warszawy mogły liczyć na zrozumienie mieszkańców (i mediów, które ideę poparły dość zgodnie).
Tyle, że w między czasie dostaliśmy Euro 2012, ratusz zaś uznał, że od budowy pałacu dla siebie ważniejsza jest kontrowersyjna budowa stadionu dla stołecznej Legii. I podjął decyzję, że pałac na razie odbudowywany nie będzie. A odsłonięte, wpisane do rejestru zabytków piwnice zostaną zasypane - ziścił się scenariusz, który przez dwa lata funkcjonował jako żart.
Jaki jest więc bilans całej tej historii? Do sukcesów można zaliczyć uratowanie piwnic przed bezmyślną rozbiórką, a niektórzy - w tym i ja - w duchu cieszą się pewnie, że pałac Saski nie powstanie w tej formie, w której miał powstać. Są to jednak "plusy ujemne" - pierwszy dlatego, że piwnice przez dwa lata niszczały, a teraz znów zostaną zasypane i tak naprawdę nikt nie zastanowił się nawet nad tym, jak je sensownie wykorzystać. Drugi dlatego, że cofamy się o kilka lat i gdy tylko temat odbudowy pałacu powróci - znów będziemy toczyć te same debaty. O to czy i jak odbudowywać, co rozwalić i co zachować, a pewnie też i o to, co ma się znaleźć wewnątrz odbudowanego pałacu. Wymierne koszta całego tego bałaganu są - jak wspomniałem - dopiero szacowane, części oszacować się nie da. Symboliczny koszt to kolejny cios w wizerunek Warszawy w dziedzinie zarządzania, budowania i decydowania.
Zyski? Żadnych obiektywnych. Może tylko symboliczne - to, że spora grupa warszawiaków przejęła się losem zabytku, że się nim w ogóle zainteresowała, że uświadomiła sobie ciut lepiej, w jakim mieście żyje. Że przez moment zastanowiła się nad architekturą i jej rolą. Może też polityczne - może w oparciu o tę komedię pomyłek ktoś wyciągnie wnioski głosując w kolejnych wyborach?
W tej historii wszystko szło źle od samego początku. Przetargi, projekty, przygotowania, konkurs - właściwie nie było etapu, na którym nie pojawiłyby się kontrowersje.
Wszystko zaczęło się od sporu o samą ideę odbudowy nie istniejącego budynku. Warszawa ma w tym względzie doświadczenia lepsze i gorsze. Do lepszych należy odbudowa Starego Miasta i Zamku Królewskiego - inicjatywy, które mają nie tylko wymiar symboliczny, ale też miały ogromny wpływ na podejście do konserwacji zabytków na świecie. Są to przykłady znane i traktowane z ogromną atencją przez fachowców (choć oczywiście nie przez wszystkich), a i przez laików odbierane jako zjawiska symboliczne. Sam nie raz miałem okazję wysłuchać bardzo sympatycznych komentarzy ze strony obcokrajowców, na których fakt, że Polacy podnieśli warszawskie Stare Miasto z gruzów był bez mała kluczem do zrozumienia naszej historii i mentalności. Nie przypadkiem warszawskie Stare Miasto wpisano na listę UNESCO.
Do gorszych zaliczyłbym przede wszystkim północną pierzeję placu Teatralnego, czyli pałac Jabłonowskich, dawny stołeczny ratusz. Budynek odtworzono w drugiej połowie lat 90. A właściwie odtworzono tylko jego elewację, opakowując nią zupełnie współczesny biurowiec. Zrobiono to w dodatku w sposób fatalny, nie zachowując proporcji, rytmu ani podziałów. W efekcie w poprzek okien historycznej elewacji przebiegają stropy biurowca - wygląda to dziwnie i pokracznie.
Odbudowa pałacu Saskiego miała się mieścić gdzieś w połowie drogi. Budynek miał być rekonstrukcją nie tylko z zewnątrz, ale wnętrza miały spełniać współczesne standardy. Co zresztą od samego początku było wielką niejasnością, bo aż do zeszłego roku nie wiadomo było nawet, co znajdzie się w środku. W całym pomyśle odbudowy więcej było teatralnego gestu ekipy Lecha Kaczyńskiego, niż sensownego zamiaru inwestycyjnego. Chodziło raczej o budowę spektakularnej dekoracji na placu, na którym odbywają się najważniejsze państwowe uroczystości, niż o metry kwadratowe powierzchni użytkowej.
