23 września 2008
22 września 2008
Filmy o wojnie w Iraku
Obejrzałem w ostatnich tygodniach kilka filmów i seriali dotyczących wojny w Iraku. Wniosek jest niestety dość smutny - popkultura nie umie sobie póki co poradzić z jej realiami.
Od razu podkreślę, że nacisk kładę tu na słowo popkultura. Nie wykluczam, że gdzieś w nurcie kina niezależnego czy między dokumentami zdarzył się film ciekawy i mądry, który do tematu coś wnosi. Choć sam na taki nie trafiłem.
Duże nadzieje wiązałem z "Redacted" Briana de Palmy. Niestety, film okazał się tak słaby, że pisząc tę notkę miałem spory problem z przypomnieniem sobie jego tytułu. Choć jedno trzeba mu przyznać - jako jedyny zmierzył się wprost z problemem przemocy w wykonaniu Amerykanów - opowiada bowiem o tym, jak grupa żołnierzy gwałci iracką dziewczynę. Pokazuje też kilka innych brutalnych scen znanych dobrze uczestnikom tej wojny, ale do żadnych przemyśleń to nie prowadzi. Banał, w dodatku nakręcony w pseudoamatorskiej czy też paradokumentalnej konwencji, która niestety daje efekt odwrotny do zamierzonego. Film wygląda po prostu kiepsko.
Dla odmiany najlepiej z tych, które widziałem, wygląda ośmiodcinkowy serial "Generation Kill" wyprodukowany przez HBO. To opowwieść o niewielkim oddziale marines poruszających się hummerami po irackich drogach i bezdrożach na samej szpicy inwazji. Kto jednak oczekiwałby, że HBO powtórzyło tu znakomitą "Kompanię braci" w innych nieco realiach, ten się zawiedzie. Ani postaci nie są tak barwne ani tak wiarygodne, ani film nie jest zrobiony z takim rozmachem. Ale mimo znacznie skromniejszych środków nie wygląda teatralnie, jak propozycja de Palmy. Ratuje go przyzwoite aktorstwo. No i na pewno nie zawiedzie miłośników militariów - dużo szczegółów, dużo żargonu, dużo sprzętu. Ale mało treści. Choć i tu pojawia się problem moralny; cywilne ofiary błędów dowódców i porywczego temperamentu. Trudno jednak powiedzieć, by film ten stawiał tu jakąś ostrą tezę, czy też z czymś się rozprawiał. Nawet jeśli chłopcy nie są idealni, to nikt nie śmie krytykować bohaterów.
Cechą wspólną tego filmu i nieco starszego "Jarhead" jest muzyka, czyli próba opowiedzenia o wojnie z pomocą przebojów, czyli sposób, w jaki udawało się ponieść niektóre filmy o wojnie w Wietnamie. Z tym, że "Jarhead" się tu całkiem nieźle mierzy z tym popkulturowym mitem - jeden z bohaterów wyrzuca tam w pewnym momencie z siebie złość, że nawet piosenek nie mają własnych, tylko nucą te z filmów o Wietnamie właśnie (pisałem o tym już kiedyś). Czujne.
W "Generation Kill" ten ciekawy aspekt realacji między kulturą masową, a aktualnie toczącą się wojną został zredukowany do wspólnego nucenia całkiem współczesnych przebojów.
Ostatni film, który do całej sprawy podchodzi od zupełnie innej strony, to wspólna produkcja BBC i HBO - czteroodcinkowa biografia "House of Saddam". Dwie stojące za tą produkcją firmy zdawały się gwarantem jakości i poziomu. I znów zawód - aktorstwo mizerne, odtwórca głównej roli rozkręcił się właściwie dopiero w ostatnim odcinku pokazującym to, co za pewnie najbardziej interesowało zachodnią publiczność, czyli upadek dyktatora. Wcześniej grał dosłownie na jednej minie i śmiesznym zabiegu mówienia po angielsku z arabskim akcentem (ta fatalna praktyka akurat w tym filmie się całkiem dobrze sprawdziła - aktorom udało się to na swój sposób wygrać). Niestety, położono scenariusz - biografia Saddama nie wychodzi tu poza poziom biograficznej notki, nie ma tu niczego, czego by przez ostatnich pięć lat nie napisano i nie powiedziano milion razy. Jakoś nie mogę uwierzyć, że z biografii tego człowieka nie dało się wycisnąć większej dramaturgii.
Zastanawiam się, w czym problem. Wracam myślami do "Kompanii braci" i poza budżetem widzę jedną zasadniczą różnicę - od obrazów pokazujących II wojnę światową nie oczekujemy trudnych moralnych pytań ani dwuznacznych bohaterów. Owszem, takie filmy się zdarzają, ale zasadniczo wiemy, kto tu jest dobry, a kto zły, więc sprawa jest jasna. Zastanawiam się wszak przy tej okazji, co by było, gdyby realia tamtej wojny amerykańskie media relacjonowały mając do dyspozycji dzisiejsze możliwości - czy też byłaby dla współczesnych taka jednoznaczna? Czy w ogóle była?
No ale przecież jest Wietnam - wojna znacznie bardziej kontrowersyjna od irackiej, wojna, która odcisnęła się na Ameryce tak ogromnym piętnem. A jednak z nią popkultura umiała sobie poradzić i umiała opowiedzieć o niej - czy też na jej przykładzie - coś nowego, wartego uwagi, nawet jeśli nie był to głos w sporze o sens samej wojny. Wojna w Iraku wydaje się z tej perspektywy nawet jeszcze bardziej płodna, bo przecież już dziś mamy sporą wiedzę o tym, jak była prowadzona. Wiedzę wystarczającą do tego, by filmowcy się z nią mierzyli. Czemu więc na temat tej wojny powstają tak słabe produkcje?
Od razu podkreślę, że nacisk kładę tu na słowo popkultura. Nie wykluczam, że gdzieś w nurcie kina niezależnego czy między dokumentami zdarzył się film ciekawy i mądry, który do tematu coś wnosi. Choć sam na taki nie trafiłem.
Duże nadzieje wiązałem z "Redacted" Briana de Palmy. Niestety, film okazał się tak słaby, że pisząc tę notkę miałem spory problem z przypomnieniem sobie jego tytułu. Choć jedno trzeba mu przyznać - jako jedyny zmierzył się wprost z problemem przemocy w wykonaniu Amerykanów - opowiada bowiem o tym, jak grupa żołnierzy gwałci iracką dziewczynę. Pokazuje też kilka innych brutalnych scen znanych dobrze uczestnikom tej wojny, ale do żadnych przemyśleń to nie prowadzi. Banał, w dodatku nakręcony w pseudoamatorskiej czy też paradokumentalnej konwencji, która niestety daje efekt odwrotny do zamierzonego. Film wygląda po prostu kiepsko.
Dla odmiany najlepiej z tych, które widziałem, wygląda ośmiodcinkowy serial "Generation Kill" wyprodukowany przez HBO. To opowwieść o niewielkim oddziale marines poruszających się hummerami po irackich drogach i bezdrożach na samej szpicy inwazji. Kto jednak oczekiwałby, że HBO powtórzyło tu znakomitą "Kompanię braci" w innych nieco realiach, ten się zawiedzie. Ani postaci nie są tak barwne ani tak wiarygodne, ani film nie jest zrobiony z takim rozmachem. Ale mimo znacznie skromniejszych środków nie wygląda teatralnie, jak propozycja de Palmy. Ratuje go przyzwoite aktorstwo. No i na pewno nie zawiedzie miłośników militariów - dużo szczegółów, dużo żargonu, dużo sprzętu. Ale mało treści. Choć i tu pojawia się problem moralny; cywilne ofiary błędów dowódców i porywczego temperamentu. Trudno jednak powiedzieć, by film ten stawiał tu jakąś ostrą tezę, czy też z czymś się rozprawiał. Nawet jeśli chłopcy nie są idealni, to nikt nie śmie krytykować bohaterów.
