26 września 2008

Zgrabna łopata w miejsce koślawych grabi

Usłyszałem kiedyś w ratuszu, że całe to Muzeum Sztuki Nowoczesnej potrzebne jest garstce ludzi związanych z "pewną fundacją". Dla pozostałych miasto ma dobrą wiadomość - udało się zaprojektować krzyż.

Sukces ten to finał jednego z najbardziej anegdotycznych konkursów architektonicznych w Warszawie. Rozpisując go urzędnicy zastrzegli, że pomnik upamiętniający papieską mszę na pl. Piłsudskiego ma mieć formę krzyża. Może i słusznie - to przecież drugie podejście do tego tematu, a wyniki pierwszego konkursu były takie, że dyskretnie zamieciono je pod dywan. Ale mamy XXI wiek - sieć bezlitośnie pamięta, jak miała wyglądać "brama triumfalna". 11 patykowatych kolumn stylizowanych na jakieś niby antyczne niewiadomoco rozstawionych jakby po pijaku, bo nieregularnie - tak papieża chcieli upamiętnić Andrzej i Barbara Kaliszewscy wespół z Bohdanem Napieralskim.

Ale była wtedy jedna praca warta przypomnienia w pozytywnym świetle. II nagrodę dostała Grupa Projektowa STT (Włodzimierz Sidorczuk, Szymon Tarnowski, Marcin Tryc), która chciała pomnik ukryć pod ziemią. Zaproponowali budowę sali z przeszkleniami w suficie - powierzchni placu. W dzień światło miało wpadać do środka i dawać niecodzienny efekt świetlistych kolumn - w nocy miało spod ziemi bić w górę.

Za pierwszym razem były więc interesujące prace, ale wybrano grabie. W drugim konkursie ta praca już w ogóle nie miała szans. Ratusz z góry postawił bowiem na łopatę. A właściwie na łopatologię - ma być krzyż. No i jest krzyż. Wynik niezbyt zaskakujący, bo też inwencja była z definicji okiełznana. Podobno Dorota Nieznalska miała jakiś pomysł, ale ostatecznie chyba nie wystartowała ;) Jest więc pomnik taki, jak cała miłość do papieża - powierzchowny, nie wymagający wysiłku umysłowego, trochę kremówkowy. Taki, żeby miejski urzędnik się nie musiał z niego tłumaczyć ani szczególnie martwić o estetykę, która go przecież nie interesuje. Poza tym to tani, łatwy w realizacji pomnik, którym można będzie się potem pochwalić - "upamiętniliśmy papieża" - i brzmi dobrze, i dla - nomen omen - świętego spokoju nikt nie będzie tego sukcesu podkopywał, bo zaraz zyskałby miano antychrysta.

Na szczęście z tą estetyką nie jest źle. Krzyż nie stanie na obsadzonej już osi wyznaczanej przez pomnik Piłsudskiego i Grób Nieznanego Żołnierza, lecz trochę z boku. By nie wyglądał przypadkowo, architekci Marek Kuciński, Jerzy Mierzwiak i Natalia Wilczak postanowili przekrzywić optycznie całą oś. Pomysł z jasnym kolorem, który staje się dominujący wraz ze zbliżaniem się do pomnika to ciekawa zagrywka. Jak to wyjdzie w praktyce i czy przekoszenie placu nie będzie zbyt wyraziste? Jeśli materiały zostaną dobrze dobrane, efekt może być bardzo dobry, a architektom należy się słowo uznania za to, że w tak sformułowanym zadaniu konkursowym potrafili znaleźć miejsce na inwencję.


Wizualizacje zwycięskiej pracy pochodzą ze strony Centrum Myśli Jana Pawła II,
a obrazki z pierwszego konkursu to wygooglane zdjęcia Alberta Zawady i Michała Mutora
z Gazety Stołecznej (
Agencja Gazeta),
których przy okazji serdecznie pozdrawiam :)

Wpadki

Dwie wpadki z porannej prasówki: jedna redakcyjna i jedna urzędnicza. Obie związane z Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Redakcji "Polski" przytrafił się dziś fatalny zbieg okoliczności. Na swoich łamach gazeta opublikowała wywiad z Joanną Mytkowską, dyrektorką rzeczonego muzeum. Życie Warszawy i Gazeta Stołeczna też miały dziś materiały o tej instytucji, tyle że z jakże odmiennym przekazem: miasto zdecydowało się zawiesić prace nad projektem gmachu.


Zaangażowani w sprawę mogli się tego spodziewać - to finał sytuacji sprzed paru tygodni. Zarazem też finał dłuższego procesu, w którym od samego początku jedno było jasne: obecne władze Warszawy tego muzeum po prostu nie chciały. Gdy Hanna Gronkiewicz-Waltz dowiedziała się - już po ogłoszeniu wyników konkursu na projekt - że to miasto ma zbudować muzeum, była mocno zdziwiona. Pamiętam też plotki, że rozważano zmianę koncepcji; ulokowanie muzeum w innym miejscu i sprzedaż działki, na której zostało zaplanowane (choć ten pomysł urodził się chyba poza ratuszem). Wreszcie pamiętam żmudne, trwające rok rozmowy z Christianem Kerezem, który w tym czasie zdążył dobrze poznać Warszawę. I Polskę.