Niestety, takie założenie mocno ograniczyło swobodę architektów, którzy zmierzyli się z tym zadaniem. Z jednej strony mieli bowiem ściśle określony kształt elewacji, którą przyszło im raczej odtworzyć niż stworzyć, z drugiej zaś nie mieli pojęcia, co powinni zaprojektować wewnątrz. W efekcie osią, wokół której zogniskowała się dyskusja o projekcie został Grób Nieznanego Żołnierza. A konkretnie spór o to, jak wkomponować go w nowy budynek.
Historycznie grób był ukryty w potężnej kolumnadzie łączącej dwa skrzydła pałacu. Wycofujący się z Warszawy Niemcy wysadzili cały budynek, ale ten fragment jakimś cudem zachował się. Sam, na środku pustego placu, robił swoiste wrażenie, przynajmniej na tych, którzy mieli pojęcie, czego był fragmentem. Zawsze zastanawiało mnie, czemu nigdzie w jego pobliżu nie ustawiono najmniejszej nawet planszy z historycznymi zdjęciami pałacu, które dawałyby pewne wyobrażenie turystom. Pytanie o to, jakie będzie miejsce grobu w nowym układzie przestrzennym placu było zasadne - jak zachować jego symboliczną siłę odbudowując wysadzoną kolumnadę? Pomysłów było kilka. Jedni sugerowali pominięcie kolumnady w rekonstrukcji, co jednak psułoby bryłę budynku (pomijając to, że taki pomysł nie był w zgodzie ze sztuką konserwatorską). Inna koncepcja zakładała "wysunięcie" grobu przed odbudowaną kolumnadę, ale i tu zarzuty były podobne. Ostatecznie przyjęto, że grób na powrót stanie się elementem większej całości, a zarys historycznej części zostanie jakoś odwzorowany w murze. Mówiło się o lekkim prześwicie (nie wiem, czy reszta kolumnady miała by nad nim wisieć - to byłoby zaiste pokraczne) lub o pasku metalu na murze. Słowem - wygrał banał.
A szkoda, bo wśród kilku konkursowych koncepcji pojawiła się też całkiem ciekawa propozycja PKZ "Zamek", by kolumnadę odtworzyć, ale ze szkła. Miała być właściwie tylko zarysem, wspomnieniem dawnego kształtu budynku, lekko odcinającym się od nieba i zieleni Ogrodu Saskiego. Pomysł nie był może wielce oryginalny, ale jako jedyny uciekał od dosłowności pozostałych. Taka kolumnada nie udawałaby historycznego elementu, byłaby więc nawet bardziej zgodna z zaleceniami konserwatorskimi, które dążą właśnie w takim kierunku - łączenie starego z nowym nie powinno polegać na tym, że nowe udaje stare.
Dalsze perypetie były już czysto administracyjnej natury - zmiana ekipy rządzącej w Warszawie, opóźnienia, oferty przetargowe droższe od założeń o - śmieszną z punktu widzenia dotacji na stadion Legii czy przetargu na II linię metra - kwotę 40 milionów złotych, zgoda rady miasta na podwyższenie budżetu inwestycji, wreszcie kontrakt, projekt i początek prac archeologicznych. O niektórych perypetiach wspominałem swego czasu tłumacząc, skąd biorą się problemy z rozstrzyganiem miejskich przetargów.
I wtedy okazało się, jak fatalnie przygotowano cały ten spektakularny gest. O tym, że pod placem Piłsudskiego są piwnice dawnego pałacu warszawiacy raczej nie wiedzieli - ale historycy wiedzieć musieli. Zasypano je po wojnie, w głębokim PRL-u wykreślono nawet z rejestru zabytków (nikt wtedy nie myślał o odbudowie, ani nawet o ich odkopywaniu - była to decyzja czysto techniczna, robiąca porządek w papierach). Zasadą jest, że przy tego typu inwestycjach prowadzi się badania archeologiczne i dopiero potem decyduje, co dalej. Tu jednak zasadę postawiono na głowie - o likwidacji piwnic zdecydowano jeszcze przed ich odkopaniem. Gdy więc rozgorzał spór o zachowanie historycznych murów, okazało się że w razie takiej decyzji projektowanie trzeba będzie właściwie zacząć od nowa.