Cechą wspólną tego filmu i nieco starszego "Jarhead" jest muzyka, czyli próba opowiedzenia o wojnie z pomocą przebojów, czyli sposób, w jaki udawało się ponieść niektóre filmy o wojnie w Wietnamie. Z tym, że "Jarhead" się tu całkiem nieźle mierzy z tym popkulturowym mitem - jeden z bohaterów wyrzuca tam w pewnym momencie z siebie złość, że nawet piosenek nie mają własnych, tylko nucą te z filmów o Wietnamie właśnie (pisałem o tym już kiedyś). Czujne.
W "Generation Kill" ten ciekawy aspekt realacji między kulturą masową, a aktualnie toczącą się wojną został zredukowany do wspólnego nucenia całkiem współczesnych przebojów.
Ostatni film, który do całej sprawy podchodzi od zupełnie innej strony, to wspólna produkcja BBC i HBO - czteroodcinkowa biografia "House of Saddam". Dwie stojące za tą produkcją firmy zdawały się gwarantem jakości i poziomu. I znów zawód - aktorstwo mizerne, odtwórca głównej roli rozkręcił się właściwie dopiero w ostatnim odcinku pokazującym to, co za pewnie najbardziej interesowało zachodnią publiczność, czyli upadek dyktatora. Wcześniej grał dosłownie na jednej minie i śmiesznym zabiegu mówienia po angielsku z arabskim akcentem (ta fatalna praktyka akurat w tym filmie się całkiem dobrze sprawdziła - aktorom udało się to na swój sposób wygrać). Niestety, położono scenariusz - biografia Saddama nie wychodzi tu poza poziom biograficznej notki, nie ma tu niczego, czego by przez ostatnich pięć lat nie napisano i nie powiedziano milion razy. Jakoś nie mogę uwierzyć, że z biografii tego człowieka nie dało się wycisnąć większej dramaturgii.
Zastanawiam się, w czym problem. Wracam myślami do "Kompanii braci" i poza budżetem widzę jedną zasadniczą różnicę - od obrazów pokazujących II wojnę światową nie oczekujemy trudnych moralnych pytań ani dwuznacznych bohaterów. Owszem, takie filmy się zdarzają, ale zasadniczo wiemy, kto tu jest dobry, a kto zły, więc sprawa jest jasna. Zastanawiam się wszak przy tej okazji, co by było, gdyby realia tamtej wojny amerykańskie media relacjonowały mając do dyspozycji dzisiejsze możliwości - czy też byłaby dla współczesnych taka jednoznaczna? Czy w ogóle była?
No ale przecież jest Wietnam - wojna znacznie bardziej kontrowersyjna od irackiej, wojna, która odcisnęła się na Ameryce tak ogromnym piętnem. A jednak z nią popkultura umiała sobie poradzić i umiała opowiedzieć o niej - czy też na jej przykładzie - coś nowego, wartego uwagi, nawet jeśli nie był to głos w sporze o sens samej wojny. Wojna w Iraku wydaje się z tej perspektywy nawet jeszcze bardziej płodna, bo przecież już dziś mamy sporą wiedzę o tym, jak była prowadzona. Wiedzę wystarczającą do tego, by filmowcy się z nią mierzyli. Czemu więc na temat tej wojny powstają tak słabe produkcje?
185 znika z ulicy Gwiaździstej
Przeczytałem właśnie na łamach "Polski", że linia 185 nie wróci już na swoją trasę po wschodniej stronie osiedla Ruda. To koniec epoki.
Pamiętacie autobusowe vlepki? Widzę, że nawet wbudowany w przeglądarkę słownik zna to słowo, więc pytanie jest chyba bezzasadne. A te mające postać nekrologów żegnających kolejne linie autobusowe pamiętacie? Jeśli ktoś pamięta i wie, gdzie w sieci można je odnaleźć, albo chociaż kto się pod nimi podpisywał - z chęcią uzupełnię notkę. Bo dziś sam mam ochotę napisać nekrolog dla linii 185.
Nie zostanie zlikwidowana, a korekta trasy będzie właściwie kosmetyczna. Właściwie, to ona już nastąpiła - kilka miesięcy temu zamknięto bielański odcinek ulicy Gwiaździstej i po dziś dzień nie da się nim przejechać. Linia objeżdża więc osiedle z drugiej strony, ulicami Podleśną, Klaudyny, Rudzką i Mickiewicza. I wszystko wskazuje na to, że tak już zostanie. W związku z końcem budowy pierwszej linii metra Bielany i Żoliborz czeka sporo zmian, część pewnie jeszcze zostanie anulowana, dojdą kolejne, więc jest cień nadziei dla 185.
O co mi właściwie chodzi? Pisałem o tym kiedyś na forum Gazety.pl, w plebiscycie na ulubioną linię, oczywiście:
A ja do dziś pamiętam niektóre, często się powtarzające, pozycje w rozkładzie jazdy. Nie jestem takim typem, co z powodu własnych sentymentów będzie protestował przeciwko zmianom, choć z tego, co wiem, to na osiedlu już jakiś czas temu zbierano podpisy, bo plotka o tym, że 185 nie wróci się oczywiście pojawiła.
Tym bardziej nie będę, skoro linię zastąpi na tym odcinku inna i do Wilsoniaka dalej będzie doskonałe połączenie. Może nawet czasem o tej samej godzinie ;) Zresztą powiedzmy sobie szczerze - 122 to też nie byle jaka linia, z dobrą tradycją, przenoszona do nas wprost z Traktu Królewskiego jedna z uśmiercanej właśnie wielkiej trójki (122, 116 i 195) i przede wszystkim też budząca sentymentalne skojarzenia, bo nie zna życia kto nastolatkiem będąc ostatnim 122 przez przemysłowy Żoliborz do domu nie wracał. Tak więc z honorami winna zostać przyjęta na Gwiaździstej.
Pamiętacie autobusowe vlepki? Widzę, że nawet wbudowany w przeglądarkę słownik zna to słowo, więc pytanie jest chyba bezzasadne. A te mające postać nekrologów żegnających kolejne linie autobusowe pamiętacie? Jeśli ktoś pamięta i wie, gdzie w sieci można je odnaleźć, albo chociaż kto się pod nimi podpisywał - z chęcią uzupełnię notkę. Bo dziś sam mam ochotę napisać nekrolog dla linii 185.
Nie zostanie zlikwidowana, a korekta trasy będzie właściwie kosmetyczna. Właściwie, to ona już nastąpiła - kilka miesięcy temu zamknięto bielański odcinek ulicy Gwiaździstej i po dziś dzień nie da się nim przejechać. Linia objeżdża więc osiedle z drugiej strony, ulicami Podleśną, Klaudyny, Rudzką i Mickiewicza. I wszystko wskazuje na to, że tak już zostanie. W związku z końcem budowy pierwszej linii metra Bielany i Żoliborz czeka sporo zmian, część pewnie jeszcze zostanie anulowana, dojdą kolejne, więc jest cień nadziei dla 185.
