19 września 2008

Będę brał cię / gdzie / w smarcie!

Przez 2,5 tygodnia miałem do dyspozycji samochód. To trzeba opisać! Notka będzie jak najbardziej poważna - o motoryzacji. Ale wcześniej - bolid, gokart, srajdek, motorynka, sprytek - czyli smart.

Nie jest to na pewno pojazd dla facetów z kompleksami. Trzeba się przyzwyczaić do uśmieszków, zdziwień, czasem pogardy, innym razem ironicznego zainteresowania. Szczególnie, jak się mieszka na Prażce. Choć wcale nie jest ich mało na warszawskich ulicach, wciąż budzą zdziwienie. Ale jest też druga strona medalu - samochody naszych chłopców są w kolorach pastelowych... Od razu jednak trzeba sprostować - do tego, co w tytule ten samochód się absolutnie nie nadaje.

Zalety takiego pojazdu są oczywiste - o miejsce parkingowe jest mu trochę (ale wbrew pozorom tylko trochę) łatwiej, pali niewiele, coś tak szklankę na tydzień (ale drogie te szklanki teraz, oj drogie), dość dobrze startuje spod świateł i to na automacie, a jak trzeba, to i wyprzedzić coś czasem da radę. I to nie tylko rower. Ba, wczoraj stołeczna drogówka zrobiła mi nawet zdjęcie - kolega wróci z wakacji i dostanie pocztówkę ;) Od skutera odróżnia się głównie tym, że przejeżdżający obok autobus nie ochlapie kierowcy - a że fala wody może go zmyć z drogi... Da się nim nawet do domu dowieźć niewielkie zakupy, miejsce na nogi jest i póki się nie patrzy do tytułu, można nawet powiedzieć, że jest przestronny.

Ale nie oszukujmy się - jego wielkość zmusza do asertywności. Wsadzić do niego starego grzejnika przez tylną szybą nawet nie próbowałem. Szybko też okazało się, że nawet jak Nas jest dwoje, to przydałoby się móc czasem zabrać w trójkę czy czwórkę. Z bratem, mamą, wujkiem, ciotką czy parą znajomych - bywa za mały. Jako drugi samochód do pracy na co dzień jest jednak idealny.

No i można się w nim zakochać, bo jest przesympatyczny.
Ale sobie takiego nie kupię.
A dlaczemu?

A bo dlatemu, że po pierwsze - i najważniejsze - samochód to jednak stres. Stoi pod oknem, obok grupka lokalsów wymienia, dajmy na to, uwagi na temat urody koleżanek czy też w prostych słowach analizuje przebieg zakończonego przed chwilą meczu. A ja się czaję za firanką i obcinam, czy mi go dla jaj między drzewa nie wstawiają. Zresztą już pierwszego dnia, parkując pod budynkiem po drugiej stronie kwadratu naruszyłem jakieś niepisane reguły parkowania. I zostałem upomniany. I musiałem przestawić. I się bałem, że go nocą wyniosą.

Żarty żartami, ale po kilu latach przerwy odwykłem i ciągle zapominam czy zamknąłem drzwi, okna, raz chyba nawet przejechałem jeden odcinek bez świateł. A przecież nie muszę się użerać z ubezpieczeniem i innymi formalnościami, które normalnie są w pakiecie z samochodem.

Do tego dochodzi totalny sajgon na warszawskich ulicach. Jeżdżąc komunikacją miejską człowiek tego nie zauważa, tymczasem w ciągu kilku lat zdziczenie obyczajów posunęło się dość znacznie. Mówiąc najkrócej jeżdżą jak pojebani i to bez względu na płeć czy wiek. Wyprzedzanie, trąbienie, rozpędzanie się do setki na wąskich ulicach - jest naprawdę nieciekawie, co mówię z pozycji człowieka, który generalnie lubi jeździć samochodem po mieście i nie czuje się na drodze zewsząd osaczony. Zazwyczaj.

No i warszawskie korki, choć podobno wciąż daleko im do standardów europejskich, to jednak imponują rozmachem. Wiem, trafiłem na okres kumulacji remontów, i pierwszych deszczowych dni tej jesieni, ale mimo wszystko - 40 minut od pl. Konstytucji do Królewskiej?! Gdy ostatnio się woziłem to było nie do pomyślenia. A do tego ludzie robią wszystko, żeby sobie nie pomagać - nie wpuszczają się, wjeżdżają na zatkane skrzyżowanie, które od razu blokuje się we wszystkich kierunkach na trzy kolejne zmiany świateł. Koszmar. Nawet w weekendy jest słabo, co kilka lat temu było w ogóle nie do pomyślenia.

