Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.
O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku
już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.
W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była
koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.
Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu
Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.
Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej:
- Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.
W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek -
o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym
czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.
Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!
O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.
Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.
I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.
W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.
Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.
Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.
Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
----{ edit }-----
Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że
muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?
Pogratulować.