O co mi właściwie chodzi? Pisałem o tym kiedyś na forum Gazety.pl, w plebiscycie na ulubioną linię, oczywiście:
Jest taka jedna. Właśnie zdałem sobie sprawę, że jeżdżę nią od bardzo dawna. To linia 185. Mieszkam koło pętli na Gwiaździstej. Wsiadam zawsze na pierwszym przystanku. Rozkład się prawie nie zmienia od wielu, wielu lat, więc znam go na pamięć. Kiedyś jeździłem tylko kawałek, do szkoły na Mścisławskiej. Potem na angielski, przy placu Wilsona. Odległość, na jaką jeździłem wyznaczała moją samodzielność. Potem tak sie utarło, ze jak gdzieś miałem pojechać, to najwygodniej mi było pójść na 185, bo to najbliższy od domu przystanek no i znam rozkład. A jedzie na Wilsoniak - stamtąd już wszystko - i Centrum, i Trakt Królewski i - w drugą stronę - Bielany całe. Węzeł komunikacyjny w zasięgu reki. Dzięki 185.Dosyć to czerstwe, ale ma swoje lata. Mięsny, dawniej jeansowy, jak większość lokali na placu Wilsona zmienił się w bank. Została barierka przy schodkach do zakładu tapicerskiego, który się potem stał piwnicą z winem; też ważnym dla mnie miejscem. Lubię się o nią opierać czekając na 185, tak jak lubiłem się na niej bujać jako dzieciak z ADHD. A moje losy potoczyły się tak, że 185 co i raz okazywało się być dobrym połączeniem - na Czerską w sam raz na przykład. Teraz też by mi pasowało, gdyby nie to, że już nie mieszkam na Gwiaździstej. Ale sentyment pozostał - do mamy jeżdżę zawsze z przesiadką na Wilsoniaku (no, czasem łapię 185 już przy moście Gdańskim). I wychodzę też na 185. Ale wiosną rozkopali ulicę, przenieśli autobus na drugą stronę osiedla i już nie cofną tej zmiany. Szkoda.
A teraz studiuje na Uniwerku i czasem, jak już rano wsiądę w 185, to nie wysiadam na Wilsoniaku, tylko jadę dalej, aż do Bednarskiej. Stamtąd mam rzut beretem do BUW-u, albo parę kroków na wydział. Spacerkiem, Karową w górę. Jak schody były zamknięte, to musiałem łazić cały ten ślimak na około i też było fajnie. Przynajmniej zawsze wiedziałem, co się aktualnie dzieje w Galerii Karowa. A jak mam więcej czasu, to wysiadam wcześniej i idę sobie przez Mariensztat i mój ulubiony rynek. Wreszcie - w 185 jadąc "dołem" mogę złapać jeszcze 20 minut snu i mam miejsce siedzące zawsze.
A wieczorem, jak wracam do domu, to wole się przesiadać na Wilsoniaku, pod mięsnym (dziś jeansowym) w 185 albo 519, a nie na Gdańskim, skąd niby mam jeszcze inne autobusy na swoje osiedle - 157, 524, 508 - bo pod mięsnym (dziś jeansowym) jest zawsze szansa na rozklekotanego starego Jelcza 185 :)))
To jest moja ulubiona linia.
A ja do dziś pamiętam niektóre, często się powtarzające, pozycje w rozkładzie jazdy. Nie jestem takim typem, co z powodu własnych sentymentów będzie protestował przeciwko zmianom, choć z tego, co wiem, to na osiedlu już jakiś czas temu zbierano podpisy, bo plotka o tym, że 185 nie wróci się oczywiście pojawiła.
Tym bardziej nie będę, skoro linię zastąpi na tym odcinku inna i do Wilsoniaka dalej będzie doskonałe połączenie. Może nawet czasem o tej samej godzinie ;) Zresztą powiedzmy sobie szczerze - 122 to też nie byle jaka linia, z dobrą tradycją, przenoszona do nas wprost z Traktu Królewskiego jedna z uśmiercanej właśnie wielkiej trójki (122, 116 i 195) i przede wszystkim też budząca sentymentalne skojarzenia, bo nie zna życia kto nastolatkiem będąc ostatnim 122 przez przemysłowy Żoliborz do domu nie wracał. Tak więc z honorami winna zostać przyjęta na Gwiaździstej.
Ale bez 185 nic już nie będzie tak samo.
I tym sposobem po raz pierwszy udało mi się wstrzelić z notką w kolejną akcję
Grupy Trzymającej Warszawskie blogi.
Grupy Trzymającej Warszawskie blogi.
19 września 2008
Plac Zbawiciela
Sam chciałem napisać o tym, jakim fajnym miejscem stał się ostatnio plac Zbawiciela. Ale uprzedziło mnie "Życie Warszawy". No to linkuję, polecam uwadze i podpisuję się obiema rękami - Karma od dawna jest moją ulubioną kawiarnią w mieście, a Plan B zdobył mnie, gdy skończyliśmy tam wieczór kawalerski kolegi. O 6 rano. A to, że musiałem tego poranka iść do pracy... to już historia :) W każdym razie miejsce fajne. A najbardziej lubię obserwować skręcające na placu tramwaje siedząc na parapecie w Karmie.
To do zobaczenia; za godzinę w Planie B :)
Będę brał cię / gdzie / w smarcie!
Przez 2,5 tygodnia miałem do dyspozycji samochód. To trzeba opisać! Notka będzie jak najbardziej poważna - o motoryzacji. Ale wcześniej - bolid, gokart, srajdek, motorynka, sprytek - czyli smart.
Nie jest to na pewno pojazd dla facetów z kompleksami. Trzeba się przyzwyczaić do uśmieszków, zdziwień, czasem pogardy, innym razem ironicznego zainteresowania. Szczególnie, jak się mieszka na Prażce. Choć wcale nie jest ich mało na warszawskich ulicach, wciąż budzą zdziwienie. Ale jest też druga strona medalu - samochody naszych chłopców są w kolorach pastelowych... Od razu jednak trzeba sprostować - do tego, co w tytule ten samochód się absolutnie nie nadaje.
Zalety takiego pojazdu są oczywiste - o miejsce parkingowe jest mu trochę (ale wbrew pozorom tylko trochę) łatwiej, pali niewiele, coś tak szklankę na tydzień (ale drogie te szklanki teraz, oj drogie), dość dobrze startuje spod świateł i to na automacie, a jak trzeba, to i wyprzedzić coś czasem da radę. I to nie tylko rower. Ba, wczoraj stołeczna drogówka zrobiła mi nawet zdjęcie - kolega wróci z wakacji i dostanie pocztówkę ;) Od skutera odróżnia się głównie tym, że przejeżdżający obok autobus nie ochlapie kierowcy - a że fala wody może go zmyć z drogi... Da się nim nawet do domu dowieźć niewielkie zakupy, miejsce na nogi jest i póki się nie patrzy do tytułu, można nawet powiedzieć, że jest przestronny.
Ale nie oszukujmy się - jego wielkość zmusza do asertywności. Wsadzić do niego starego grzejnika przez tylną szybą nawet nie próbowałem. Szybko też okazało się, że nawet jak Nas jest dwoje, to przydałoby się móc czasem zabrać w trójkę czy czwórkę. Z bratem, mamą, wujkiem, ciotką czy parą znajomych - bywa za mały. Jako drugi samochód do pracy na co dzień jest jednak idealny.
Nie jest to na pewno pojazd dla facetów z kompleksami. Trzeba się przyzwyczaić do uśmieszków, zdziwień, czasem pogardy, innym razem ironicznego zainteresowania. Szczególnie, jak się mieszka na Prażce. Choć wcale nie jest ich mało na warszawskich ulicach, wciąż budzą zdziwienie. Ale jest też druga strona medalu - samochody naszych chłopców są w kolorach pastelowych... Od razu jednak trzeba sprostować - do tego, co w tytule ten samochód się absolutnie nie nadaje.