Przypomina mi się teraz, że bodaj w dniu, w którym zrobiliśmy z nim wywiad dla "Dziennika" przebiegał przez Aleje Jerozolimskie na wysokości hotelu Polonia, gdzie mieszkał i dostał za to mandat. Zdziwił się, bo w Szwajcarii przechodzenie przez takie ulice w dowolnym miejscu jest chyba tolerowane. Tam w ogóle pieszy na ulicy to raczej świętość i nikogo nie dziwi, gdy wychodzi pod koła spomiędzy samochodów. Jeździ się wolno i uważa na ludzi. Tam się w ogóle uważa na ludzi znacznie bardziej, niż w Polsce, o czym Kerez też się już chyba zdołał przekonać. Wtedy ten mandat wydawał się śmieszną anegdotą - dziś wygląda bardziej na zapowiedź nieszczęść, które miały dopiero nadejść.

Miasto podeszło do budowy muzeum tak samo, jak do budowy drogi czy kupna nowego tramwaju. Technicznie, urzędniczo, konkretnie, proceduralnie. Wiara pani prezydent w procedury jest w ogóle jednym z fundamentów jej wyobrażeń o rządzeniu miastem. Co do zasady - słusznie. Niestety, stosowane z żelazną konsekwencją, jak każda nadregulacja, stają się hamulcem rozwoju. To widać - na mniejsza skalę - przy sprawie pl. Grzybowskiego i jego przyszłości. Gazety piszą o tym w ostatnich dniach znowu, bo właśnie został ogłoszony konkurs na koncepcję. Spontaniczy Dotleniacz Joanny Rajkowskiej, choć wywołał entuzjazm warszawiaków, nie powstał w ramach żadnej normalnej procedury i spotkał się z jawną wrogością urzędników - teraz plac, który przez lata wszyscy mieli gdzieś stał się dla nich oczkiem w głowie. To nie jest tylko spór o to, czy będzie tam fajnie i przyjaźnie, pomatycznie i bogojczyźnianie, czy też wszystko zostanie po staremu - to jest swoista wojna o przestrzeń; o to, kto ją kontroluje i ile tej kontroli jest skłonny oddać innym siłom. Warszawski ratusz nie oddajej jej łatwo, nawet jeśli ceną jest syf, malaria i blaszana hala w centrum miasta.

Architekt, który chciał projektować tak, jak zwykł pracować do tej pory też nie zmieścił się w procedurach. Z perspektywy ratusza wszystko jest okej, bo w zgodzie z przepisami. Nie chcę tu już pomstować, pisać o sakndalu, przypominać o staraniach o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku. To nie ma sensu, bo na każdy argument odpowiedzią ratusza i tak będą procedury.

Przeraża mnie to, że o przyszłości tego projektu decydują ludzie, którzy nie tylko nie interesują się sztuką ani kulturą, lecz przede wszystkim wprost deklarują, że w ogóle nie interesuje ich estetyka tego, co zaprojektował Kerez. Ich interesują wyłącznie papiery - mówią to bez cienia zażenowania.

Wiele mówiło się o tym, jak projekt muzeum będzie korespondował z Pałacem Kultury. Wiele osób twierdziło, że betonowa kostka, którą zaproponował Kerez, zniknie w sąsiedztwie tego kolosa. Moim zdaniem byłoby inaczej, ale to nie ma już chyba żadnego znaczenia - beton muzeum uległ bowiem betonowi urzędniczemu. Z całą mocą obanżając przy tym, jak głęboko w głowach siedzi wciąż to, co symbolizuje PKiN. W warstwie symbolicznej cała ta sytuacja otwiera interesujące pole do reinterpretacji znaczenia tego budynku.

Kilka miesięcy temu Kerez zaprosił do Warszawy swoich studentów. Pokazał im perły architektoniczne. Miałem okazję oglądać przygotowany dla nich skrypt ze zdjęciami. Przekartkowałem ciesząc się, że znalazłem w nim nie tylko rzeczy znane powszechnie, ale też kilka perełek ukrytych, do których trzeba dotrzeć. Ktoś je pewnie Kerezowi pokazał, podpowiedział, ale wybór był raczej autorski - można było dostrzec, że to co podoba się architektowi koresponduje z jego projektami, choć oczywiście nie wprost. I naszła mnie wtedy taka przerażająca myśl, że o losie jego projektu zdecydują ludzie, którzy pewnie większej części tych budynków by nie poznali, nawet jeśli zdarzyło im się je kiedyś widzieć.