Inwestycja na dwa lata stanęła w miejscu. Mury budziły emocje warszawiaków, którzy dość zgodnie - jeśli w ogóle - opowiadali się za ich zachowaniem. Rozgorzały spory o ich realną wartość historyczną (rozstrzygnięty ostatecznie ponownym wpisem do rejestru najstarszej części murów), o to, czy mury w ogóle da się jakoś wkomponować w budynek (zrezygnowano z budowy części parkingu podziemnego) i czy możliwe jest udostępnienie ich dla zwiedzających jak wnętrz, czy też ograniczy się to do przekrycia szkłem i oświetlenia (nie rozstrzygnięty w ogóle). W między czasie koszt przygotowania nowego projektu i opóźnienie w realizacji spowodowało, że wyłoniony wcześniej wykonawca - firma Budimex-Dromex - stanął przed widmem dokładania do inwestycji z własnej kieszeni. Ostatecznie umowę rozwiązano, choć zdaje się, że do dziś miasto negocjuje z Budimexem wartość prac, które zostały wykonane (m.in. archeologicznych i projektowych). Rozpoczęto nawet nową procedurę przetargową, już w oparciu o decyzję - bodaj jedyną sensowną w całym tym procesie - miasta, że w odbudowanym pałacu znajdzie się ratusz.
Sensowną dlatego, że dziś ratusz jest w sposób absurdalny rozdrobniony, poszczególne biura zajmują różne budynki, co podnosi koszta pracy. A w dodatku niektóre z tych budynków, choćby pałac Branickich przy Miodowej, trzeba w końcu zwrócić byłym właścicielom. Tak więc, choć budowa drogiego ratusza nigdy nie jest decyzją popularną, tym razem władze Warszawy mogły liczyć na zrozumienie mieszkańców (i mediów, które ideę poparły dość zgodnie).
Tyle, że w między czasie dostaliśmy Euro 2012, ratusz zaś uznał, że od budowy pałacu dla siebie ważniejsza jest kontrowersyjna budowa stadionu dla stołecznej Legii. I podjął decyzję, że pałac na razie odbudowywany nie będzie. A odsłonięte, wpisane do rejestru zabytków piwnice zostaną zasypane - ziścił się scenariusz, który przez dwa lata funkcjonował jako żart.
Jaki jest więc bilans całej tej historii? Do sukcesów można zaliczyć uratowanie piwnic przed bezmyślną rozbiórką, a niektórzy - w tym i ja - w duchu cieszą się pewnie, że pałac Saski nie powstanie w tej formie, w której miał powstać. Są to jednak "plusy ujemne" - pierwszy dlatego, że piwnice przez dwa lata niszczały, a teraz znów zostaną zasypane i tak naprawdę nikt nie zastanowił się nawet nad tym, jak je sensownie wykorzystać. Drugi dlatego, że cofamy się o kilka lat i gdy tylko temat odbudowy pałacu powróci - znów będziemy toczyć te same debaty. O to czy i jak odbudowywać, co rozwalić i co zachować, a pewnie też i o to, co ma się znaleźć wewnątrz odbudowanego pałacu. Wymierne koszta całego tego bałaganu są - jak wspomniałem - dopiero szacowane, części oszacować się nie da. Symboliczny koszt to kolejny cios w wizerunek Warszawy w dziedzinie zarządzania, budowania i decydowania.
Zyski? Żadnych obiektywnych. Może tylko symboliczne - to, że spora grupa warszawiaków przejęła się losem zabytku, że się nim w ogóle zainteresowała, że uświadomiła sobie ciut lepiej, w jakim mieście żyje. Że przez moment zastanowiła się nad architekturą i jej rolą. Może też polityczne - może w oparciu o tę komedię pomyłek ktoś wyciągnie wnioski głosując w kolejnych wyborach?
Foto: Bildarchiv Foto Marburg (1), Wikipedia (3, 4, 6) Filosss (2), Wojciech Surdziel, Agencja Gazeta (5).