Zalety takiego pojazdu są oczywiste - o miejsce parkingowe jest mu trochę (ale wbrew pozorom tylko trochę) łatwiej, pali niewiele, coś tak szklankę na tydzień (ale drogie te szklanki teraz, oj drogie), dość dobrze startuje spod świateł i to na automacie, a jak trzeba, to i wyprzedzić coś czasem da radę. I to nie tylko rower. Ba, wczoraj stołeczna drogówka zrobiła mi nawet zdjęcie - kolega wróci z wakacji i dostanie pocztówkę ;) Od skutera odróżnia się głównie tym, że przejeżdżający obok autobus nie ochlapie kierowcy - a że fala wody może go zmyć z drogi... Da się nim nawet do domu dowieźć niewielkie zakupy, miejsce na nogi jest i póki się nie patrzy do tytułu, można nawet powiedzieć, że jest przestronny.
Ale nie oszukujmy się - jego wielkość zmusza do asertywności. Wsadzić do niego starego grzejnika przez tylną szybą nawet nie próbowałem. Szybko też okazało się, że nawet jak Nas jest dwoje, to przydałoby się móc czasem zabrać w trójkę czy czwórkę. Z bratem, mamą, wujkiem, ciotką czy parą znajomych - bywa za mały. Jako drugi samochód do pracy na co dzień jest jednak idealny.
No i można się w nim zakochać, bo jest przesympatyczny.
Ale sobie takiego nie kupię.
A dlaczemu?
Ale sobie takiego nie kupię.
A dlaczemu?
A bo dlatemu, że po pierwsze - i najważniejsze - samochód to jednak stres. Stoi pod oknem, obok grupka lokalsów wymienia, dajmy na to, uwagi na temat urody koleżanek czy też w prostych słowach analizuje przebieg zakończonego przed chwilą meczu. A ja się czaję za firanką i obcinam, czy mi go dla jaj między drzewa nie wstawiają. Zresztą już pierwszego dnia, parkując pod budynkiem po drugiej stronie kwadratu naruszyłem jakieś niepisane reguły parkowania. I zostałem upomniany. I musiałem przestawić. I się bałem, że go nocą wyniosą.
Żarty żartami, ale po kilu latach przerwy odwykłem i ciągle zapominam czy zamknąłem drzwi, okna, raz chyba nawet przejechałem jeden odcinek bez świateł. A przecież nie muszę się użerać z ubezpieczeniem i innymi formalnościami, które normalnie są w pakiecie z samochodem.
Do tego dochodzi totalny sajgon na warszawskich ulicach. Jeżdżąc komunikacją miejską człowiek tego nie zauważa, tymczasem w ciągu kilku lat zdziczenie obyczajów posunęło się dość znacznie. Mówiąc najkrócej jeżdżą jak pojebani i to bez względu na płeć czy wiek. Wyprzedzanie, trąbienie, rozpędzanie się do setki na wąskich ulicach - jest naprawdę nieciekawie, co mówię z pozycji człowieka, który generalnie lubi jeździć samochodem po mieście i nie czuje się na drodze zewsząd osaczony. Zazwyczaj.
No i warszawskie korki, choć podobno wciąż daleko im do standardów europejskich, to jednak imponują rozmachem. Wiem, trafiłem na okres kumulacji remontów, i pierwszych deszczowych dni tej jesieni, ale mimo wszystko - 40 minut od pl. Konstytucji do Królewskiej?! Gdy ostatnio się woziłem to było nie do pomyślenia. A do tego ludzie robią wszystko, żeby sobie nie pomagać - nie wpuszczają się, wjeżdżają na zatkane skrzyżowanie, które od razu blokuje się we wszystkich kierunkach na trzy kolejne zmiany świateł. Koszmar. Nawet w weekendy jest słabo, co kilka lat temu było w ogóle nie do pomyślenia.
I wszystko to po to, by do pracy jechać raptem o 10 minut krócej, niż autobusem! A są i inne wady. Na przykład czytanie. Mam na to czas właściwie tylko w komunikacji, a ostatnio zmusiłem się do porzucenia gazet na rzecz książek. Nakupowałem sam, coś mi ktoś pożyczył i wszystko to czeka, aż kolega wróci, samochód odbierze, a ja znów zakosztuję uroków komunikacji zbiorowej. Podobnie z muzką - słucham tylko w drodze do i z pracy, a testowany egzemplarz nie miał nic poza radiem. Jedyny plus to poranny WF. A właściwie "Poranny WF" - Figurskiego i Wojewódzkiego audycja w Esce Rocks. No ale to można mieć i bez stresów związanych z samochodem. A zresztą dwa tygodnie wygłupów w ich wykonaniu na jakiś czas mi wystarczą.
Samochód podziałał na mnie mobilizująco. Postanowiłem skorzystać, załatwić to i owo, jakieś zaległości nadrobić. Efekt? Miałem w kalendarzu więcej spraw na każdy dzień, spieszyłem się jeszcze bardziej niż wcześniej, w dodatku samochodem się spieszyłem, więc i ryzyko większe, i stres też. A i tak połowy spraw nie załatwiałem, bo jak już je sobie tak szczelnie poupychałem w kalendarzu, to potem każdy kwadrans obsuwy do wieczora się mścił i komplikował. A obsuwa być musi - już to na szukanie miejsca parkingowego, już na szukanie drobnych na parkomat.
Zobaczyłem też zjawisko obce mi zupełnie. W niedzielę postanowiłem skorzystać z okazji i podjechać do sklepu na obrzeżach miasta. Do tej pory jeździłem tam pociągiem, zwykle wyszarpując na to czas w tygodniu i bardzo ceniłem sobie tamtejsze pustki. Szczęka mi więc z lekka opadła, gdy okazało się, że w weekend nie można znaleźć wolnego miejsca na pustym zwykle parkingu. Weekendowe zakupy - zjawisko, w którym nie brałem dotąd czynnego udziału - w pełnej krasie. I wystarczą cztery kółka, by człowiek od razu wpadł w ten nieznany sobie rytm wielkiego miasta.
Przez kilka lat zupełnie odwykłem od samochodu i po takim sprawdzianie właściwie nie żałuję. Choć po Warszawie nie jest łatwo poruszać się na piechotę, to komunikacja miejska w sumie daje radę - w każdym razie samochód nie daje tu jakiejś niesamowitej przewagi, za to pod pewnym względami mnie męczy. Nie wykluczam, że zmienię zdanie, jak się okaże, że do pracy muszę przyjeżdżać baaardzo wczesnym rankiem lub że wychodzę z niej póóóźnym wieczorem.
Planowałem kupić skuter, ale to jednak nie jest pojazd na każdą porę roku i pogodę, a do tego ponoć od nowego roku nawet na te najmniejsze trzeba będzie mieć motocyklowe prawo jazdy, co z lekka komplikuje sprawę. Nie wykluczam więc, że po tych kilku dniach myśl o kupnie samochodu będzie powracać.
Żarty żartami, ale po kilu latach przerwy odwykłem i ciągle zapominam czy zamknąłem drzwi, okna, raz chyba nawet przejechałem jeden odcinek bez świateł. A przecież nie muszę się użerać z ubezpieczeniem i innymi formalnościami, które normalnie są w pakiecie z samochodem.