Pałacu Saskiego nie będzie na razie w ogóle, II linii metra nie będzie na czas, szpital południowy pozostaje tylko pustą deklaracją, most północny znów się opóźnił co najmniej do wiosny. Buduje się Centrum Nauki Kopernik i wszystko wskazuje na to, że budować będzie się stadion Legii (temat na osobną epopeję). Po stronie porażek przybył dziś kolejny punkt w postaci muzeum. Po stronie sukcesów może jeszcze dojść Muzeum Historii Żydów Polskich. W połowie kadencji taki jest bilans sztandarowych inwestycji urzędników, którzy mieli pchnąć miasto do przodu po latach rządów ekipy Kaczyńskiego.

Niezbyt imponujący.

24 września 2008

Z archiwum X


W zakamarkach telefonu odkryłem zaginiony dowód na to, że Kubuś Puchatek został zamordowany, poddany obróbce i zmieniony w mielonkę!

22 września 2008

Filmy o wojnie w Iraku

Obejrzałem w ostatnich tygodniach kilka filmów i seriali dotyczących wojny w Iraku. Wniosek jest niestety dość smutny - popkultura nie umie sobie póki co poradzić z jej realiami.

Od razu podkreślę, że nacisk kładę tu na słowo popkultura. Nie wykluczam, że gdzieś w nurcie kina niezależnego czy między dokumentami zdarzył się film ciekawy i mądry, który do tematu coś wnosi. Choć sam na taki nie trafiłem.

Duże nadzieje wiązałem z "Redacted" Briana de Palmy. Niestety, film okazał się tak słaby, że pisząc tę notkę miałem spory problem z przypomnieniem sobie jego tytułu. Choć jedno trzeba mu przyznać - jako jedyny zmierzył się wprost z problemem przemocy w wykonaniu Amerykanów - opowiada bowiem o tym, jak grupa żołnierzy gwałci iracką dziewczynę. Pokazuje też kilka innych brutalnych scen znanych dobrze uczestnikom tej wojny, ale do żadnych przemyśleń to nie prowadzi. Banał, w dodatku nakręcony w pseudoamatorskiej czy też paradokumentalnej konwencji, która niestety daje efekt odwrotny do zamierzonego. Film wygląda po prostu kiepsko.

Dla odmiany najlepiej z tych, które widziałem, wygląda ośmiodcinkowy serial "Generation Kill" wyprodukowany przez HBO. To opowwieść o niewielkim oddziale marines poruszających się hummerami po irackich drogach i bezdrożach na samej szpicy inwazji. Kto jednak oczekiwałby, że HBO powtórzyło tu znakomitą "Kompanię braci" w innych nieco realiach, ten się zawiedzie. Ani postaci nie są tak barwne ani tak wiarygodne, ani film nie jest zrobiony z takim rozmachem. Ale mimo znacznie skromniejszych środków nie wygląda teatralnie, jak propozycja de Palmy. Ratuje go przyzwoite aktorstwo. No i na pewno nie zawiedzie miłośników militariów - dużo szczegółów, dużo żargonu, dużo sprzętu. Ale mało treści. Choć i tu pojawia się problem moralny; cywilne ofiary błędów dowódców i porywczego temperamentu. Trudno jednak powiedzieć, by film ten stawiał tu jakąś ostrą tezę, czy też z czymś się rozprawiał. Nawet jeśli chłopcy nie są idealni, to nikt nie śmie krytykować bohaterów.

Cechą wspólną tego filmu i nieco starszego "Jarhead" jest muzyka, czyli próba opowiedzenia o wojnie z pomocą przebojów, czyli sposób, w jaki udawało się ponieść niektóre filmy o wojnie w Wietnamie. Z tym, że "Jarhead" się tu całkiem nieźle mierzy z tym popkulturowym mitem - jeden z bohaterów wyrzuca tam w pewnym momencie z siebie złość, że nawet piosenek nie mają własnych, tylko nucą te z filmów o Wietnamie właśnie (pisałem o tym już kiedyś). Czujne.

W "Generation Kill" ten ciekawy aspekt realacji między kulturą masową, a aktualnie toczącą się wojną został zredukowany do wspólnego nucenia całkiem współczesnych przebojów.

Ostatni film, który do całej sprawy podchodzi od zupełnie innej strony, to wspólna produkcja BBC i HBO - czteroodcinkowa biografia "House of Saddam". Dwie stojące za tą produkcją firmy zdawały się gwarantem jakości i poziomu. I znów zawód - aktorstwo mizerne, odtwórca głównej roli rozkręcił się właściwie dopiero w ostatnim odcinku pokazującym to, co za pewnie najbardziej interesowało zachodnią publiczność, czyli upadek dyktatora. Wcześniej grał dosłownie na jednej minie i śmiesznym zabiegu mówienia po angielsku z arabskim akcentem (ta fatalna praktyka akurat w tym filmie się całkiem dobrze sprawdziła - aktorom udało się to na swój sposób wygrać). Niestety, położono scenariusz - biografia Saddama nie wychodzi tu poza poziom biograficznej notki, nie ma tu niczego, czego by przez ostatnich pięć lat nie napisano i nie powiedziano milion razy. Jakoś nie mogę uwierzyć, że z biografii tego człowieka nie dało się wycisnąć większej dramaturgii.