11 października 2008
Bebechy miasta
Dużo pisze się ostatnio o warszawskich dworcach kolejowych, głównie w kontekście Euro 2012 i remontów, które się w związku z tym... nie odbędą. Debatuje się o ich urodzie lub jej braku, a także o tym czy je burzyć, czy raczej rewitalizować.
W sporach tych udziału nie bierze Państwo Kurwa w Państwie. Ten antyrynkowy moloch służący głównie do generowania synekur nie jest w stanie stworzyć żadnej spójnej polityki inwestycyjnej, bo porozdrabniał się na pierdyliard mniejszych i większych spółek, z których żadna nie pełni roli koordynującej. A do każdej głupiej decyzji potrzebne są zgody tylu prezesów, że nikt nawet nie jest w stanie zebrać ich w jednym miejscu i czasie. Moja wiara w to, że przed 2012 rokiem na warszawskich dworcach cokolwiek się zmieni jest naprawdę niewielka. Oficjalna wersja, którą przytaczam z obowiązku, jest jednak taka, że do Euro wyremontowane miałyby być dworce Wschodni i Zachodni, zmodernizowana zostanie stacja Stadion, a Centralny zostanie umyty i odświeżony.
Moim zdaniem nic z tego nie będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że toczone poza PKP spory obserwuję z zainteresowaniem. Szczególnie te dotyczące architektury, szczególnie dworca Centralnego. A najwięcej poczytać można o nim na warszawskich blogach.
Zdania są jak zawsze podzielone. Jedni dworca nienawidzą i chcieliby go nie tyle zburzyć, co do głębi wyrwać z Warszawy, a na jego miejscu zbudować coś zupełnie nowego. Inni z kolei bronią jego nowoczesnej (tu się zgadzam - nie tylko na owe, ale nawet na dzisiejsze czasy) bryły i dowodzą, że gdyby tylko porządnie ją zrewitalizować, szklana hala mogłaby być prawdziwym symbolem współczesnej Warszawy. Bliżej mi do tego drugiego stanowiska. Nie jestem zwolennikiem chowania dworca w podziemiach wieżowca, bo uważam, że w miejskiej przestrzeni stacje kolejowe pełnią swoją specyficzną rolę (to na nie orientuje się każdy, kto tą drogą dociera do miasta po raz pierwszy) i nie powinny być skrywane.
Wszystko to jednak nic w porównaniu z emocjami, jakie budzi podziemny świat dworca Centralnego. Smród, wiadomo. Wejście do sieci przejść podziemnych, łączników i korytarzy to za każdym razem zderzenie się ze ścianą smrodu, który obuchem wali po głowie. Pierwszy oddech przypomina pierwszy haust powietrza z butli tlenowej pod powierzchnią wody - jest nagły, chaotyczny, desperacki. Dopiero po kilku oddechach mózg zaczyna wierzyć, że w tym wrogim środowisku da się jedna podtrzymać podstawową funkcję życiową. Więc głębiej, powoli, po omacku. Można by tę podwodną analogię snuć dalej, opowiadać o obcych formach życia dryfujących pod powierzchnią miasta: bezdomnych, zagubionych pasażerach najróżniejszego sortu, kilku różnych służbach mundurowych i firmach ochroniarskich, które realizują to swoje formalne i nieformalne zadania. O młodocianych prostytutkach płci obojga, które wyczekują na klientów w salonach z automatami. O babciach klozetowych, które podobno muszą się czołgać pod fotokomórkami zliczającymi klientów, gdy chcą umyć kibel, bo inaczej potrącają im z pensji za każde niezapłacone przez klienta przejście, które zlicza jakaś maszyna. O bieganiu między peronami, po nieczynnych schodach ruchomych. O niepełnosprawnych, dla których Centralny jest światem absolutnie wrogim, budowanym jakby na złość. I przede wszystkim o tłumie innych warszawiaków, którzy przemierzają te kilometry podziemnych korytarzy w drodze do i z pracy, czy też na zakupy do sąsiadujących z dworcem Złotych Tarasów. Te ostatnie poszerzyły jeszcze zasięg podziemnych przejść o kilka kolejnych zakamarków. I przydały kontrastów.