I wszystko to po to, by do pracy jechać raptem o 10 minut krócej, niż autobusem! A są i inne wady. Na przykład czytanie. Mam na to czas właściwie tylko w komunikacji, a ostatnio zmusiłem się do porzucenia gazet na rzecz książek. Nakupowałem sam, coś mi ktoś pożyczył i wszystko to czeka, aż kolega wróci, samochód odbierze, a ja znów zakosztuję uroków komunikacji zbiorowej. Podobnie z muzką - słucham tylko w drodze do i z pracy, a testowany egzemplarz nie miał nic poza radiem. Jedyny plus to poranny WF. A właściwie "Poranny WF" - Figurskiego i Wojewódzkiego audycja w Esce Rocks. No ale to można mieć i bez stresów związanych z samochodem. A zresztą dwa tygodnie wygłupów w ich wykonaniu na jakiś czas mi wystarczą.

Samochód podziałał na mnie mobilizująco. Postanowiłem skorzystać, załatwić to i owo, jakieś zaległości nadrobić. Efekt? Miałem w kalendarzu więcej spraw na każdy dzień, spieszyłem się jeszcze bardziej niż wcześniej, w dodatku samochodem się spieszyłem, więc i ryzyko większe, i stres też. A i tak połowy spraw nie załatwiałem, bo jak już je sobie tak szczelnie poupychałem w kalendarzu, to potem każdy kwadrans obsuwy do wieczora się mścił i komplikował. A obsuwa być musi - już to na szukanie miejsca parkingowego, już na szukanie drobnych na parkomat.

Zobaczyłem też zjawisko obce mi zupełnie. W niedzielę postanowiłem skorzystać z okazji i podjechać do sklepu na obrzeżach miasta. Do tej pory jeździłem tam pociągiem, zwykle wyszarpując na to czas w tygodniu i bardzo ceniłem sobie tamtejsze pustki. Szczęka mi więc z lekka opadła, gdy okazało się, że w weekend nie można znaleźć wolnego miejsca na pustym zwykle parkingu. Weekendowe zakupy - zjawisko, w którym nie brałem dotąd czynnego udziału - w pełnej krasie. I wystarczą cztery kółka, by człowiek od razu wpadł w ten nieznany sobie rytm wielkiego miasta.

Przez kilka lat zupełnie odwykłem od samochodu i po takim sprawdzianie właściwie nie żałuję. Choć po Warszawie nie jest łatwo poruszać się na piechotę, to komunikacja miejska w sumie daje radę - w każdym razie samochód nie daje tu jakiejś niesamowitej przewagi, za to pod pewnym względami mnie męczy. Nie wykluczam, że zmienię zdanie, jak się okaże, że do pracy muszę przyjeżdżać baaardzo wczesnym rankiem lub że wychodzę z niej póóóźnym wieczorem.

Planowałem kupić skuter, ale to jednak nie jest pojazd na każdą porę roku i pogodę, a do tego ponoć od nowego roku nawet na te najmniejsze trzeba będzie mieć motocyklowe prawo jazdy, co z lekka komplikuje sprawę. Nie wykluczam więc, że po tych kilku dniach myśl o kupnie samochodu będzie powracać.

Tymczasem kluczyki od sprytka oddaję bez żalu,
choć będę tęsknił.

18 września 2008

Nowa walcownia warszawskiej huty

Lech Wałęsa najadł się strachu, a arcybiskup Gocłowski przeszedł próbę ognia. ArcelorMittal z rozmachem otworzył nową walcownię na terenie warszawskiej huty.

O inwestycji światowego potentata na warszawskich Bielanach wspominałem kilka dni temu, gdy Ewa Karpińska, rzecznik polskiego oddziału ArcelorMittal zapowiedziała, że firma będzie protestować przeciwko proponowanym przez miasto zmianom w studium zagospodarowania.

Chodzi o zmianę przeznaczenia terenów huty i działek w jej bezpośrednim otoczeniu z przemysłowych na mieszkaniowo-usługowe. Miejskie biuro architektury chce je wprowadzić na wiosek firmy Pirelli Pekao Real Estate, polskiego oddziału włoskiej firmy deweloperskiej Pirelli RE. Na wczorajszym posiedzeniu miejskiej komisji ładu przestrzennego okazało się jednak, że sprawa budzi spore kontrowersje.