Zastanawiam się, w czym problem. Wracam myślami do "Kompanii braci" i poza budżetem widzę jedną zasadniczą różnicę - od obrazów pokazujących II wojnę światową nie oczekujemy trudnych moralnych pytań ani dwuznacznych bohaterów. Owszem, takie filmy się zdarzają, ale zasadniczo wiemy, kto tu jest dobry, a kto zły, więc sprawa jest jasna. Zastanawiam się wszak przy tej okazji, co by było, gdyby realia tamtej wojny amerykańskie media relacjonowały mając do dyspozycji dzisiejsze możliwości - czy też byłaby dla współczesnych taka jednoznaczna? Czy w ogóle była?

No ale przecież jest Wietnam - wojna znacznie bardziej kontrowersyjna od irackiej, wojna, która odcisnęła się na Ameryce tak ogromnym piętnem. A jednak z nią popkultura umiała sobie poradzić i umiała opowiedzieć o niej - czy też na jej przykładzie - coś nowego, wartego uwagi, nawet jeśli nie był to głos w sporze o sens samej wojny. Wojna w Iraku wydaje się z tej perspektywy nawet jeszcze bardziej płodna, bo przecież już dziś mamy sporą wiedzę o tym, jak była prowadzona. Wiedzę wystarczającą do tego, by filmowcy się z nią mierzyli. Czemu więc na temat tej wojny powstają tak słabe produkcje?

185 znika z ulicy Gwiaździstej

Przeczytałem właśnie na łamach "Polski", że linia 185 nie wróci już na swoją trasę po wschodniej stronie osiedla Ruda. To koniec epoki.

Pamiętacie autobusowe vlepki? Widzę, że nawet wbudowany w przeglądarkę słownik zna to słowo, więc pytanie jest chyba bezzasadne. A te mające postać nekrologów żegnających kolejne linie autobusowe pamiętacie? Jeśli ktoś pamięta i wie, gdzie w sieci można je odnaleźć, albo chociaż kto się pod nimi podpisywał - z chęcią uzupełnię notkę. Bo dziś sam mam ochotę napisać nekrolog dla linii 185.

Nie zostanie zlikwidowana, a korekta trasy będzie właściwie kosmetyczna. Właściwie, to ona już nastąpiła - kilka miesięcy temu zamknięto bielański odcinek ulicy Gwiaździstej i po dziś dzień nie da się nim przejechać. Linia objeżdża więc osiedle z drugiej strony, ulicami Podleśną, Klaudyny, Rudzką i Mickiewicza. I wszystko wskazuje na to, że tak już zostanie. W związku z końcem budowy pierwszej linii metra Bielany i Żoliborz czeka sporo zmian, część pewnie jeszcze zostanie anulowana, dojdą kolejne, więc jest cień nadziei dla 185.

O co mi właściwie chodzi? Pisałem o tym kiedyś na forum Gazety.pl, w plebiscycie na ulubioną linię, oczywiście:
Jest taka jedna. Właśnie zdałem sobie sprawę, że jeżdżę nią od bardzo dawna. To linia 185. Mieszkam koło pętli na Gwiaździstej. Wsiadam zawsze na pierwszym przystanku. Rozkład się prawie nie zmienia od wielu, wielu lat, więc znam go na pamięć. Kiedyś jeździłem tylko kawałek, do szkoły na Mścisławskiej. Potem na angielski, przy placu Wilsona. Odległość, na jaką jeździłem wyznaczała moją samodzielność. Potem tak sie utarło, ze jak gdzieś miałem pojechać, to najwygodniej mi było pójść na 185, bo to najbliższy od domu przystanek no i znam rozkład. A jedzie na Wilsoniak - stamtąd już wszystko - i Centrum, i Trakt Królewski i - w drugą stronę - Bielany całe. Węzeł komunikacyjny w zasięgu reki. Dzięki 185.

A teraz studiuje na Uniwerku i czasem, jak już rano wsiądę w 185, to nie wysiadam na Wilsoniaku, tylko jadę dalej, aż do Bednarskiej. Stamtąd mam rzut beretem do BUW-u, albo parę kroków na wydział. Spacerkiem, Karową w górę. Jak schody były zamknięte, to musiałem łazić cały ten ślimak na około i też było fajnie. Przynajmniej zawsze wiedziałem, co się aktualnie dzieje w Galerii Karowa. A jak mam więcej czasu, to wysiadam wcześniej i idę sobie przez Mariensztat i mój ulubiony rynek. Wreszcie - w 185 jadąc "dołem" mogę złapać jeszcze 20 minut snu i mam miejsce siedzące zawsze.