Do tego dochodzi totalny sajgon na warszawskich ulicach. Jeżdżąc komunikacją miejską człowiek tego nie zauważa, tymczasem w ciągu kilku lat zdziczenie obyczajów posunęło się dość znacznie. Mówiąc najkrócej jeżdżą jak pojebani i to bez względu na płeć czy wiek. Wyprzedzanie, trąbienie, rozpędzanie się do setki na wąskich ulicach - jest naprawdę nieciekawie, co mówię z pozycji człowieka, który generalnie lubi jeździć samochodem po mieście i nie czuje się na drodze zewsząd osaczony. Zazwyczaj.
No i warszawskie korki, choć podobno wciąż daleko im do standardów europejskich, to jednak imponują rozmachem. Wiem, trafiłem na okres kumulacji remontów, i pierwszych deszczowych dni tej jesieni, ale mimo wszystko - 40 minut od pl. Konstytucji do Królewskiej?! Gdy ostatnio się woziłem to było nie do pomyślenia. A do tego ludzie robią wszystko, żeby sobie nie pomagać - nie wpuszczają się, wjeżdżają na zatkane skrzyżowanie, które od razu blokuje się we wszystkich kierunkach na trzy kolejne zmiany świateł. Koszmar. Nawet w weekendy jest słabo, co kilka lat temu było w ogóle nie do pomyślenia.
I wszystko to po to, by do pracy jechać raptem o 10 minut krócej, niż autobusem! A są i inne wady. Na przykład czytanie. Mam na to czas właściwie tylko w komunikacji, a ostatnio zmusiłem się do porzucenia gazet na rzecz książek. Nakupowałem sam, coś mi ktoś pożyczył i wszystko to czeka, aż kolega wróci, samochód odbierze, a ja znów zakosztuję uroków komunikacji zbiorowej. Podobnie z muzką - słucham tylko w drodze do i z pracy, a testowany egzemplarz nie miał nic poza radiem. Jedyny plus to poranny WF. A właściwie "Poranny WF" - Figurskiego i Wojewódzkiego audycja w Esce Rocks. No ale to można mieć i bez stresów związanych z samochodem. A zresztą dwa tygodnie wygłupów w ich wykonaniu na jakiś czas mi wystarczą.
Samochód podziałał na mnie mobilizująco. Postanowiłem skorzystać, załatwić to i owo, jakieś zaległości nadrobić. Efekt? Miałem w kalendarzu więcej spraw na każdy dzień, spieszyłem się jeszcze bardziej niż wcześniej, w dodatku samochodem się spieszyłem, więc i ryzyko większe, i stres też. A i tak połowy spraw nie załatwiałem, bo jak już je sobie tak szczelnie poupychałem w kalendarzu, to potem każdy kwadrans obsuwy do wieczora się mścił i komplikował. A obsuwa być musi - już to na szukanie miejsca parkingowego, już na szukanie drobnych na parkomat.
Zobaczyłem też zjawisko obce mi zupełnie. W niedzielę postanowiłem skorzystać z okazji i podjechać do sklepu na obrzeżach miasta. Do tej pory jeździłem tam pociągiem, zwykle wyszarpując na to czas w tygodniu i bardzo ceniłem sobie tamtejsze pustki. Szczęka mi więc z lekka opadła, gdy okazało się, że w weekend nie można znaleźć wolnego miejsca na pustym zwykle parkingu. Weekendowe zakupy - zjawisko, w którym nie brałem dotąd czynnego udziału - w pełnej krasie. I wystarczą cztery kółka, by człowiek od razu wpadł w ten nieznany sobie rytm wielkiego miasta.
Przez kilka lat zupełnie odwykłem od samochodu i po takim sprawdzianie właściwie nie żałuję. Choć po Warszawie nie jest łatwo poruszać się na piechotę, to komunikacja miejska w sumie daje radę - w każdym razie samochód nie daje tu jakiejś niesamowitej przewagi, za to pod pewnym względami mnie męczy. Nie wykluczam, że zmienię zdanie, jak się okaże, że do pracy muszę przyjeżdżać baaardzo wczesnym rankiem lub że wychodzę z niej póóóźnym wieczorem.
Planowałem kupić skuter, ale to jednak nie jest pojazd na każdą porę roku i pogodę, a do tego ponoć od nowego roku nawet na te najmniejsze trzeba będzie mieć motocyklowe prawo jazdy, co z lekka komplikuje sprawę. Nie wykluczam więc, że po tych kilku dniach myśl o kupnie samochodu będzie powracać.
Tymczasem kluczyki od sprytka oddaję bez żalu,
choć będę tęsknił.
choć będę tęsknił.
18 września 2008
Nowa walcownia warszawskiej huty
Lech Wałęsa najadł się strachu, a arcybiskup Gocłowski przeszedł próbę ognia. ArcelorMittal z rozmachem otworzył nową walcownię na terenie warszawskiej huty.
O inwestycji światowego potentata na warszawskich Bielanach wspominałem kilka dni temu, gdy Ewa Karpińska, rzecznik polskiego oddziału ArcelorMittal zapowiedziała, że firma będzie protestować przeciwko proponowanym przez miasto zmianom w studium zagospodarowania.
Chodzi o zmianę przeznaczenia terenów huty i działek w jej bezpośrednim otoczeniu z przemysłowych na mieszkaniowo-usługowe. Miejskie biuro architektury chce je wprowadzić na wiosek firmy Pirelli Pekao Real Estate, polskiego oddziału włoskiej firmy deweloperskiej Pirelli RE. Na wczorajszym posiedzeniu miejskiej komisji ładu przestrzennego okazało się jednak, że sprawa budzi spore kontrowersje.
Hutniczy koncern jest tym pomysłom przeciwny ze zrozumiałych względów - usunięcie przemysłu ze studium w praktyce uniemożliwiłoby jakiekolwiek inwestycje na terenie huty. Tymczasem firma zapowiada, że obchodząca właśnie swoje półwiecze huta jeszcze długo będzie dominować w krajobrazie Bielan. Rynek deweloperski interesuję zaś koncern o tyle, o ile odbiera od niego zamówione pręty zbrojeniowe, których nowa linia produkcyjna może wyprodukować 650 tysięcy ton rocznie.
- Jesteśmy producentami stali, a nie deweloperami. Nieruchomości nas nie interesują, zamierzamy dalej robić swoje w tym miejscu - zapewnił Gonzalo Urquijo z zarządu grupy ArcelorMittal. - Bliskość miasta to zawsze wyzwanie dla zakładu takiego jak nasz, ale to dla nas nie nowość. Mamy doświadczenia w takich sytuacjach i zawsze staramy się być partnerami dla lokalnej społeczności - dodał.
A prezes polskiego oddziału ArcelorMittal Henryk Hulin uzupełnił: - Oczywiście docierają do nas wiadomości o planach miasta. Jesteśmy zdziwieni, że władze stolicy słuchają głosów jednej firmy, a z nami nie chcą się nawet spotkać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni.
Całe wydarzenie rozpoczęło się w miejscu symbolicznym. Tam, gdzie w 1980 roku, na prośbę strajkującej załogi Huty Warszawa, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiał msze. Poświęcono krzyż upamiętniający to wydarzenie, a zaraz potem arcybiskup Gocłowski poświęcił także walcownię. Potem, w ustawionym przy bramie huty namiocie, odbyła się konferencja prasowa. Gościem honorowym był Lech Wałęsa. Na telebimie puszczono film z jego przemówieniem ze strajków. - Było się kiedyś młodym, kurcze… - zaczął prezydent. Podkreślił, że cieszą go zmiany w polskich zakładach i to, że ich udziałem jest postęp techniczny, dodał jednak, że nie wolno zapominać o robotniku, którego technika zastępuje i wypiera. - Znów przychodzi mi powiedzieć, że jestem za a nawet przeciw. Myślałem, że huta i wiele innych zakładów, będzie nie do uratowania. Na szczęście się pomyliłem. I dobrze, bo to dowodzi, że warto było zrobić te zmiany, których dokonaliśmy - ocenił Wałęsa.