Szwendanie się tymi podziemiami to dość dwuznaczne przeżycie. Wstrętne, przykre, ale na swój sposób fascynujące. Bebechy miasta. Trochę niebezpieczne - choć nie tak jak kiedyś, gdy przejście między jednym z peronów Centralnego, a dworcem Śródmieście nawet za dnia było przygodą tylko dla ludzi o mocnych nerwach i adekwatnej posturze. Underground żyje swoim życiem, trochę obok realnego świata. Tu są inne hierarchie, inne wyznaczniki statusu, niż na powierzchni. Elegancka pani z walizeczką na kółkach, młody biznesmen - tracą rezon, gdy wysiądą z taksówki przed halą główną. W swoich drogich ciuchach wyglądają tu na dziwnie małych, wystraszonych, bo mają świadomość, że nie pasują. Choć nikt nie zwraca na nich uwagi, zachowują się, jak by byli obserwowani. Co innego bezdomni - ci są tutaj panami życia, znają każdy kąt, każdego policjanta, każdą sprzątaczkę i wiedzą jak sobie radzić. Dla nich nieprzekraczalna jest tylko bariera w postaci drzwi do Złotych Tarasów. Zwróciliście na to uwagę? Jest jakaś niepisana - ale z pewnością brutalnie egzekwowana przez ochronę - reguła, która powoduje, że przekroczenie tej granicy ma w sobie coś z przekroczenia żelaznej kurtyny na Checkpoint Charlie. Chyba, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze pamiętam tamto wrażenie, choć załapałem się jeszcze na kontrolę paszportową w wykonaniu Marines. Warszawskiego checkpointu nie pilnuje uzbrojony żołnierz, ale ci, którzy nie powinni i tak się nie zbliżają.
Fascynują mnie te podziemia, uwielbiam nimi chodzić, czasem lubię nawet jeść w tamtejszych kebabach czy w najbardziej śmierdzącym warszawskim makdonaldzie. Lubię kupować tam kawę i obserwować ten przelewający się tłum. Choć oczywiście nie jest to głos przeciwko rewitalizacji dworca...
W sporach tych udziału nie bierze Państwo Kurwa w Państwie. Ten antyrynkowy moloch służący głównie do generowania synekur nie jest w stanie stworzyć żadnej spójnej polityki inwestycyjnej, bo porozdrabniał się na pierdyliard mniejszych i większych spółek, z których żadna nie pełni roli koordynującej. A do każdej głupiej decyzji potrzebne są zgody tylu prezesów, że nikt nawet nie jest w stanie zebrać ich w jednym miejscu i czasie. Moja wiara w to, że przed 2012 rokiem na warszawskich dworcach cokolwiek się zmieni jest naprawdę niewielka. Oficjalna wersja, którą przytaczam z obowiązku, jest jednak taka, że do Euro wyremontowane miałyby być dworce Wschodni i Zachodni, zmodernizowana zostanie stacja Stadion, a Centralny zostanie umyty i odświeżony.
Moim zdaniem nic z tego nie będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że toczone poza PKP spory obserwuję z zainteresowaniem. Szczególnie te dotyczące architektury, szczególnie dworca Centralnego. A najwięcej poczytać można o nim na warszawskich blogach.
Zdania są jak zawsze podzielone. Jedni dworca nienawidzą i chcieliby go nie tyle zburzyć, co do głębi wyrwać z Warszawy, a na jego miejscu zbudować coś zupełnie nowego. Inni z kolei bronią jego nowoczesnej (tu się zgadzam - nie tylko na owe, ale nawet na dzisiejsze czasy) bryły i dowodzą, że gdyby tylko porządnie ją zrewitalizować, szklana hala mogłaby być prawdziwym symbolem współczesnej Warszawy. Bliżej mi do tego drugiego stanowiska. Nie jestem zwolennikiem chowania dworca w podziemiach wieżowca, bo uważam, że w miejskiej przestrzeni stacje kolejowe pełnią swoją specyficzną rolę (to na nie orientuje się każdy, kto tą drogą dociera do miasta po raz pierwszy) i nie powinny być skrywane.