Hutniczy koncern jest tym pomysłom przeciwny ze zrozumiałych względów - usunięcie przemysłu ze studium w praktyce uniemożliwiłoby jakiekolwiek inwestycje na terenie huty. Tymczasem firma zapowiada, że obchodząca właśnie swoje półwiecze huta jeszcze długo będzie dominować w krajobrazie Bielan. Rynek deweloperski interesuję zaś koncern o tyle, o ile odbiera od niego zamówione pręty zbrojeniowe, których nowa linia produkcyjna może wyprodukować 650 tysięcy ton rocznie.

- Jesteśmy producentami stali, a nie deweloperami. Nieruchomości nas nie interesują, zamierzamy dalej robić swoje w tym miejscu - zapewnił Gonzalo Urquijo z zarządu grupy ArcelorMittal. - Bliskość miasta to zawsze wyzwanie dla zakładu takiego jak nasz, ale to dla nas nie nowość. Mamy doświadczenia w takich sytuacjach i zawsze staramy się być partnerami dla lokalnej społeczności - dodał.

A prezes polskiego oddziału ArcelorMittal Henryk Hulin uzupełnił: - Oczywiście docierają do nas wiadomości o planach miasta. Jesteśmy zdziwieni, że władze stolicy słuchają głosów jednej firmy, a z nami nie chcą się nawet spotkać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni.

Całe wydarzenie rozpoczęło się w miejscu symbolicznym. Tam, gdzie w 1980 roku, na prośbę strajkującej załogi Huty Warszawa, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiał msze. Poświęcono krzyż upamiętniający to wydarzenie, a zaraz potem arcybiskup Gocłowski poświęcił także walcownię. Potem, w ustawionym przy bramie huty namiocie, odbyła się konferencja prasowa. Gościem honorowym był Lech Wałęsa. Na telebimie puszczono film z jego przemówieniem ze strajków. - Było się kiedyś młodym, kurcze… - zaczął prezydent. Podkreślił, że cieszą go zmiany w polskich zakładach i to, że ich udziałem jest postęp techniczny, dodał jednak, że nie wolno zapominać o robotniku, którego technika zastępuje i wypiera. - Znów przychodzi mi powiedzieć, że jestem za a nawet przeciw. Myślałem, że huta i wiele innych zakładów, będzie nie do uratowania. Na szczęście się pomyliłem. I dobrze, bo to dowodzi, że warto było zrobić te zmiany, których dokonaliśmy - ocenił Wałęsa.

Chwilę później właśnie prezydent wraz z szefami koncernu nacisnęli symboliczny przycisk uruchamiający nową walcownię. Rozległa się głośna muzyka, prezydent podskoczył wyraźnie wystraszony, a za jego plecami rozsunęła się ściana. Odsłoniło się przejście wyłożone diodowymi ekranami, których migotanie przypominało ogień w hutniczym piecu. - Zapraszam na próbę ognia - zachęcał konferansjer. Cóż było robić - nawet przedstawiciele kościoła poddali się oczyszczającej mocy płomieni, a fotoreporterzy mieli swoją szansę na coś więcej, niż zwykła fotka z konferencji.

Spore wrażenie zrobiła też sama walcownia. Przede wszystkim skalą i tym, że zupełnie nowa hala, gdzie nic nie zdążyło się jeszcze zabrudzić, wygląda bardziej jak wielka, kolorowa diorama z kolejki piko. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki - które na sutannach księży wyglądały dość śmiesznie; czyżby nowa kolorystyka szat liturgicznych? - kaski, gogle i zatyczki w uszach mogliśmy wcześniej przez chwilę się jej przyjrzeć. Do właściwiej wycieczki po całej linii produkcyjnej w końcu nie dotrwałem, ale i bez tego muszę powiedzieć, że instalacja jest imponująca.

Dla mnie była to dodatkowa atrakcja - cztery lata temu byłem świadkiem spektakularnego wysadzenia kominów starej części huty, która została rozebrana właśnie pod otwartą wczoraj walcownię. Opisywałem to na łamach "Gazety Stołecznej", która niedawno wygrzebała nawet z archiwum jedno zdjęcie z tamtego materiału z moim podpisem, zupełnie dziś niejasnym :) Mogę więc powiedzieć, że śledziłem inwestycję od początku do końca.

