11 września 2008
10 września 2008
Bój w hucie
Lada dzień Bielany staną się areną międzynarodowego konfliktu interesów. Właściciel warszawskiej huty nie chce, by w sąsiedztwie powstały mieszkania. Zamierza blokować zmiany w studium zagospodarowania przestrzennego planowane przez ratusz. Tymczasem działki są już w rękach dewelopera, który chce tu zbudować domy dla 100 tysięcy ludzi.
Stronami w sporze są dwa międzynarodowe koncerny. Włosi z Pirelli Real Estate kupili w czerwcu tego roku 93,5 hektara terenów w sąsiedztwie huty i zapowiedzieli kolejne transakcje; łącznie nawet 300 ha. W ciągu 15 lat chcą zbudować nową dzielnicę mieszkaniową, porównywalną z Miasteczkiem Wilanów. Tylko w pierwszym etapie powstać ma 8400 mieszkań. Pomysł nie podoba się jednak właścicielowi zakładu, światowemu potentatowi metalurgicznemu, firmie ArcelorMittal.
Początkowo wszystko wskazywało, że to właśnie ArcelorMittal dogadywał się z Pirelli. Dopiero, gdy transakcja stała się faktem, wyszło na jaw, że ziemię kupiono od rodziny i firmy Lucchini. Byli właściciele warszawskiej huty sprzedali ją w 2005 roku, ale zachowali grunty sąsiedztwie. Bardzo sprytnie, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o setki hektarów położonych dwa kroki od końcowej stacji pierwszej linii metra. Drugiej takiej rezerwy w Warszawie nie ma.
Początkowo wszystko wskazywało, że to właśnie ArcelorMittal dogadywał się z Pirelli. Dopiero, gdy transakcja stała się faktem, wyszło na jaw, że ziemię kupiono od rodziny i firmy Lucchini. Byli właściciele warszawskiej huty sprzedali ją w 2005 roku, ale zachowali grunty sąsiedztwie. Bardzo sprytnie, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o setki hektarów położonych dwa kroki od końcowej stacji pierwszej linii metra. Drugiej takiej rezerwy w Warszawie nie ma.
Na zlecenie Pirelli wstępny projekt zagospodarowania tego terenu opracował prof. Stefan Kuryłowicz z zespołem. Deweloper złożył go w ratuszu w formie projektu planu miejscowego. Nie jest to nowa praktyka - w ten sam sposób postąpił Prokom, dla którego Guy Perry zaplanował Miasteczko Wilanów. Wspominam o tym głównie dlatego, by przypomnieć, co może się stać między planowaniem a realizacją. Sam Perry ma na ten temat dość ostrą opinię. Tym razem sytuacja jest jednak trochę inna - plany Pirelli są niezgodne ze studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Warszawy, które przewiduje na tym terenie tylko działalność usługowo-przemysłową. Zmian w tym dokumencie dokonać może Rada Warszawy, na wniosek władz miasta.
Taki wniosek trafił do rady z miejskiego biura architektury pod koniec sierpnia, ale został wycofany do poprawy. Wiadomo, że zawiera listę około 30 poprawek, wśród nich także te sugerowane przez włoskiego dewelopera. Osobiście zgadzam się z urbanistami, którzy mówią, że ciężki przemysł w granicach Warszawy nie ma przyszłości i prędzej czy później huta musi ustąpić normalnej miejskiej tkance. Zdawało się, że i władze Warszawy podzielają ten tok myślenia.
Teraz wszystko staje pod znakiem zapytania - dowiedziałem się właśnie, że ArcelorMittal zamierza oprotestować zmianę w studium.
- Złożyliśmy wniosek do planu. Domagamy się utrzymania obecnego przeznaczenia terenu Huty oraz terenów z nią sąsiadujących na działalność produkcyjno usługową - poinformowała TVN Warszawa Ewa Karpińska, rzecznik ArcelorMittal Warszawa. Jej zdaniem pomysł budowy osiedla w sąsiedztwie zakładu jest absurdalny. - Huta ograniczyła w ostatnich latach oddziaływanie na środowisko. Zakład zmniejszył emisję pyłów o 89,3%, a emisję gazów o 63,4% - zachwala, ale od razu dodaje: - Wielki zakład przemysłu ciężkiego nie jest wymarzonym sąsiadem "przez ścianę". Chociażby dlatego, że trzeba do niego dostarczyć drogą kolejową i za pomocą ciężarówek przynajmniej 700 tysięcy ton złomu rocznie i wywieźć - głównie TIR-ami - 600 tysięcy ton wyrobów gotowych.