Wszystko to jednak nic w porównaniu z emocjami, jakie budzi podziemny świat dworca Centralnego. Smród, wiadomo. Wejście do sieci przejść podziemnych, łączników i korytarzy to za każdym razem zderzenie się ze ścianą smrodu, który obuchem wali po głowie. Pierwszy oddech przypomina pierwszy haust powietrza z butli tlenowej pod powierzchnią wody - jest nagły, chaotyczny, desperacki. Dopiero po kilku oddechach mózg zaczyna wierzyć, że w tym wrogim środowisku da się jedna podtrzymać podstawową funkcję życiową. Więc głębiej, powoli, po omacku. Można by tę podwodną analogię snuć dalej, opowiadać o obcych formach życia dryfujących pod powierzchnią miasta: bezdomnych, zagubionych pasażerach najróżniejszego sortu, kilku różnych służbach mundurowych i firmach ochroniarskich, które realizują to swoje formalne i nieformalne zadania. O młodocianych prostytutkach płci obojga, które wyczekują na klientów w salonach z automatami. O babciach klozetowych, które podobno muszą się czołgać pod fotokomórkami zliczającymi klientów, gdy chcą umyć kibel, bo inaczej potrącają im z pensji za każde niezapłacone przez klienta przejście, które zlicza jakaś maszyna. O bieganiu między peronami, po nieczynnych schodach ruchomych. O niepełnosprawnych, dla których Centralny jest światem absolutnie wrogim, budowanym jakby na złość. I przede wszystkim o tłumie innych warszawiaków, którzy przemierzają te kilometry podziemnych korytarzy w drodze do i z pracy, czy też na zakupy do sąsiadujących z dworcem Złotych Tarasów. Te ostatnie poszerzyły jeszcze zasięg podziemnych przejść o kilka kolejnych zakamarków. I przydały kontrastów.
Szwendanie się tymi podziemiami to dość dwuznaczne przeżycie. Wstrętne, przykre, ale na swój sposób fascynujące. Bebechy miasta. Trochę niebezpieczne - choć nie tak jak kiedyś, gdy przejście między jednym z peronów Centralnego, a dworcem Śródmieście nawet za dnia było przygodą tylko dla ludzi o mocnych nerwach i adekwatnej posturze. Underground żyje swoim życiem, trochę obok realnego świata. Tu są inne hierarchie, inne wyznaczniki statusu, niż na powierzchni. Elegancka pani z walizeczką na kółkach, młody biznesmen - tracą rezon, gdy wysiądą z taksówki przed halą główną. W swoich drogich ciuchach wyglądają tu na dziwnie małych, wystraszonych, bo mają świadomość, że nie pasują. Choć nikt nie zwraca na nich uwagi, zachowują się, jak by byli obserwowani. Co innego bezdomni - ci są tutaj panami życia, znają każdy kąt, każdego policjanta, każdą sprzątaczkę i wiedzą jak sobie radzić. Dla nich nieprzekraczalna jest tylko bariera w postaci drzwi do Złotych Tarasów. Zwróciliście na to uwagę? Jest jakaś niepisana - ale z pewnością brutalnie egzekwowana przez ochronę - reguła, która powoduje, że przekroczenie tej granicy ma w sobie coś z przekroczenia żelaznej kurtyny na Checkpoint Charlie. Chyba, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze pamiętam tamto wrażenie, choć załapałem się jeszcze na kontrolę paszportową w wykonaniu Marines. Warszawskiego checkpointu nie pilnuje uzbrojony żołnierz, ale ci, którzy nie powinni i tak się nie zbliżają.
Fascynują mnie te podziemia, uwielbiam nimi chodzić, czasem lubię nawet jeść w tamtejszych kebabach czy w najbardziej śmierdzącym warszawskim makdonaldzie. Lubię kupować tam kawę i obserwować ten przelewający się tłum. Choć oczywiście nie jest to głos przeciwko rewitalizacji dworca...
Inni na ten sam temat:
- Pan Cygaro
- Senq
- Szambo
- Michał Wojtczuk, Gazeta Stołeczna
- Centralny ma nawet swojego bloga
Zdjęcie pana w szafce - Lulu.
Grób był, grobu nie będzie
Dzisiejsza "Gazeta Stołeczna" przynosi ciąg dalszy sprawy grobu na skwerze Hoovera. Tomek Urzykowski nawiązał kontakt z człowiekiem, którego ojciec był tam pochowany.
Okazuje sie, że sprawa była zgłaszana urzędnikom, a ci nie podtraktowali jej chyba dość poważnie. Choć jeśli faktycznie pan przyszedł do nich bez żadnych dokumentów, to właściwie co mogli zrobić? Z drugiej jednak strony trudno się dziwić jego oburzeniu.