A wieczorem, jak wracam do domu, to wole się przesiadać na Wilsoniaku, pod mięsnym (dziś jeansowym) w 185 albo 519, a nie na Gdańskim, skąd niby mam jeszcze inne autobusy na swoje osiedle - 157, 524, 508 - bo pod mięsnym (dziś jeansowym) jest zawsze szansa na rozklekotanego starego Jelcza 185 :)))

To jest moja ulubiona linia.
Dosyć to czerstwe, ale ma swoje lata. Mięsny, dawniej jeansowy, jak większość lokali na placu Wilsona zmienił się w bank. Została barierka przy schodkach do zakładu tapicerskiego, który się potem stał piwnicą z winem; też ważnym dla mnie miejscem. Lubię się o nią opierać czekając na 185, tak jak lubiłem się na niej bujać jako dzieciak z ADHD. A moje losy potoczyły się tak, że 185 co i raz okazywało się być dobrym połączeniem - na Czerską w sam raz na przykład. Teraz też by mi pasowało, gdyby nie to, że już nie mieszkam na Gwiaździstej. Ale sentyment pozostał - do mamy jeżdżę zawsze z przesiadką na Wilsoniaku (no, czasem łapię 185 już przy moście Gdańskim). I wychodzę też na 185. Ale wiosną rozkopali ulicę, przenieśli autobus na drugą stronę osiedla i już nie cofną tej zmiany. Szkoda.

A ja do dziś pamiętam niektóre, często się powtarzające, pozycje w rozkładzie jazdy. Nie jestem takim typem, co z powodu własnych sentymentów będzie protestował przeciwko zmianom, choć z tego, co wiem, to na osiedlu już jakiś czas temu zbierano podpisy, bo plotka o tym, że 185 nie wróci się oczywiście pojawiła.

Tym bardziej nie będę, skoro linię zastąpi na tym odcinku inna i do Wilsoniaka dalej będzie doskonałe połączenie. Może nawet czasem o tej samej godzinie ;) Zresztą powiedzmy sobie szczerze - 122 to też nie byle jaka linia, z dobrą tradycją, przenoszona do nas wprost z Traktu Królewskiego jedna z uśmiercanej właśnie wielkiej trójki (122, 116 i 195) i przede wszystkim też budząca sentymentalne skojarzenia, bo nie zna życia kto nastolatkiem będąc ostatnim 122 przez przemysłowy Żoliborz do domu nie wracał. Tak więc z honorami winna zostać przyjęta na Gwiaździstej.

Ale bez 185 nic już nie będzie tak samo.


I tym sposobem po raz pierwszy udało mi się wstrzelić z notką w kolejną akcję
Grupy Trzymającej Warszawskie blogi.

19 września 2008

Plac Zbawiciela

Sam chciałem napisać o tym, jakim fajnym miejscem stał się ostatnio plac Zbawiciela. Ale uprzedziło mnie "Życie Warszawy". No to linkuję, polecam uwadze i podpisuję się obiema rękami - Karma od dawna jest moją ulubioną kawiarnią w mieście, a Plan B zdobył mnie, gdy skończyliśmy tam wieczór kawalerski kolegi. O 6 rano. A to, że musiałem tego poranka iść do pracy... to już historia :) W każdym razie miejsce fajne. A najbardziej lubię obserwować skręcające na placu tramwaje siedząc na parapecie w Karmie.

To do zobaczenia; za godzinę w Planie B :)

Będę brał cię / gdzie / w smarcie!

Przez 2,5 tygodnia miałem do dyspozycji samochód. To trzeba opisać! Notka będzie jak najbardziej poważna - o motoryzacji. Ale wcześniej - bolid, gokart, srajdek, motorynka, sprytek - czyli smart.

Nie jest to na pewno pojazd dla facetów z kompleksami. Trzeba się przyzwyczaić do uśmieszków, zdziwień, czasem pogardy, innym razem ironicznego zainteresowania. Szczególnie, jak się mieszka na Prażce. Choć wcale nie jest ich mało na warszawskich ulicach, wciąż budzą zdziwienie. Ale jest też druga strona medalu - samochody naszych chłopców są w kolorach pastelowych... Od razu jednak trzeba sprostować - do tego, co w tytule ten samochód się absolutnie nie nadaje.