Liczby robią wrażenie, a mogą jeszcze wzrosnąć, bo zakład uruchomił właśnie nową walcownię, która może dostarczyć nawet 650 tysięcy ton stali rocznie. Nie oszukujmy się jednak - to nie z troski o warszawiaków koncern zamierza bawić się w prawną przepychankę z deweloperem i miastem. Dla właścicieli huty sąsiedztwo dzielnicy zamieszkiwanej nawet przez sto tysięcy ludzi to potencjalne zarzewie konfliktów, a zmiana w studium to pierwszy krok ku likwidacji zakładu. Nic więc dziwnego, że próbują powstrzymać inwestycję i przychylnych jej urzędników (ratusz nie wykluczył nawet przedłużenia pierwszej linii metra do terenów zabudowanych przez Pirelli).
Co na to deweloper? - Pirelli Pekao Real Estate nie ma w zwyczaju odnosić się do nieoficjalnych informacji bądź spekulacji. Firma prowadzi obecnie rozmowy z Urzędem Miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini - czytamy w komunikacie przysłanym do redakcji TVN Warszawa.
Warto dodać, że usunięcie strefy przemysłowej ze studium nie oznacza jeszcze likwidacji huty. Oznacza jednak, że nie będzie jej można rozbudować ani zmodernizować. Dla zakładu to wyrok powolnej śmierci. Z perspektywy większości warszawiaków, którzy nie pracują w przemyśle hutniczym, to żadna strata.
Ale dla miasta to ogromne wyzwanie - jak znaleźć równowagę między interesem mieszkańców, dewelopera i zakładu przemysłowego? To, że ten problem się pojawi było jasne, gdy tylko Pirelli potwierdziło, zakup działki. Także dla urzędników, którzy o zamiarach Włochów wiedzieli znacznie wcześniej. Już wtedy ArcelorMittal zapowiadał, że huty zamykać nie zamierza, a mimo to inni zaangażowani w sprawę między wierszami sugerowali, że prowadzą rozmowy z właścicielem huty, które wskazują, że to jednak jest możliwe. Decyzja o oprotestowaniu propozycji zmian w studium sugeruje, że albo nie było żadnych rozmów, albo też do niczego nie doprowadziły.
Taki wniosek trafił do rady z miejskiego biura architektury pod koniec sierpnia, ale został wycofany do poprawy. Wiadomo, że zawiera listę około 30 poprawek, wśród nich także te sugerowane przez włoskiego dewelopera. Osobiście zgadzam się z urbanistami, którzy mówią, że ciężki przemysł w granicach Warszawy nie ma przyszłości i prędzej czy później huta musi ustąpić normalnej miejskiej tkance. Zdawało się, że i władze Warszawy podzielają ten tok myślenia.
Teraz wszystko staje pod znakiem zapytania - dowiedziałem się właśnie, że ArcelorMittal zamierza oprotestować zmianę w studium.
- Złożyliśmy wniosek do planu. Domagamy się utrzymania obecnego przeznaczenia terenu Huty oraz terenów z nią sąsiadujących na działalność produkcyjno usługową - poinformowała TVN Warszawa Ewa Karpińska, rzecznik ArcelorMittal Warszawa. Jej zdaniem pomysł budowy osiedla w sąsiedztwie zakładu jest absurdalny. - Huta ograniczyła w ostatnich latach oddziaływanie na środowisko. Zakład zmniejszył emisję pyłów o 89,3%, a emisję gazów o 63,4% - zachwala, ale od razu dodaje: - Wielki zakład przemysłu ciężkiego nie jest wymarzonym sąsiadem "przez ścianę". Chociażby dlatego, że trzeba do niego dostarczyć drogą kolejową i za pomocą ciężarówek przynajmniej 700 tysięcy ton złomu rocznie i wywieźć - głównie TIR-ami - 600 tysięcy ton wyrobów gotowych.