Tak czy inaczej inwestycja zostanie pewnie na jakiś czas zatrzymana, bo takie znalezisko - o czym też można przeczytać w tekście Tomka - to z formalnego punktu widzenia dość poważna sprawa. Mnie natomiast najbardziej zasmuciła wiadomość, że projekt przebudowy skweru zakłada likwidację symbolicznego grobu, o którym pisałem wczoraj. Uważam, że to skandaliczny pomysł i zastanawiam się, co z tym zrobić. Zacznę jednak od ustalenia, co dokładnie przewiduje projekt.
Okazuje sie, że sprawa była zgłaszana urzędnikom, a ci nie podtraktowali jej chyba dość poważnie. Choć jeśli faktycznie pan przyszedł do nich bez żadnych dokumentów, to właściwie co mogli zrobić? Z drugiej jednak strony trudno się dziwić jego oburzeniu.
Tak czy inaczej inwestycja zostanie pewnie na jakiś czas zatrzymana, bo takie znalezisko - o czym też można przeczytać w tekście Tomka - to z formalnego punktu widzenia dość poważna sprawa. Mnie natomiast najbardziej zasmuciła wiadomość, że projekt przebudowy skweru zakłada likwidację symbolicznego grobu, o którym pisałem wczoraj. Uważam, że to skandaliczny pomysł i zastanawiam się, co z tym zrobić. Zacznę jednak od ustalenia, co dokładnie przewiduje projekt.
10 października 2008
Trumna to luksus...
Już w czasie remontu Krakowskiego Przedmieścia chciałem napisać o tym miejscu i tym grobie, ale jakoś się do tego nie zabrałem. Teraz warszawska przeszłość przypomniała o sobie w ten najbardziej dosłowny, brutalny i typowy dla siebie sposób.
Dobiega końca remont skweru Hoovera. Warszawskie gazety przypomniały o tym niedawno wypominając przy okazji urzędnikom, że za późno zabrali się za szukanie najemcy powstającego tam pawilonu, w którym architekci z pracowni JEMS przewidzieli restaurację. Wczoraj szukałem wizualizacji projektu, by zilustrować nimi tekst, który powstawał właśnie w redakcji. I właśnie wtedy pojawiła się wiadomość o tym, że na skwerze wykopano trumny.
Prawdopodobnie z połowy lat 40. Prawdopodobnie z Powstania. Bo inaczej skąd miałyby się tam wziąć?
Na zaniedbanym skwerze Hoovera "od zawsze" był powstańczy grób. Taki sam, jak na Powązkach, obmurowany, z płytą przykrytą warstwą ziemi, krzyżem i tabliczką z nazwiskiem Powstańca, o którym niewiele wiadomo: Jerzy Oleksiak, pseudonim Żubr. Zginął 29 sierpnia. Dla warszawiaków rzecz oczywista, albo - pewnie częściej - niezauważalna. Na co dzień nikt nie zwraca na Jerzego Oleksiaka uwagi. Czasem ze zdziwieniem przystają przy nim zagraniczni turyści. Krążą wokół grobu i stojącej obok figury Matki Boskiej Passawskiej w poszukiwaniu jakiejkolwiek tabliczki, która by wyjaśniała, dlaczego w centrum miasta jest grób.
W październiku 1944 roku w Warszawie niemal każdy większy trawnik był cmentarzem. Żołnierzy i cywilów grzebano w ziemi, w najlepszym razie ciała owijano w jakieś szmaty, a trumna to luksus. Po wojnie groby ekshumowano. Ten jeden został. Jako symbol. Nie wiadomo było nawet, czy zwłoki Powstańca w ogóle tam są - raczej mówiło się, że to tylko symboliczna mogiła.
Tak czy owak grób wygląda jak prawdziwy. Często powtarzam, że do zrozumienia Warszawy i jej historii, do zrozumienia mojego stosunku do Powstania potrzebny jest - gdyby ktoś chciał - pewien zabieg. Trzeba się mianowicie udać na spacer po mieście, najlepiej jakąś znaną sobie trasą, taką, którą pokonuje się niemal codziennie i zwrócić uwagę na tablice upamiętniające miejsca, gdzie mordowano warszawiaków. Na daty - także te przed 1944 rokiem, może nawet na nie bardziej. Ale przede wszystkim na liczby. a na koniec je dodać. Od tego zabiegu większe wrażenie robi chyba tylko ten grób.