Zalety takiego pojazdu są oczywiste - o miejsce parkingowe jest mu trochę (ale wbrew pozorom tylko trochę) łatwiej, pali niewiele, coś tak szklankę na tydzień (ale drogie te szklanki teraz, oj drogie), dość dobrze startuje spod świateł i to na automacie, a jak trzeba, to i wyprzedzić coś czasem da radę. I to nie tylko rower. Ba, wczoraj stołeczna drogówka zrobiła mi nawet zdjęcie - kolega wróci z wakacji i dostanie pocztówkę ;) Od skutera odróżnia się głównie tym, że przejeżdżający obok autobus nie ochlapie kierowcy - a że fala wody może go zmyć z drogi... Da się nim nawet do domu dowieźć niewielkie zakupy, miejsce na nogi jest i póki się nie patrzy do tytułu, można nawet powiedzieć, że jest przestronny.

Ale nie oszukujmy się - jego wielkość zmusza do asertywności. Wsadzić do niego starego grzejnika przez tylną szybą nawet nie próbowałem. Szybko też okazało się, że nawet jak Nas jest dwoje, to przydałoby się móc czasem zabrać w trójkę czy czwórkę. Z bratem, mamą, wujkiem, ciotką czy parą znajomych - bywa za mały. Jako drugi samochód do pracy na co dzień jest jednak idealny.

No i można się w nim zakochać, bo jest przesympatyczny.
Ale sobie takiego nie kupię.
A dlaczemu?

A bo dlatemu, że po pierwsze - i najważniejsze - samochód to jednak stres. Stoi pod oknem, obok grupka lokalsów wymienia, dajmy na to, uwagi na temat urody koleżanek czy też w prostych słowach analizuje przebieg zakończonego przed chwilą meczu. A ja się czaję za firanką i obcinam, czy mi go dla jaj między drzewa nie wstawiają. Zresztą już pierwszego dnia, parkując pod budynkiem po drugiej stronie kwadratu naruszyłem jakieś niepisane reguły parkowania. I zostałem upomniany. I musiałem przestawić. I się bałem, że go nocą wyniosą.

Żarty żartami, ale po kilu latach przerwy odwykłem i ciągle zapominam czy zamknąłem drzwi, okna, raz chyba nawet przejechałem jeden odcinek bez świateł. A przecież nie muszę się użerać z ubezpieczeniem i innymi formalnościami, które normalnie są w pakiecie z samochodem.

Do tego dochodzi totalny sajgon na warszawskich ulicach. Jeżdżąc komunikacją miejską człowiek tego nie zauważa, tymczasem w ciągu kilku lat zdziczenie obyczajów posunęło się dość znacznie. Mówiąc najkrócej jeżdżą jak pojebani i to bez względu na płeć czy wiek. Wyprzedzanie, trąbienie, rozpędzanie się do setki na wąskich ulicach - jest naprawdę nieciekawie, co mówię z pozycji człowieka, który generalnie lubi jeździć samochodem po mieście i nie czuje się na drodze zewsząd osaczony. Zazwyczaj.

No i warszawskie korki, choć podobno wciąż daleko im do standardów europejskich, to jednak imponują rozmachem. Wiem, trafiłem na okres kumulacji remontów, i pierwszych deszczowych dni tej jesieni, ale mimo wszystko - 40 minut od pl. Konstytucji do Królewskiej?! Gdy ostatnio się woziłem to było nie do pomyślenia. A do tego ludzie robią wszystko, żeby sobie nie pomagać - nie wpuszczają się, wjeżdżają na zatkane skrzyżowanie, które od razu blokuje się we wszystkich kierunkach na trzy kolejne zmiany świateł. Koszmar. Nawet w weekendy jest słabo, co kilka lat temu było w ogóle nie do pomyślenia.

I wszystko to po to, by do pracy jechać raptem o 10 minut krócej, niż autobusem! A są i inne wady. Na przykład czytanie. Mam na to czas właściwie tylko w komunikacji, a ostatnio zmusiłem się do porzucenia gazet na rzecz książek. Nakupowałem sam, coś mi ktoś pożyczył i wszystko to czeka, aż kolega wróci, samochód odbierze, a ja znów zakosztuję uroków komunikacji zbiorowej. Podobnie z muzką - słucham tylko w drodze do i z pracy, a testowany egzemplarz nie miał nic poza radiem. Jedyny plus to poranny WF. A właściwie "Poranny WF" - Figurskiego i Wojewódzkiego audycja w Esce Rocks. No ale to można mieć i bez stresów związanych z samochodem. A zresztą dwa tygodnie wygłupów w ich wykonaniu na jakiś czas mi wystarczą.

Samochód podziałał na mnie mobilizująco. Postanowiłem skorzystać, załatwić to i owo, jakieś zaległości nadrobić. Efekt? Miałem w kalendarzu więcej spraw na każdy dzień, spieszyłem się jeszcze bardziej niż wcześniej, w dodatku samochodem się spieszyłem, więc i ryzyko większe, i stres też. A i tak połowy spraw nie załatwiałem, bo jak już je sobie tak szczelnie poupychałem w kalendarzu, to potem każdy kwadrans obsuwy do wieczora się mścił i komplikował. A obsuwa być musi - już to na szukanie miejsca parkingowego, już na szukanie drobnych na parkomat.