Chwilę później właśnie prezydent wraz z szefami koncernu nacisnęli symboliczny przycisk uruchamiający nową walcownię. Rozległa się głośna muzyka, prezydent podskoczył wyraźnie wystraszony, a za jego plecami rozsunęła się ściana. Odsłoniło się przejście wyłożone diodowymi ekranami, których migotanie przypominało ogień w hutniczym piecu. - Zapraszam na próbę ognia - zachęcał konferansjer. Cóż było robić - nawet przedstawiciele kościoła poddali się oczyszczającej mocy płomieni, a fotoreporterzy mieli swoją szansę na coś więcej, niż zwykła fotka z konferencji.
Spore wrażenie zrobiła też sama walcownia. Przede wszystkim skalą i tym, że zupełnie nowa hala, gdzie nic nie zdążyło się jeszcze zabrudzić, wygląda bardziej jak wielka, kolorowa diorama z kolejki piko. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki - które na sutannach księży wyglądały dość śmiesznie; czyżby nowa kolorystyka szat liturgicznych? - kaski, gogle i zatyczki w uszach mogliśmy wcześniej przez chwilę się jej przyjrzeć. Do właściwiej wycieczki po całej linii produkcyjnej w końcu nie dotrwałem, ale i bez tego muszę powiedzieć, że instalacja jest imponująca.
Dla mnie była to dodatkowa atrakcja - cztery lata temu byłem świadkiem spektakularnego wysadzenia kominów starej części huty, która została rozebrana właśnie pod otwartą wczoraj walcownię. Opisywałem to na łamach "Gazety Stołecznej", która niedawno wygrzebała nawet z archiwum jedno zdjęcie z tamtego materiału z moim podpisem, zupełnie dziś niejasnym :) Mogę więc powiedzieć, że śledziłem inwestycję od początku do końca.
Przebieg uroczystości niósł ze sobą czytelny komunikat - był demonstracją siły i mocnych związków metalurgicznego giganta z polskim establishmentem. W tłumie gości można było spotkać zarówno przedstawicieli administracji rządowej, jak i samorządu. Ci ostatni w kuluarach nieoficjalnie potwierdzali, że jeszcze kilka miesięcy temu ArcelorMittal nie wykluczał likwidacji warszawskiej w huty w przeciągu dekady. Dziś koncern zapowiada, że wspólnie z nim huta dobije do setnych urodzin.
Włoski deweloper wie jednak swoje: - Prowadzimy rozmowy z urzędem miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini. Uważamy, że zakupione tereny doskonale nadają się, jako lokalizacja projektowanej dzielnicy mieszkaniowej. Bogate doświadczenie Pirelli Real Estate w zakresie tworzenia tego typu inwestycji wskazuje, że prawidłowe zidentyfikowanie i zaprojektowanie stref buforowych pozwala na koegzystowanie i rozwój terenów nieprzemysłowych i przemysłowych - czytamy w kolejnym komunikacie prasowym przysłanym przez Pirelli RE.
Inni na ten sam temat:
O inwestycji światowego potentata na warszawskich Bielanach wspominałem kilka dni temu, gdy Ewa Karpińska, rzecznik polskiego oddziału ArcelorMittal zapowiedziała, że firma będzie protestować przeciwko proponowanym przez miasto zmianom w studium zagospodarowania.
Chodzi o zmianę przeznaczenia terenów huty i działek w jej bezpośrednim otoczeniu z przemysłowych na mieszkaniowo-usługowe. Miejskie biuro architektury chce je wprowadzić na wiosek firmy Pirelli Pekao Real Estate, polskiego oddziału włoskiej firmy deweloperskiej Pirelli RE. Na wczorajszym posiedzeniu miejskiej komisji ładu przestrzennego okazało się jednak, że sprawa budzi spore kontrowersje.
Hutniczy koncern jest tym pomysłom przeciwny ze zrozumiałych względów - usunięcie przemysłu ze studium w praktyce uniemożliwiłoby jakiekolwiek inwestycje na terenie huty. Tymczasem firma zapowiada, że obchodząca właśnie swoje półwiecze huta jeszcze długo będzie dominować w krajobrazie Bielan. Rynek deweloperski interesuję zaś koncern o tyle, o ile odbiera od niego zamówione pręty zbrojeniowe, których nowa linia produkcyjna może wyprodukować 650 tysięcy ton rocznie.
- Jesteśmy producentami stali, a nie deweloperami. Nieruchomości nas nie interesują, zamierzamy dalej robić swoje w tym miejscu - zapewnił Gonzalo Urquijo z zarządu grupy ArcelorMittal. - Bliskość miasta to zawsze wyzwanie dla zakładu takiego jak nasz, ale to dla nas nie nowość. Mamy doświadczenia w takich sytuacjach i zawsze staramy się być partnerami dla lokalnej społeczności - dodał.
A prezes polskiego oddziału ArcelorMittal Henryk Hulin uzupełnił: - Oczywiście docierają do nas wiadomości o planach miasta. Jesteśmy zdziwieni, że władze stolicy słuchają głosów jednej firmy, a z nami nie chcą się nawet spotkać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni.
Całe wydarzenie rozpoczęło się w miejscu symbolicznym. Tam, gdzie w 1980 roku, na prośbę strajkującej załogi Huty Warszawa, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiał msze. Poświęcono krzyż upamiętniający to wydarzenie, a zaraz potem arcybiskup Gocłowski poświęcił także walcownię. Potem, w ustawionym przy bramie huty namiocie, odbyła się konferencja prasowa. Gościem honorowym był Lech Wałęsa. Na telebimie puszczono film z jego przemówieniem ze strajków. - Było się kiedyś młodym, kurcze… - zaczął prezydent. Podkreślił, że cieszą go zmiany w polskich zakładach i to, że ich udziałem jest postęp techniczny, dodał jednak, że nie wolno zapominać o robotniku, którego technika zastępuje i wypiera. - Znów przychodzi mi powiedzieć, że jestem za a nawet przeciw. Myślałem, że huta i wiele innych zakładów, będzie nie do uratowania. Na szczęście się pomyliłem. I dobrze, bo to dowodzi, że warto było zrobić te zmiany, których dokonaliśmy - ocenił Wałęsa.
Chwilę później właśnie prezydent wraz z szefami koncernu nacisnęli symboliczny przycisk uruchamiający nową walcownię. Rozległa się głośna muzyka, prezydent podskoczył wyraźnie wystraszony, a za jego plecami rozsunęła się ściana. Odsłoniło się przejście wyłożone diodowymi ekranami, których migotanie przypominało ogień w hutniczym piecu. - Zapraszam na próbę ognia - zachęcał konferansjer. Cóż było robić - nawet przedstawiciele kościoła poddali się oczyszczającej mocy płomieni, a fotoreporterzy mieli swoją szansę na coś więcej, niż zwykła fotka z konferencji.