Któregoś dnia, idąc przez Krakowskie Przedmieście, na którym właśnie w najlepsze trwał remont zwróciłem na niego większą uwagę, niż zwykle. W pyle ciętych płyt chodnikowych, między wywrotkami, koparkami i betoniarkami leży Powstaniec, tak samo jak leżał, gdy ulicą codziennie przewijał się tłum ludzi i będzie leżał, gdy remont się zakończy, a ruchliwe jak nigdy od czasów wojny Krakowskie wraz z nową knajpą na skwerze będzie się bawić.
Dobiega końca remont skweru Hoovera. Warszawskie gazety przypomniały o tym niedawno wypominając przy okazji urzędnikom, że za późno zabrali się za szukanie najemcy powstającego tam pawilonu, w którym architekci z pracowni JEMS przewidzieli restaurację. Wczoraj szukałem wizualizacji projektu, by zilustrować nimi tekst, który powstawał właśnie w redakcji. I właśnie wtedy pojawiła się wiadomość o tym, że na skwerze wykopano trumny.
Prawdopodobnie z połowy lat 40. Prawdopodobnie z Powstania. Bo inaczej skąd miałyby się tam wziąć?
Na zaniedbanym skwerze Hoovera "od zawsze" był powstańczy grób. Taki sam, jak na Powązkach, obmurowany, z płytą przykrytą warstwą ziemi, krzyżem i tabliczką z nazwiskiem Powstańca, o którym niewiele wiadomo: Jerzy Oleksiak, pseudonim Żubr. Zginął 29 sierpnia. Dla warszawiaków rzecz oczywista, albo - pewnie częściej - niezauważalna. Na co dzień nikt nie zwraca na Jerzego Oleksiaka uwagi. Czasem ze zdziwieniem przystają przy nim zagraniczni turyści. Krążą wokół grobu i stojącej obok figury Matki Boskiej Passawskiej w poszukiwaniu jakiejkolwiek tabliczki, która by wyjaśniała, dlaczego w centrum miasta jest grób.
W październiku 1944 roku w Warszawie niemal każdy większy trawnik był cmentarzem. Żołnierzy i cywilów grzebano w ziemi, w najlepszym razie ciała owijano w jakieś szmaty, a trumna to luksus. Po wojnie groby ekshumowano. Ten jeden został. Jako symbol. Nie wiadomo było nawet, czy zwłoki Powstańca w ogóle tam są - raczej mówiło się, że to tylko symboliczna mogiła.
Tak czy owak grób wygląda jak prawdziwy. Często powtarzam, że do zrozumienia Warszawy i jej historii, do zrozumienia mojego stosunku do Powstania potrzebny jest - gdyby ktoś chciał - pewien zabieg. Trzeba się mianowicie udać na spacer po mieście, najlepiej jakąś znaną sobie trasą, taką, którą pokonuje się niemal codziennie i zwrócić uwagę na tablice upamiętniające miejsca, gdzie mordowano warszawiaków. Na daty - także te przed 1944 rokiem, może nawet na nie bardziej. Ale przede wszystkim na liczby. a na koniec je dodać. Od tego zabiegu większe wrażenie robi chyba tylko ten grób.
Któregoś dnia, idąc przez Krakowskie Przedmieście, na którym właśnie w najlepsze trwał remont zwróciłem na niego większą uwagę, niż zwykle. W pyle ciętych płyt chodnikowych, między wywrotkami, koparkami i betoniarkami leży Powstaniec, tak samo jak leżał, gdy ulicą codziennie przewijał się tłum ludzi i będzie leżał, gdy remont się zakończy, a ruchliwe jak nigdy od czasów wojny Krakowskie wraz z nową knajpą na skwerze będzie się bawić.
"Stare Miasto, Stare Miasto
wiernie Ciebie będziem strzec
Mamy rozkaz Cię utrzymać
albo w gruzach Twoich lec"
wiernie Ciebie będziem strzec
Mamy rozkaz Cię utrzymać
albo w gruzach Twoich lec"
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.