Liczby robią wrażenie, a mogą jeszcze wzrosnąć, bo zakład uruchomił właśnie nową walcownię, która może dostarczyć nawet 650 tysięcy ton stali rocznie. Nie oszukujmy się jednak - to nie z troski o warszawiaków koncern zamierza bawić się w prawną przepychankę z deweloperem i miastem. Dla właścicieli huty sąsiedztwo dzielnicy zamieszkiwanej nawet przez sto tysięcy ludzi to potencjalne zarzewie konfliktów, a zmiana w studium to pierwszy krok ku likwidacji zakładu. Nic więc dziwnego, że próbują powstrzymać inwestycję i przychylnych jej urzędników (ratusz nie wykluczył nawet przedłużenia pierwszej linii metra do terenów zabudowanych przez Pirelli).
Co na to deweloper? - Pirelli Pekao Real Estate nie ma w zwyczaju odnosić się do nieoficjalnych informacji bądź spekulacji. Firma prowadzi obecnie rozmowy z Urzędem Miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini - czytamy w komunikacie przysłanym do redakcji TVN Warszawa.
Warto dodać, że usunięcie strefy przemysłowej ze studium nie oznacza jeszcze likwidacji huty. Oznacza jednak, że nie będzie jej można rozbudować ani zmodernizować. Dla zakładu to wyrok powolnej śmierci. Z perspektywy większości warszawiaków, którzy nie pracują w przemyśle hutniczym, to żadna strata.
Ale dla miasta to ogromne wyzwanie - jak znaleźć równowagę między interesem mieszkańców, dewelopera i zakładu przemysłowego? To, że ten problem się pojawi było jasne, gdy tylko Pirelli potwierdziło, zakup działki. Także dla urzędników, którzy o zamiarach Włochów wiedzieli znacznie wcześniej. Już wtedy ArcelorMittal zapowiadał, że huty zamykać nie zamierza, a mimo to inni zaangażowani w sprawę między wierszami sugerowali, że prowadzą rozmowy z właścicielem huty, które wskazują, że to jednak jest możliwe. Decyzja o oprotestowaniu propozycji zmian w studium sugeruje, że albo nie było żadnych rozmów, albo też do niczego nie doprowadziły.
Zdjęcie satelitarne pochodzi z Google Maps, pozostałe ilustracje z materiałów prasowych Pirelli Pekao Real Estate.
Zwykle nie zamieszczam na blogu materiałów newsowych - to moja praca. Mam jednak dwa powody, by zrobić wyjątek. Po pierwsze, chwilowo nie mam gdzie opublikować newsa. A po drugie chodzi o temat, którego pilnuję od samego początku, tj. od maja 2007 roku, kiedy wspólnie z Radkiem Góreckim z dziennikowych "Nieruchomości" dowiedzieliśmy się o planach włoskiego koncernu.
Co do tytułu... sorry... musiałem ;)
09 września 2008
Są i dobre wiadomości...
Skandal z Muzeum Sztuki Nowoczesnej trwać będzie pewnie dalej. Tymczasem dobra wiadomość nadeszła wczoraj niespodziewanie z innego kierunku. Udało się wybrać wykonawcę pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od zwrócenia uwagi, że nie jest to miejska inwestycja, więc i sukces ten nie idzie na konto ratusza. Ale to drobna szpilka - ważniejsze, że się udało. Przyznam się, że gdy "Dziennik" wespół z częścią działaczy PO doprowadził do odwołania Michała Borowskiego ze stanowiska prezesa Narodowego Centrum Sportu, miałem obawy. - Cokolwiek by o Borowskim nie mówili, wziąłby to za twarz i doprowadził do końca. A tak czekać tylko, aż się wysypie - wieszczyłem. Moje obawy potwierdzała informacja sprzed kilku dni, o tym że w ramach procedury przetargowej do NCS wypłynęło mnóstwo zapytań, co naprawdę groziło opóźnieniami. A jednak się udało i nawet w budżecie się zamknęli, co nie jest łatwe. Chylę czoła, wycofuję się ze swoich słów i zaczynam wierzyć, że to się jeszcze może udać. Na razie na Euro 2012 gotowy jest jeden stadion. W Dniepropietrowsku.