Przebieg uroczystości niósł ze sobą czytelny komunikat - był demonstracją siły i mocnych związków metalurgicznego giganta z polskim establishmentem. W tłumie gości można było spotkać zarówno przedstawicieli administracji rządowej, jak i samorządu. Ci ostatni w kuluarach nieoficjalnie potwierdzali, że jeszcze kilka miesięcy temu ArcelorMittal nie wykluczał likwidacji warszawskiej w huty w przeciągu dekady. Dziś koncern zapowiada, że wspólnie z nim huta dobije do setnych urodzin.

Włoski deweloper wie jednak swoje: - Prowadzimy rozmowy z urzędem miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini. Uważamy, że zakupione tereny doskonale nadają się, jako lokalizacja projektowanej dzielnicy mieszkaniowej. Bogate doświadczenie Pirelli Real Estate w zakresie tworzenia tego typu inwestycji wskazuje, że prawidłowe zidentyfikowanie i zaprojektowanie stref buforowych pozwala na koegzystowanie i rozwój terenów nieprzemysłowych i przemysłowych - czytamy w kolejnym komunikacie prasowym przysłanym przez Pirelli RE.

Inni na ten sam temat:

Zdjęcie walcowni autorstwa Jędrzeja Sokołowskiego pochodzi z materiałów prasowych ArcelorMittal. Pozostałe, robione komórką, to moje nędzne próby.

16 września 2008

Zaproszenie

Redakcja miesięcznika STOLICA
zaprasza twórców warszawskich stron internetowych, forów i blogów
na debatę

„Syrenka w sieci” czyli E-Warszawiacy! Spotkajmy się w realu.


21 września, godzina 11:00, BUW ul. Dobra 56/66, sala C
(debata w ramach Warszawskiego Salonu Książki)

Spotkanie z udziałem socjologów, varsavianistów i internautów poprowadzą autorzy stron
www.warszawa1939.pl i www.werttrew.fora.pl.

Będzie to pierwsze spotkanie w realu wszystkich zainteresowanych Warszawą w Internecie. Stanie się ono okazją do zwrócenia uwagi mediów i opinii publicznej na fenomen warszawskich stron internetowych oraz na ich autorów - ludzi z pasją i ciekawym dorobkiem.

Podczas spotkania przedstawiony zostanie projekt regulaminu konkursu na najlepszą stronę internetową oraz wręczone zostaną nagrody za rok 2008, przyznane przez miesięcznik STOLICA.

Więcej informacji na stronach:
www.warszawa-stolica.pl,
www.warszawa1939.pl
www.werttrew.fora.pl

15 września 2008

Bitwa o handel

"Gazeta Stołeczna" donosi z samego rana, że miasto zamierza zerwać negocjacje z handlarzami z placu Defilad. Decyzja zaskakująca, odważna, ryzykowna, lecz generalnie słuszna.

To jedna z takich zadawnionych spraw, wokół których narasta z czasem tyle różnych "ale", że ciężko o jednoznaczną ocenę. W przypadku handlarzy z KDT czy ze stadionu te "ale" to przede wszystkim miejsca pracy sporej rzeszy ludzi. Ludzi, którzy zaczynali od łóżek polowych, ale z czasem jednak zalegalizowali działalność, płacą niemałe podatki i opłaty za wynajem stanowisk handlowych, mają stałych klientów itd.

Słowem - kupcy. Unikam tego słowa, bo po pierwsze uważam, że jednak znaczy ono coś innego, a po drugie dlatego, że sobie na to nie zasłużyli. W moich oczach stracili, gdy zaczęli szantażować blokowaniem i demolowaniem miasta. Po prawdzie stracili też wtedy w moich oczach prawo do negocjowania jakichkolwiek przywilejów, choć wcześniej skłonny byłem przymknąć oko na to, że są traktowani lepiej od innych, nie mających odpowiedniej masy krytycznej, handlarzy.

Ale co do zasady jestem zdania, że miasto nie powinno nikomu załatwiać działek pod działalność na preferencyjnych warunkach, wchodzić w spółki, udzielać rabatów i głosować 30-letnich dzierżaw bez przetargów. Nie jest to praktyka wolnorynkowa, a w przypadku placu Defilad wprost prowadziłaby do trwania w tym miejscu handlu o formie i treści, która po prostu powinna się przenieść ze ścisłego centrum na peryferia. To nie znaczy, że do szczęścia potrzebne mi są w Centrum tylko drogie domy handlowe - proszę bez demagogii. Ale choć jeden dom handlowy z prawdziwego zdarzenia, taki jakiego w stolicy nie ma od wojny, to bym kiedyś chciał zobaczyć tak nawiasem mówiąc. Znaczy to mniej więcej tyle, że wolałbym, by po drugiej stronie pl. Defilad względem Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanął jakiś inny budynek, niż tylko zgrabniej opakowany blaszak KDT, np. jakaś instytucja kultury o odpowedniej randze i miastotwórczym potencjale.

