Redakcji "Polski" przytrafił się dziś fatalny zbieg okoliczności. Na swoich łamach gazeta opublikowała
wywiad z Joanną Mytkowską, dyrektorką rzeczonego muzeum.
Życie Warszawy i
Gazeta Stołeczna też miały dziś materiały o tej instytucji, tyle że z jakże odmiennym przekazem:
miasto zdecydowało się zawiesić prace nad projektem gmachu.
Zaangażowani w sprawę mogli się tego spodziewać - to finał
sytuacji sprzed paru tygodni. Zarazem też finał dłuższego procesu, w którym od samego początku jedno było jasne: obecne władze Warszawy tego muzeum po prostu nie chciały. Gdy Hanna Gronkiewicz-Waltz dowiedziała się - już po ogłoszeniu wyników konkursu na projekt - że to miasto ma zbudować muzeum, była mocno zdziwiona. Pamiętam też plotki, że rozważano zmianę koncepcji; ulokowanie muzeum w innym miejscu i sprzedaż działki, na której zostało zaplanowane (choć ten pomysł urodził się chyba poza ratuszem). Wreszcie pamiętam żmudne, trwające rok rozmowy z Christianem Kerezem, który w tym czasie zdążył dobrze poznać Warszawę. I Polskę.
Przypomina mi się teraz, że bodaj w dniu, w którym zrobiliśmy z nim wywiad dla "Dziennika" przebiegał przez Aleje Jerozolimskie na wysokości hotelu Polonia, gdzie mieszkał i dostał za to mandat. Zdziwił się, bo w Szwajcarii przechodzenie przez takie ulice w dowolnym miejscu jest chyba tolerowane. Tam w ogóle pieszy na ulicy to raczej świętość i nikogo nie dziwi, gdy wychodzi pod koła spomiędzy samochodów. Jeździ się wolno i uważa na ludzi. Tam się w ogóle uważa na ludzi znacznie bardziej, niż w Polsce, o czym Kerez też się już chyba zdołał przekonać. Wtedy ten mandat wydawał się śmieszną anegdotą - dziś wygląda bardziej na zapowiedź nieszczęść, które miały dopiero nadejść.
Miasto podeszło do budowy muzeum tak samo, jak do budowy drogi czy kupna nowego tramwaju. Technicznie, urzędniczo, konkretnie, proceduralnie. Wiara pani prezydent w procedury jest w ogóle jednym z fundamentów jej wyobrażeń o rządzeniu miastem. Co do zasady - słusznie. Niestety, stosowane z żelazną konsekwencją, jak każda nadregulacja, stają się hamulcem rozwoju. To widać - na mniejsza skalę - przy sprawie pl. Grzybowskiego i jego przyszłości. Gazety piszą o tym w ostatnich dniach znowu, bo właśnie został ogłoszony konkurs na koncepcję. Spontaniczy Dotleniacz Joanny Rajkowskiej, choć wywołał entuzjazm warszawiaków, nie powstał w ramach żadnej normalnej procedury i spotkał się z jawną wrogością urzędników - teraz plac, który przez lata wszyscy mieli gdzieś stał się dla nich oczkiem w głowie. To nie jest tylko spór o to, czy będzie tam fajnie i przyjaźnie, pomatycznie i bogojczyźnianie, czy też wszystko zostanie po staremu - to jest swoista wojna o przestrzeń; o to, kto ją kontroluje i ile tej kontroli jest skłonny oddać innym siłom. Warszawski ratusz nie oddajej jej łatwo, nawet jeśli ceną jest syf, malaria i blaszana hala w centrum miasta.
Architekt, który chciał projektować tak, jak zwykł pracować do tej pory też nie zmieścił się w procedurach. Z perspektywy ratusza wszystko jest okej, bo w zgodzie z przepisami. Nie chcę tu już pomstować, pisać o sakndalu, przypominać o staraniach o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku. To nie ma sensu, bo na każdy argument odpowiedzią ratusza i tak będą procedury.
Przeraża mnie to, że o przyszłości tego projektu decydują ludzie, którzy nie tylko nie interesują się sztuką ani kulturą, lecz przede wszystkim wprost deklarują, że w ogóle nie interesuje ich estetyka tego, co zaprojektował Kerez. Ich interesują wyłącznie papiery - mówią to bez cienia zażenowania.
Wiele mówiło się o tym, jak projekt muzeum będzie korespondował z Pałacem Kultury. Wiele osób twierdziło, że betonowa kostka, którą zaproponował Kerez, zniknie w sąsiedztwie tego kolosa. Moim zdaniem byłoby inaczej, ale to nie ma już chyba żadnego znaczenia - beton muzeum uległ bowiem betonowi urzędniczemu. Z całą mocą obanżając przy tym, jak głęboko w głowach siedzi wciąż to, co symbolizuje PKiN. W warstwie symbolicznej cała ta sytuacja otwiera interesujące pole do reinterpretacji znaczenia tego budynku.
Kilka miesięcy temu Kerez zaprosił do Warszawy swoich studentów. Pokazał im perły architektoniczne. Miałem okazję oglądać przygotowany dla nich skrypt ze zdjęciami. Przekartkowałem ciesząc się, że znalazłem w nim nie tylko rzeczy znane powszechnie, ale też kilka perełek ukrytych, do których trzeba dotrzeć. Ktoś je pewnie Kerezowi pokazał, podpowiedział, ale wybór był raczej autorski - można było dostrzec, że to co podoba się architektowi koresponduje z jego projektami, choć oczywiście nie wprost. I naszła mnie wtedy taka przerażająca myśl, że o losie jego projektu zdecydują ludzie, którzy pewnie większej części tych budynków by nie poznali, nawet jeśli zdarzyło im się je kiedyś widzieć.
Pałacu Saskiego nie będzie na razie w ogóle, II linii metra nie będzie na czas, szpital południowy pozostaje tylko pustą deklaracją, most północny znów się opóźnił co najmniej do wiosny. Buduje się Centrum Nauki Kopernik i wszystko wskazuje na to, że budować będzie się stadion Legii (temat na osobną epopeję). Po stronie porażek przybył dziś kolejny punkt w postaci muzeum. Po stronie sukcesów może jeszcze dojść Muzeum Historii Żydów Polskich. W połowie kadencji taki jest bilans sztandarowych inwestycji urzędników, którzy mieli pchnąć miasto do przodu po latach rządów ekipy Kaczyńskiego.
Niezbyt imponujący.