Dobre i to ;)
08 września 2008
Szwajcar w Warszawie
Gazeta Stołeczna - piórem Doroty Jareckiej - pogrzebała dziś projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej autorstwa Christiana Kereza. Miejmy nadzieję, że jednak przedwcześnie.
Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.
O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.
W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.
Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.
Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej: - Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.
W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek - o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.
Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!
O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.
Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.
I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.
W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.
Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.
Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.
Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
----{ edit }-----
Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?
Pogratulować.
07 września 2008
Nie dogodzisz
Sobota w Warszawie upłynęła pod znakiem wielkich imprez. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się pod Pałacem Kultury na Orange Warsaw Festival, kilka tysięcy odwiedziło Wytwórnię Wódek Koneser, by posłuchać Georga Clintona, a ponad 30 tysięcy fanów sportów ekstremalnych oglądało sportowe pożegnanie Stadionu X-lecia.
Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.
Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.
Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.
Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)
PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)
Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.
Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.
Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.
Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)
PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)
02 września 2008
Derby
Zastanawialiśmy się dziś w redakcji* nad tym, jak można byłoby "ugryźć" derby Warszawy na stronie internetowej. Mieliśmy kilka fajnych propozycji, które mogą nawet kiedyś ujrzeć światło dzienne, choć kibolstwo znów zrobiło wszystko, by się odechciało.
Od dwóch lat interesuję się piłką bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej (spora w tym zasługa gry Fifa, nawiasem mówiąc) i coraz bardziej męczy mnie to, że w Polsce nie da się emocjonować klubową piłką, o realnym kibicowaniu nie mówiąc.
Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.
Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.
Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.
Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.
PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)
* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.
Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.
Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.
Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.
Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.
Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.
PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)
* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.
----{ edit 3.09.08, 7:04 }----
Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.
Google Chrome
To nie jest geekowski blog o komputerach, ale jako fanatyczny chuligan produktów Google nie mogę o tym nie wspomnieć: jest już testowa wersja przeglądarki Google o nazwie Chrome.
O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.
Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.
Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?
Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)
Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.
O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.
Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.
Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?
Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)
Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.
A że to kolejny krok do panowania nad światem? Trudno ;)
----{ inni na ten sam temat }----
31 sierpnia 2008
Blog Day 2008
Doczytałem się właśnie w sieci, że dziś jest coś takiego, jak BlogDay - dzień, w którym bloggerzy polecają swoim czytelnikom pięć ciekawych ich zdaniem blogów. Czemu nie?
- TrzaskPrask jest ostatnim - przyznaję - warszawskim fotoblogiem, który śledzę regularnie., czyli przez RSS. I wyglądam z ciekawością każdej nowej porcji zdjęć z dowcipnymi podpisami. Lubię ten styl. Pozostałe stołeczne fotoblogi oglądam, ale nie tak regularnie.
- A jednak się kręci, czyli jedyny przedstawiciel kategorii "sport to zdrowie". Wybór był trudny. Rafał Stec pisze głównie o piłce nożnej. Interesują mnie zarówno niemieszczące się w gazecie relacje z wydarzeń, jak i subiektywne opinie, z których też nie wszystkie publikuje w gazecie. A najbardziej lubię, gdy wda się w polemikę z autorami innych gazetowych blogów okołosportowych.
- Telepraca to chyba najbrzydszy lejaut w tym zestawie :P Ale najlepszy styl. Uwielbiam ironiczny sposób, w jaki Leniuch opisuje absurdy rzeczywistości. A że ma przy loginie numer 102, to czasem nas mylą, jak się właśnie wczoraj dowiedziałem. Schlebia mi to, ale dementuję - leniuch102 i roody102 to dwie różne osoby ;)
- Koszmary to wybór przewrotny, bo dla działki "architektura" zupełnie niereprezentatywny. Nie ma tu kolorowych renderów, nowych wieżowców, nic z tych rzeczy. Jest czysty naturalizmi architektury fatalnej czyli lista argumentów przeciwko pomysłom posła Palikota.