Zobaczyłem też zjawisko obce mi zupełnie. W niedzielę postanowiłem skorzystać z okazji i podjechać do sklepu na obrzeżach miasta. Do tej pory jeździłem tam pociągiem, zwykle wyszarpując na to czas w tygodniu i bardzo ceniłem sobie tamtejsze pustki. Szczęka mi więc z lekka opadła, gdy okazało się, że w weekend nie można znaleźć wolnego miejsca na pustym zwykle parkingu. Weekendowe zakupy - zjawisko, w którym nie brałem dotąd czynnego udziału - w pełnej krasie. I wystarczą cztery kółka, by człowiek od razu wpadł w ten nieznany sobie rytm wielkiego miasta.

Przez kilka lat zupełnie odwykłem od samochodu i po takim sprawdzianie właściwie nie żałuję. Choć po Warszawie nie jest łatwo poruszać się na piechotę, to komunikacja miejska w sumie daje radę - w każdym razie samochód nie daje tu jakiejś niesamowitej przewagi, za to pod pewnym względami mnie męczy. Nie wykluczam, że zmienię zdanie, jak się okaże, że do pracy muszę przyjeżdżać baaardzo wczesnym rankiem lub że wychodzę z niej póóóźnym wieczorem.

Planowałem kupić skuter, ale to jednak nie jest pojazd na każdą porę roku i pogodę, a do tego ponoć od nowego roku nawet na te najmniejsze trzeba będzie mieć motocyklowe prawo jazdy, co z lekka komplikuje sprawę. Nie wykluczam więc, że po tych kilku dniach myśl o kupnie samochodu będzie powracać.

Tymczasem kluczyki od sprytka oddaję bez żalu,
choć będę tęsknił.

18 września 2008

Nowa walcownia warszawskiej huty

Lech Wałęsa najadł się strachu, a arcybiskup Gocłowski przeszedł próbę ognia. ArcelorMittal z rozmachem otworzył nową walcownię na terenie warszawskiej huty.

O inwestycji światowego potentata na warszawskich Bielanach wspominałem kilka dni temu, gdy Ewa Karpińska, rzecznik polskiego oddziału ArcelorMittal zapowiedziała, że firma będzie protestować przeciwko proponowanym przez miasto zmianom w studium zagospodarowania.

Chodzi o zmianę przeznaczenia terenów huty i działek w jej bezpośrednim otoczeniu z przemysłowych na mieszkaniowo-usługowe. Miejskie biuro architektury chce je wprowadzić na wiosek firmy Pirelli Pekao Real Estate, polskiego oddziału włoskiej firmy deweloperskiej Pirelli RE. Na wczorajszym posiedzeniu miejskiej komisji ładu przestrzennego okazało się jednak, że sprawa budzi spore kontrowersje.

Hutniczy koncern jest tym pomysłom przeciwny ze zrozumiałych względów - usunięcie przemysłu ze studium w praktyce uniemożliwiłoby jakiekolwiek inwestycje na terenie huty. Tymczasem firma zapowiada, że obchodząca właśnie swoje półwiecze huta jeszcze długo będzie dominować w krajobrazie Bielan. Rynek deweloperski interesuję zaś koncern o tyle, o ile odbiera od niego zamówione pręty zbrojeniowe, których nowa linia produkcyjna może wyprodukować 650 tysięcy ton rocznie.

- Jesteśmy producentami stali, a nie deweloperami. Nieruchomości nas nie interesują, zamierzamy dalej robić swoje w tym miejscu - zapewnił Gonzalo Urquijo z zarządu grupy ArcelorMittal. - Bliskość miasta to zawsze wyzwanie dla zakładu takiego jak nasz, ale to dla nas nie nowość. Mamy doświadczenia w takich sytuacjach i zawsze staramy się być partnerami dla lokalnej społeczności - dodał.

A prezes polskiego oddziału ArcelorMittal Henryk Hulin uzupełnił: - Oczywiście docierają do nas wiadomości o planach miasta. Jesteśmy zdziwieni, że władze stolicy słuchają głosów jednej firmy, a z nami nie chcą się nawet spotkać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni.

Całe wydarzenie rozpoczęło się w miejscu symbolicznym. Tam, gdzie w 1980 roku, na prośbę strajkującej załogi Huty Warszawa, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiał msze. Poświęcono krzyż upamiętniający to wydarzenie, a zaraz potem arcybiskup Gocłowski poświęcił także walcownię. Potem, w ustawionym przy bramie huty namiocie, odbyła się konferencja prasowa. Gościem honorowym był Lech Wałęsa. Na telebimie puszczono film z jego przemówieniem ze strajków. - Było się kiedyś młodym, kurcze… - zaczął prezydent. Podkreślił, że cieszą go zmiany w polskich zakładach i to, że ich udziałem jest postęp techniczny, dodał jednak, że nie wolno zapominać o robotniku, którego technika zastępuje i wypiera. - Znów przychodzi mi powiedzieć, że jestem za a nawet przeciw. Myślałem, że huta i wiele innych zakładów, będzie nie do uratowania. Na szczęście się pomyliłem. I dobrze, bo to dowodzi, że warto było zrobić te zmiany, których dokonaliśmy - ocenił Wałęsa.