Choć obawiam się, że działka może się okazać zbyt wartościowa ;)

Dlatego, jeśli pani prezydent nie - przepraszam za kolokwiazlizm - zabraknie jaj, by uciąć te wszystkie negocjacje z handlarzami i powiedzieć im wprost, że jak chcą dalej działać, to muszą się pogodzić z tym, że warunki dostaną takie jak wszyscy inni - będę pełen podziwu.

14 września 2008

Równowaga w architekturze [']

Ledwie doba minęła od weneckiego sukcesu rodzimej, może nie architektury, myśli architektonicznej raczej, a tu dotarła do mnie smutna wiadomość. Odszedł Andrzej Kiciński, architekt, urbanista, laureat Honorowej nagrody SARP w 1997 roku.

Nie miałem okazji poznać go osobiście, ale zawsze będzie mi się kojarzył z uporczywą obroną Sadów Żoliborskich przed styropianem. Obroną nieskuteczną, obroną, w której ulec musiał pod naporem estetycznego chamstwa i przestrzennej ignorancji.

Będę go tez pamiętał jako autora koncepcji uczłowieczenia zdegenerowanego placu Wilsona. Przypomniała ją ostatnio Gazeta Stołeczna walcząca wraz z przyjaciółmi z żoliborskiego forum z wszędobylskimi bankami. Koncepcja Kicińskiego została wybrana przez mieszkańców dzielnicy w niezobowiązującym referendum, po czym tradycyjnie zaginęła gdzieś w urzędowych archiwach. Nie doczekała się realizacji ani nawet poważnego potraktowania i do dziś pozostaje niespełnionym marzeniem. Już nie autora, ale naszym - żoliborzan - nadal. Mam nadzieję, że zostanie kiedyś zrealizowana choć w części.

Kapusta kiszona w sosie curry

W weekendowej bieganinie zapomniałem o jedzeniu. Wpadłem więc w drodze do domu do marketu w poszukiwaniu "czegoś na obiad". Wrzucę na woka kurczaka i trochę warzyw i jakoś to będzie - pomyślałem. Ale w dziale mięsnym pustki - tak jakby w weekend ludzie nie jedli. Kurczak? Nie ma. Mielone? Nie ma. Nauczony doświadczeniem w takich sytuacjach lecę do mrożonek - kurczaka na woku można w miarę łatwo zastąpić krewetkami.

Gdy już nabyłem podstawowy składnik, skierowałem się do równie ubogiego tego dnia stoiska z warzywami w poszukiwaniu czegoś, co w moim mniemaniu miało się nadawać do stworzenia jakiegoś pseudoazjatyckiego dania. I gdy tak sobie dumałem między kapustą, porem i cebulą, podeszła do mnie starsza, niezbyt wysoka Azjatka. W ręku miała maleńką torebkę... kiszonej kapusty. Łamaną angielszczyzną poprosiła o pomoc - nie była w stanie znaleźć tego wytworu lokalnej kuchni i tradycji na samoobsługowej wadze. Mnie zresztą też sprawiło to problem, bo system nie jest intuicyjny - na przyciskach są obrazki, ale ułożone w kolejności alfabetycznej nazw, które nigdzie nie są wypisane. A kiszona kapusta i tak jest na końcu. Symbolizuje ją, dla ułatwienia, rysunek beczki :)

Z rozpędu pomogłem jej jeszcze zważyć pomidory, za co zostałem uraczony szerokim uśmiechem, czymś, co pewnie znaczyło dziękuję i kilkunastoma głębokimi pokłonami pani i towarzyszącego je mężczyzny. Całe zdarzenie pozbawiło mnie złudzeń, co do możliwości naśladowania azjatyckiej kuchni, więc kupiłem garść warzyw, gotowy tajski sos curry i pognałem do domu.