Spore wrażenie zrobiła też sama walcownia. Przede wszystkim skalą i tym, że zupełnie nowa hala, gdzie nic nie zdążyło się jeszcze zabrudzić, wygląda bardziej jak wielka, kolorowa diorama z kolejki piko. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki - które na sutannach księży wyglądały dość śmiesznie; czyżby nowa kolorystyka szat liturgicznych? - kaski, gogle i zatyczki w uszach mogliśmy wcześniej przez chwilę się jej przyjrzeć. Do właściwiej wycieczki po całej linii produkcyjnej w końcu nie dotrwałem, ale i bez tego muszę powiedzieć, że instalacja jest imponująca.
Dla mnie była to dodatkowa atrakcja - cztery lata temu byłem świadkiem spektakularnego wysadzenia kominów starej części huty, która została rozebrana właśnie pod otwartą wczoraj walcownię. Opisywałem to na łamach "Gazety Stołecznej", która niedawno wygrzebała nawet z archiwum jedno zdjęcie z tamtego materiału z moim podpisem, zupełnie dziś niejasnym :) Mogę więc powiedzieć, że śledziłem inwestycję od początku do końca.
Przebieg uroczystości niósł ze sobą czytelny komunikat - był demonstracją siły i mocnych związków metalurgicznego giganta z polskim establishmentem. W tłumie gości można było spotkać zarówno przedstawicieli administracji rządowej, jak i samorządu. Ci ostatni w kuluarach nieoficjalnie potwierdzali, że jeszcze kilka miesięcy temu ArcelorMittal nie wykluczał likwidacji warszawskiej w huty w przeciągu dekady. Dziś koncern zapowiada, że wspólnie z nim huta dobije do setnych urodzin.
Włoski deweloper wie jednak swoje: - Prowadzimy rozmowy z urzędem miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini. Uważamy, że zakupione tereny doskonale nadają się, jako lokalizacja projektowanej dzielnicy mieszkaniowej. Bogate doświadczenie Pirelli Real Estate w zakresie tworzenia tego typu inwestycji wskazuje, że prawidłowe zidentyfikowanie i zaprojektowanie stref buforowych pozwala na koegzystowanie i rozwój terenów nieprzemysłowych i przemysłowych - czytamy w kolejnym komunikacie prasowym przysłanym przez Pirelli RE.
Inni na ten sam temat:
- Puls Biznesu o przejęciu Miasteczka Wilanów przez Pirelli RE
- Michał Wojtczuk, Gazeta Stołeczna
Zdjęcie walcowni autorstwa Jędrzeja Sokołowskiego pochodzi z materiałów prasowych ArcelorMittal. Pozostałe, robione komórką, to moje nędzne próby.
16 września 2008
Zaproszenie
Redakcja miesięcznika STOLICA
zaprasza twórców warszawskich stron internetowych, forów i blogów
na debatę
„Syrenka w sieci” czyli E-Warszawiacy! Spotkajmy się w realu.
21 września, godzina 11:00, BUW ul. Dobra 56/66, sala C
(debata w ramach Warszawskiego Salonu Książki)
zaprasza twórców warszawskich stron internetowych, forów i blogów
na debatę
„Syrenka w sieci” czyli E-Warszawiacy! Spotkajmy się w realu.
21 września, godzina 11:00, BUW ul. Dobra 56/66, sala C
(debata w ramach Warszawskiego Salonu Książki)
Spotkanie z udziałem socjologów, varsavianistów i internautów poprowadzą autorzy stron
www.warszawa1939.pl i www.werttrew.fora.pl.
www.warszawa1939.pl i www.werttrew.fora.pl.
Będzie to pierwsze spotkanie w realu wszystkich zainteresowanych Warszawą w Internecie. Stanie się ono okazją do zwrócenia uwagi mediów i opinii publicznej na fenomen warszawskich stron internetowych oraz na ich autorów - ludzi z pasją i ciekawym dorobkiem.
Podczas spotkania przedstawiony zostanie projekt regulaminu konkursu na najlepszą stronę internetową oraz wręczone zostaną nagrody za rok 2008, przyznane przez miesięcznik STOLICA.
Podczas spotkania przedstawiony zostanie projekt regulaminu konkursu na najlepszą stronę internetową oraz wręczone zostaną nagrody za rok 2008, przyznane przez miesięcznik STOLICA.
Więcej informacji na stronach:
www.warszawa-stolica.pl,
www.warszawa1939.pl
www.werttrew.fora.pl
www.warszawa-stolica.pl,
www.warszawa1939.pl
www.werttrew.fora.pl
15 września 2008
Bitwa o handel
"Gazeta Stołeczna" donosi z samego rana, że miasto zamierza zerwać negocjacje z handlarzami z placu Defilad. Decyzja zaskakująca, odważna, ryzykowna, lecz generalnie słuszna.
To jedna z takich zadawnionych spraw, wokół których narasta z czasem tyle różnych "ale", że ciężko o jednoznaczną ocenę. W przypadku handlarzy z KDT czy ze stadionu te "ale" to przede wszystkim miejsca pracy sporej rzeszy ludzi. Ludzi, którzy zaczynali od łóżek polowych, ale z czasem jednak zalegalizowali działalność, płacą niemałe podatki i opłaty za wynajem stanowisk handlowych, mają stałych klientów itd.
Słowem - kupcy. Unikam tego słowa, bo po pierwsze uważam, że jednak znaczy ono coś innego, a po drugie dlatego, że sobie na to nie zasłużyli. W moich oczach stracili, gdy zaczęli szantażować blokowaniem i demolowaniem miasta. Po prawdzie stracili też wtedy w moich oczach prawo do negocjowania jakichkolwiek przywilejów, choć wcześniej skłonny byłem przymknąć oko na to, że są traktowani lepiej od innych, nie mających odpowiedniej masy krytycznej, handlarzy.
Ale co do zasady jestem zdania, że miasto nie powinno nikomu załatwiać działek pod działalność na preferencyjnych warunkach, wchodzić w spółki, udzielać rabatów i głosować 30-letnich dzierżaw bez przetargów. Nie jest to praktyka wolnorynkowa, a w przypadku placu Defilad wprost prowadziłaby do trwania w tym miejscu handlu o formie i treści, która po prostu powinna się przenieść ze ścisłego centrum na peryferia. To nie znaczy, że do szczęścia potrzebne mi są w Centrum tylko drogie domy handlowe - proszę bez demagogii. Ale choć jeden dom handlowy z prawdziwego zdarzenia, taki jakiego w stolicy nie ma od wojny, to bym kiedyś chciał zobaczyć tak nawiasem mówiąc. Znaczy to mniej więcej tyle, że wolałbym, by po drugiej stronie pl. Defilad względem Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanął jakiś inny budynek, niż tylko zgrabniej opakowany blaszak KDT, np. jakaś instytucja kultury o odpowedniej randze i miastotwórczym potencjale.
To jedna z takich zadawnionych spraw, wokół których narasta z czasem tyle różnych "ale", że ciężko o jednoznaczną ocenę. W przypadku handlarzy z KDT czy ze stadionu te "ale" to przede wszystkim miejsca pracy sporej rzeszy ludzi. Ludzi, którzy zaczynali od łóżek polowych, ale z czasem jednak zalegalizowali działalność, płacą niemałe podatki i opłaty za wynajem stanowisk handlowych, mają stałych klientów itd.
Słowem - kupcy. Unikam tego słowa, bo po pierwsze uważam, że jednak znaczy ono coś innego, a po drugie dlatego, że sobie na to nie zasłużyli. W moich oczach stracili, gdy zaczęli szantażować blokowaniem i demolowaniem miasta. Po prawdzie stracili też wtedy w moich oczach prawo do negocjowania jakichkolwiek przywilejów, choć wcześniej skłonny byłem przymknąć oko na to, że są traktowani lepiej od innych, nie mających odpowiedniej masy krytycznej, handlarzy.