Chwilę później właśnie prezydent wraz z szefami koncernu nacisnęli symboliczny przycisk uruchamiający nową walcownię. Rozległa się głośna muzyka, prezydent podskoczył wyraźnie wystraszony, a za jego plecami rozsunęła się ściana. Odsłoniło się przejście wyłożone diodowymi ekranami, których migotanie przypominało ogień w hutniczym piecu. - Zapraszam na próbę ognia - zachęcał konferansjer. Cóż było robić - nawet przedstawiciele kościoła poddali się oczyszczającej mocy płomieni, a fotoreporterzy mieli swoją szansę na coś więcej, niż zwykła fotka z konferencji.

Spore wrażenie zrobiła też sama walcownia. Przede wszystkim skalą i tym, że zupełnie nowa hala, gdzie nic nie zdążyło się jeszcze zabrudzić, wygląda bardziej jak wielka, kolorowa diorama z kolejki piko. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki - które na sutannach księży wyglądały dość śmiesznie; czyżby nowa kolorystyka szat liturgicznych? - kaski, gogle i zatyczki w uszach mogliśmy wcześniej przez chwilę się jej przyjrzeć. Do właściwiej wycieczki po całej linii produkcyjnej w końcu nie dotrwałem, ale i bez tego muszę powiedzieć, że instalacja jest imponująca.

Dla mnie była to dodatkowa atrakcja - cztery lata temu byłem świadkiem spektakularnego wysadzenia kominów starej części huty, która została rozebrana właśnie pod otwartą wczoraj walcownię. Opisywałem to na łamach "Gazety Stołecznej", która niedawno wygrzebała nawet z archiwum jedno zdjęcie z tamtego materiału z moim podpisem, zupełnie dziś niejasnym :) Mogę więc powiedzieć, że śledziłem inwestycję od początku do końca.

Przebieg uroczystości niósł ze sobą czytelny komunikat - był demonstracją siły i mocnych związków metalurgicznego giganta z polskim establishmentem. W tłumie gości można było spotkać zarówno przedstawicieli administracji rządowej, jak i samorządu. Ci ostatni w kuluarach nieoficjalnie potwierdzali, że jeszcze kilka miesięcy temu ArcelorMittal nie wykluczał likwidacji warszawskiej w huty w przeciągu dekady. Dziś koncern zapowiada, że wspólnie z nim huta dobije do setnych urodzin.

Włoski deweloper wie jednak swoje: - Prowadzimy rozmowy z urzędem miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini. Uważamy, że zakupione tereny doskonale nadają się, jako lokalizacja projektowanej dzielnicy mieszkaniowej. Bogate doświadczenie Pirelli Real Estate w zakresie tworzenia tego typu inwestycji wskazuje, że prawidłowe zidentyfikowanie i zaprojektowanie stref buforowych pozwala na koegzystowanie i rozwój terenów nieprzemysłowych i przemysłowych - czytamy w kolejnym komunikacie prasowym przysłanym przez Pirelli RE.

Inni na ten sam temat:

Zdjęcie walcowni autorstwa Jędrzeja Sokołowskiego pochodzi z materiałów prasowych ArcelorMittal. Pozostałe, robione komórką, to moje nędzne próby.

16 września 2008

Zaproszenie

Redakcja miesięcznika STOLICA
zaprasza twórców warszawskich stron internetowych, forów i blogów
na debatę

„Syrenka w sieci” czyli E-Warszawiacy! Spotkajmy się w realu.


21 września, godzina 11:00, BUW ul. Dobra 56/66, sala C
(debata w ramach Warszawskiego Salonu Książki)

Spotkanie z udziałem socjologów, varsavianistów i internautów poprowadzą autorzy stron
www.warszawa1939.pl i www.werttrew.fora.pl.

Będzie to pierwsze spotkanie w realu wszystkich zainteresowanych Warszawą w Internecie. Stanie się ono okazją do zwrócenia uwagi mediów i opinii publicznej na fenomen warszawskich stron internetowych oraz na ich autorów - ludzi z pasją i ciekawym dorobkiem.

Podczas spotkania przedstawiony zostanie projekt regulaminu konkursu na najlepszą stronę internetową oraz wręczone zostaną nagrody za rok 2008, przyznane przez miesięcznik STOLICA.

Więcej informacji na stronach:
www.warszawa-stolica.pl,
www.warszawa1939.pl
www.werttrew.fora.pl

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.