Tak wygląda kuchnia fussion w Warszawie :)

Budzi się we mnie kibic

Wszyscy trzej stali czytelnicy wiedzą, że rodzima liga piłkarska interesuje mnie wyłącznie w kategoriach statystycznych - tzn. staram się wiedzieć co i jak, śledzę wyniki, ale kibicowanie rodzimym drużynom mnie nie grzeje, poziom gry zaś zniechęca. Są jednak takie chwile, gdy budzi się we mnie kibic i gdy tym bardziej marzy mi się, że kiedyś chodzenie po mieście w koszulce jednego ze stołecznych klubów nie będzie ryzykowne ani nie będzie się ludziom kojarzyć z bandyterką. Proszę Państwa - oto czubek ligowej tabeli po 5. kolejce - na prowadzeniu dwie warszawskie drużyny. To nie zdarza się często! A stan ten się pewnie utrzyma jeszcze tydzień, bo Wisła przegrywa właśnie z Lechem 1:4 i wyżej dziś nie podskoczy.

-----{ edit }-----

Jak na zawołanie pod domem przeszła właśnie wataha drących się, najebanych kiboli jednego z wzmiankowanych klubów. I od razu kibic we mnie trochę jakby skarlał.

-----{ edit, 15.09.08, 21:18 }-----

Jak widać, sprawa budzi emocje i nie jest w dodatku wcale taka oczywista. Ale koniec końców i tak wychodzi na nasze ;)

źródło obrazka: onet.pl

Złoty Lew w Wenecji - uzupełnienie

Informacja o sukcesie polskiego pawilonu w Wenecji rozeszła się wczoraj lotem sms-owej błyskawicy wśród ludzi zainteresowanych architekturą. Krótka notka zyska pewnie, gdy się ją uzupełni o fakty.

Po pierwsze, sukces jest tym większy, że pierwszy - do tej pory nasze pawilony w Wenecji nie wygrywały. A po drugie tym milszy, że ze wszech miar warszawski - zespół, który go stworzył jest w przeważającej części stąd a i inspiracje czerpał głównie ze stołecznej architektury. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć więcej o pawilonie i pracach, które zapewniły mu zwycięstwo - odsyłam do informacji na portalu gazeta.pl.

I jeszcze raz - serdecznie gratuluję, Herr Freitag ;)

13 września 2008

Gratulacje!

Krótko i radośnie: polski pawilon zdobył Złotego Lwa na biennale architektury w Wenecji :)

12 września 2008

Siedem lat dziennikarstwa z internetem w tle

Marta Klimowicz w krótkim tekście poświęconym dziennikarstwu obywatelskiemu stawia pytania dotyczące relacji między rodzimą blogosferą, a mediami tradycyjnymi:

Czy dziennikarstwo obywatelskie w Polsce doczeka się dnia, kiedy niusy od internautów czy wpisy blogerów będą traktowane z co najmniej taką samą powagą, jak doniesienia największych telewizji? Trudno powiedzieć. Chciałabym jednak wierzyć, że polskim dziennikarzom obywatelskim uda się choć jeden raz przełamać monopol mediów tradycyjnych i faktycznie móc tworzyć opinie, wpływać na rozwój sytuacji społecznej (choćby w małej społeczności lokalnej) i informować szybciej oraz na wyższym poziomie, niż czynią to opłacani dziennikarze.
Jako osoba wykonująca zawód dziennikarza, pisząca bloga związanego tematycznie - przynajmniej częściowo - z pracą i śledząca uważnie różne miejsca w polskiej blogosferze nie jestem wprawdzie reprezentatywny, ale i tak poczułem się wywołany do tablicy.

Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.

Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.

To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.

Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.

O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!

A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.

Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.

Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.

Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.

Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.

Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.

"Dziennika" debata o blogach:
Inni na ten temat:


PS: A skoro już tyle osobistych wstawek, to chciałem o jednym zbiegu okoliczności. Marta pisze, że dziennikarstwo obywatelskie zaczęło się rozwijać po 9.11.2001. Jeśli tak, to mnie zbliża do blogerów - moja przygoda z dziennikarstwem newsowym zaczęła się właśnie wtedy. Stażowałem wtedy w dwutygodniku "Viva!", który oczywiście dzień po ataku na WTC zaczął szykować specjalne wydanie. Trzeba je było przygotować w tempie, które zwykle w tej redakcji było niespotykane. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak pracuje się w prawdziwej redakcji i muszę przyznać, że mi się to spodobało. A że mój staż w "Vivie!" upływał głównie na pisaniu na forach dyskusyjnych, to można powiedzieć, że byłem jednym z tych początkujących obywatelskich dziennikarzy, którym się udało przebić :)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.