Ale co do zasady jestem zdania, że miasto nie powinno nikomu załatwiać działek pod działalność na preferencyjnych warunkach, wchodzić w spółki, udzielać rabatów i głosować 30-letnich dzierżaw bez przetargów. Nie jest to praktyka wolnorynkowa, a w przypadku placu Defilad wprost prowadziłaby do trwania w tym miejscu handlu o formie i treści, która po prostu powinna się przenieść ze ścisłego centrum na peryferia. To nie znaczy, że do szczęścia potrzebne mi są w Centrum tylko drogie domy handlowe - proszę bez demagogii. Ale choć jeden dom handlowy z prawdziwego zdarzenia, taki jakiego w stolicy nie ma od wojny, to bym kiedyś chciał zobaczyć tak nawiasem mówiąc. Znaczy to mniej więcej tyle, że wolałbym, by po drugiej stronie pl. Defilad względem Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanął jakiś inny budynek, niż tylko zgrabniej opakowany blaszak KDT, np. jakaś instytucja kultury o odpowedniej randze i miastotwórczym potencjale.
Choć obawiam się, że działka może się okazać zbyt wartościowa ;)
Dlatego, jeśli pani prezydent nie - przepraszam za kolokwiazlizm - zabraknie jaj, by uciąć te wszystkie negocjacje z handlarzami i powiedzieć im wprost, że jak chcą dalej działać, to muszą się pogodzić z tym, że warunki dostaną takie jak wszyscy inni - będę pełen podziwu.
14 września 2008
Równowaga w architekturze [']
Ledwie doba minęła od weneckiego sukcesu rodzimej, może nie architektury, myśli architektonicznej raczej, a tu dotarła do mnie smutna wiadomość. Odszedł Andrzej Kiciński, architekt, urbanista, laureat Honorowej nagrody SARP w 1997 roku.
Nie miałem okazji poznać go osobiście, ale zawsze będzie mi się kojarzył z uporczywą obroną Sadów Żoliborskich przed styropianem. Obroną nieskuteczną, obroną, w której ulec musiał pod naporem estetycznego chamstwa i przestrzennej ignorancji.
Będę go tez pamiętał jako autora koncepcji uczłowieczenia zdegenerowanego placu Wilsona. Przypomniała ją ostatnio Gazeta Stołeczna walcząca wraz z przyjaciółmi z żoliborskiego forum z wszędobylskimi bankami. Koncepcja Kicińskiego została wybrana przez mieszkańców dzielnicy w niezobowiązującym referendum, po czym tradycyjnie zaginęła gdzieś w urzędowych archiwach. Nie doczekała się realizacji ani nawet poważnego potraktowania i do dziś pozostaje niespełnionym marzeniem. Już nie autora, ale naszym - żoliborzan - nadal. Mam nadzieję, że zostanie kiedyś zrealizowana choć w części.
Nie miałem okazji poznać go osobiście, ale zawsze będzie mi się kojarzył z uporczywą obroną Sadów Żoliborskich przed styropianem. Obroną nieskuteczną, obroną, w której ulec musiał pod naporem estetycznego chamstwa i przestrzennej ignorancji.
Będę go tez pamiętał jako autora koncepcji uczłowieczenia zdegenerowanego placu Wilsona. Przypomniała ją ostatnio Gazeta Stołeczna walcząca wraz z przyjaciółmi z żoliborskiego forum z wszędobylskimi bankami. Koncepcja Kicińskiego została wybrana przez mieszkańców dzielnicy w niezobowiązującym referendum, po czym tradycyjnie zaginęła gdzieś w urzędowych archiwach. Nie doczekała się realizacji ani nawet poważnego potraktowania i do dziś pozostaje niespełnionym marzeniem. Już nie autora, ale naszym - żoliborzan - nadal. Mam nadzieję, że zostanie kiedyś zrealizowana choć w części.
- Andrzeja Kicińskiego wspomina Jurek Majewski.
Kapusta kiszona w sosie curry
W weekendowej bieganinie zapomniałem o jedzeniu. Wpadłem więc w drodze do domu do marketu w poszukiwaniu "czegoś na obiad". Wrzucę na woka kurczaka i trochę warzyw i jakoś to będzie - pomyślałem. Ale w dziale mięsnym pustki - tak jakby w weekend ludzie nie jedli. Kurczak? Nie ma. Mielone? Nie ma. Nauczony doświadczeniem w takich sytuacjach lecę do mrożonek - kurczaka na woku można w miarę łatwo zastąpić krewetkami.
Gdy już nabyłem podstawowy składnik, skierowałem się do równie ubogiego tego dnia stoiska z warzywami w poszukiwaniu czegoś, co w moim mniemaniu miało się nadawać do stworzenia jakiegoś pseudoazjatyckiego dania. I gdy tak sobie dumałem między kapustą, porem i cebulą, podeszła do mnie starsza, niezbyt wysoka Azjatka. W ręku miała maleńką torebkę... kiszonej kapusty. Łamaną angielszczyzną poprosiła o pomoc - nie była w stanie znaleźć tego wytworu lokalnej kuchni i tradycji na samoobsługowej wadze. Mnie zresztą też sprawiło to problem, bo system nie jest intuicyjny - na przyciskach są obrazki, ale ułożone w kolejności alfabetycznej nazw, które nigdzie nie są wypisane. A kiszona kapusta i tak jest na końcu. Symbolizuje ją, dla ułatwienia, rysunek beczki :)
Z rozpędu pomogłem jej jeszcze zważyć pomidory, za co zostałem uraczony szerokim uśmiechem, czymś, co pewnie znaczyło dziękuję i kilkunastoma głębokimi pokłonami pani i towarzyszącego je mężczyzny. Całe zdarzenie pozbawiło mnie złudzeń, co do możliwości naśladowania azjatyckiej kuchni, więc kupiłem garść warzyw, gotowy tajski sos curry i pognałem do domu.
Gdy już nabyłem podstawowy składnik, skierowałem się do równie ubogiego tego dnia stoiska z warzywami w poszukiwaniu czegoś, co w moim mniemaniu miało się nadawać do stworzenia jakiegoś pseudoazjatyckiego dania. I gdy tak sobie dumałem między kapustą, porem i cebulą, podeszła do mnie starsza, niezbyt wysoka Azjatka. W ręku miała maleńką torebkę... kiszonej kapusty. Łamaną angielszczyzną poprosiła o pomoc - nie była w stanie znaleźć tego wytworu lokalnej kuchni i tradycji na samoobsługowej wadze. Mnie zresztą też sprawiło to problem, bo system nie jest intuicyjny - na przyciskach są obrazki, ale ułożone w kolejności alfabetycznej nazw, które nigdzie nie są wypisane. A kiszona kapusta i tak jest na końcu. Symbolizuje ją, dla ułatwienia, rysunek beczki :)
Z rozpędu pomogłem jej jeszcze zważyć pomidory, za co zostałem uraczony szerokim uśmiechem, czymś, co pewnie znaczyło dziękuję i kilkunastoma głębokimi pokłonami pani i towarzyszącego je mężczyzny. Całe zdarzenie pozbawiło mnie złudzeń, co do możliwości naśladowania azjatyckiej kuchni, więc kupiłem garść warzyw, gotowy tajski sos curry i pognałem do domu.
Tak wygląda kuchnia fussion w Warszawie :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.