- Google Operating System to z kolei najlepszy w sieci blog z informacjami o nowych projektach, aplikacjach wiadomej firmy. Nie da się ukryć, że jestem wyznawcą Kościoła Google, używam wielu ichnich narzędzi i informacje o nowych funkcjach po prostu mi się przydają. Obserwuję, jak Google czyta w myślach swoich uzytkowników dodając i przy okazji patrzę, jak przejmuje władze nad światem. Raz nawet byłem szybszy od autora ;)
27 sierpnia 2008
O włos od dna, niestety
Gdy Wisła strzeliła bramkę Barcelonie, nawet w warszawskim pubie, który ponoć jest zasadniczo miejscem, gdzie występy swojej drużyny oglądają fani stołecznej Legii, rozległy się niemrawe oklaski. I ja się cieszyłem, bo naprawdę chciałbym dożyć chwili, gdy polska drużyna będzie się bić z najlepszymi o punkty, a nie - jak wczoraj - o pietruszkę. Niechby nie była z Warszawy, byle by była w ogóle.
Ale chwila radości była krótka. Polski sport w Pekinie - a polska piłka w szczególności na Ukrainie - sięgnął w ostatnim czasie alkoholowego dna. Drobny i wątpliwy sukcesik Wisły, która i tak nie miała szans na awans tego faktu nie zmienia. Zmienia co innego - tak, jak działacze PKOl mówią o progresie, bo mieliśmy dużo czwartych miejsc, tak pieprzyć będą działacze PZPN i spora część otumanionych (przez delikatność nie piszę czym) komentatorów. Wśród nich być może i ci, którzy popili z naszymi reprezentantami i pewnie chwalą się tym teraz między kolegami.
Progres. Znów jest. Z 0:4 na 1:0 - ukryć nie sposób. Jest. I znów zamiast jebnąć o sportowe dno z całą mocą polski sport, niczym pijak, co nigdy sobie krzywdy nie zrobi, się odbił.
Cała nadzieja w drużynie San Marino. Tylko czy podoła presji?
PS: A tymczasem kilka tygodni po tym, jak ze stanowiska w Narodowym Centrum Sportu poleciał Michał Borowski harmonogram prac przy realizacji tego obiektu po raz pierwszy się wysypał. Pani Hania i koledzy z "Dziennika" muszą być z siebie dumni.
Ale chwila radości była krótka. Polski sport w Pekinie - a polska piłka w szczególności na Ukrainie - sięgnął w ostatnim czasie alkoholowego dna. Drobny i wątpliwy sukcesik Wisły, która i tak nie miała szans na awans tego faktu nie zmienia. Zmienia co innego - tak, jak działacze PKOl mówią o progresie, bo mieliśmy dużo czwartych miejsc, tak pieprzyć będą działacze PZPN i spora część otumanionych (przez delikatność nie piszę czym) komentatorów. Wśród nich być może i ci, którzy popili z naszymi reprezentantami i pewnie chwalą się tym teraz między kolegami.
Progres. Znów jest. Z 0:4 na 1:0 - ukryć nie sposób. Jest. I znów zamiast jebnąć o sportowe dno z całą mocą polski sport, niczym pijak, co nigdy sobie krzywdy nie zrobi, się odbił.
Cała nadzieja w drużynie San Marino. Tylko czy podoła presji?
PS: A tymczasem kilka tygodni po tym, jak ze stanowiska w Narodowym Centrum Sportu poleciał Michał Borowski harmonogram prac przy realizacji tego obiektu po raz pierwszy się wysypał. Pani Hania i koledzy z "Dziennika" muszą być z siebie dumni.
16 sierpnia 2008
Gdzie jest metro?
Kto mówi, że warszawiaków sprawy miejskie nie interesują, ten się powinien wybrać na Pragę. Miejscowa ludność dała tu bowiem spontaniczny wyraz swojemu żalowi powodowanemu tym, że się nie udało rozstrzygnąć przetargu na budowę drugiej linii metra. I linii nie będzie na czas, czyli do 2012 roku. Dała ów wyraz pod biurem poselskim Alicji Dąbrowskiej:
I na pętli tramwajowej Zoo:
I na pętli tramwajowej Zoo:
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.