09 września 2008
Skandal z Muzeum Sztuki Nowoczesnej trwać będzie pewnie dalej. Tymczasem dobra wiadomość nadeszła wczoraj niespodziewanie z innego kierunku. Udało się wybrać wykonawcę pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od zwrócenia uwagi, że nie jest to miejska inwestycja, więc i sukces ten nie idzie na konto ratusza. Ale to drobna szpilka - ważniejsze, że się udało. Przyznam się, że gdy "Dziennik" wespół z częścią działaczy PO doprowadził do odwołania Michała Borowskiego ze stanowiska prezesa Narodowego Centrum Sportu, miałem obawy. - Cokolwiek by o Borowskim nie mówili, wziąłby to za twarz i doprowadził do końca. A tak czekać tylko, aż się wysypie - wieszczyłem. Moje obawy potwierdzała informacja sprzed kilku dni, o tym że w ramach procedury przetargowej do NCS wypłynęło mnóstwo zapytań, co naprawdę groziło opóźnieniami. A jednak się udało i nawet w budżecie się zamknęli, co nie jest łatwe. Chylę czoła, wycofuję się ze swoich słów i zaczynam wierzyć, że to się jeszcze może udać. Na razie na Euro 2012 gotowy jest jeden stadion. W Dniepropietrowsku.
Dobre i to ;)
08 września 2008
Szwajcar w Warszawie
Gazeta Stołeczna - piórem Doroty Jareckiej - pogrzebała dziś projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej autorstwa Christiana Kereza. Miejmy nadzieję, że jednak przedwcześnie.
Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.
O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.
W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.
Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.
Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej: - Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.
W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek - o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.
Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!
O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.
Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.
I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.
W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.
Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.
Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.
Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
----{ edit }-----
Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?
Pogratulować.
07 września 2008
Nie dogodzisz
Sobota w Warszawie upłynęła pod znakiem wielkich imprez. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się pod Pałacem Kultury na Orange Warsaw Festival, kilka tysięcy odwiedziło Wytwórnię Wódek Koneser, by posłuchać Georga Clintona, a ponad 30 tysięcy fanów sportów ekstremalnych oglądało sportowe pożegnanie Stadionu X-lecia.
Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.
Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.
Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.
Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)
PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)
Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.
Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.
Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.
Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)
PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)
02 września 2008
Derby
Zastanawialiśmy się dziś w redakcji* nad tym, jak można byłoby "ugryźć" derby Warszawy na stronie internetowej. Mieliśmy kilka fajnych propozycji, które mogą nawet kiedyś ujrzeć światło dzienne, choć kibolstwo znów zrobiło wszystko, by się odechciało.
Od dwóch lat interesuję się piłką bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej (spora w tym zasługa gry Fifa, nawiasem mówiąc) i coraz bardziej męczy mnie to, że w Polsce nie da się emocjonować klubową piłką, o realnym kibicowaniu nie mówiąc.
Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.
Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.
Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.
Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.
PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)
* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.
Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.
Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.
Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.
Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.
Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.
PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)
* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.
----{ edit 3.09.08, 7:04 }----
Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.
Google Chrome
To nie jest geekowski blog o komputerach, ale jako fanatyczny chuligan produktów Google nie mogę o tym nie wspomnieć: jest już testowa wersja przeglądarki Google o nazwie Chrome.
O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.
Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.
Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?
Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)
Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.
O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.
Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.
Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?
Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)
Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.
A że to kolejny krok do panowania nad światem? Trudno ;)
----{ inni na ten sam temat }----
31 sierpnia 2008
Blog Day 2008
Doczytałem się właśnie w sieci, że dziś jest coś takiego, jak BlogDay - dzień, w którym bloggerzy polecają swoim czytelnikom pięć ciekawych ich zdaniem blogów. Czemu nie?
- TrzaskPrask jest ostatnim - przyznaję - warszawskim fotoblogiem, który śledzę regularnie., czyli przez RSS. I wyglądam z ciekawością każdej nowej porcji zdjęć z dowcipnymi podpisami. Lubię ten styl. Pozostałe stołeczne fotoblogi oglądam, ale nie tak regularnie.
- A jednak się kręci, czyli jedyny przedstawiciel kategorii "sport to zdrowie". Wybór był trudny. Rafał Stec pisze głównie o piłce nożnej. Interesują mnie zarówno niemieszczące się w gazecie relacje z wydarzeń, jak i subiektywne opinie, z których też nie wszystkie publikuje w gazecie. A najbardziej lubię, gdy wda się w polemikę z autorami innych gazetowych blogów okołosportowych.
- Telepraca to chyba najbrzydszy lejaut w tym zestawie :P Ale najlepszy styl. Uwielbiam ironiczny sposób, w jaki Leniuch opisuje absurdy rzeczywistości. A że ma przy loginie numer 102, to czasem nas mylą, jak się właśnie wczoraj dowiedziałem. Schlebia mi to, ale dementuję - leniuch102 i roody102 to dwie różne osoby ;)
- Koszmary to wybór przewrotny, bo dla działki "architektura" zupełnie niereprezentatywny. Nie ma tu kolorowych renderów, nowych wieżowców, nic z tych rzeczy. Jest czysty naturalizmi architektury fatalnej czyli lista argumentów przeciwko pomysłom posła Palikota.
- Google Operating System to z kolei najlepszy w sieci blog z informacjami o nowych projektach, aplikacjach wiadomej firmy. Nie da się ukryć, że jestem wyznawcą Kościoła Google, używam wielu ichnich narzędzi i informacje o nowych funkcjach po prostu mi się przydają. Obserwuję, jak Google czyta w myślach swoich uzytkowników dodając i przy okazji patrzę, jak przejmuje władze nad światem. Raz nawet byłem szybszy od autora ;)
27 sierpnia 2008
O włos od dna, niestety
Gdy Wisła strzeliła bramkę Barcelonie, nawet w warszawskim pubie, który ponoć jest zasadniczo miejscem, gdzie występy swojej drużyny oglądają fani stołecznej Legii, rozległy się niemrawe oklaski. I ja się cieszyłem, bo naprawdę chciałbym dożyć chwili, gdy polska drużyna będzie się bić z najlepszymi o punkty, a nie - jak wczoraj - o pietruszkę. Niechby nie była z Warszawy, byle by była w ogóle.
Ale chwila radości była krótka. Polski sport w Pekinie - a polska piłka w szczególności na Ukrainie - sięgnął w ostatnim czasie alkoholowego dna. Drobny i wątpliwy sukcesik Wisły, która i tak nie miała szans na awans tego faktu nie zmienia. Zmienia co innego - tak, jak działacze PKOl mówią o progresie, bo mieliśmy dużo czwartych miejsc, tak pieprzyć będą działacze PZPN i spora część otumanionych (przez delikatność nie piszę czym) komentatorów. Wśród nich być może i ci, którzy popili z naszymi reprezentantami i pewnie chwalą się tym teraz między kolegami.
Progres. Znów jest. Z 0:4 na 1:0 - ukryć nie sposób. Jest. I znów zamiast jebnąć o sportowe dno z całą mocą polski sport, niczym pijak, co nigdy sobie krzywdy nie zrobi, się odbił.
Cała nadzieja w drużynie San Marino. Tylko czy podoła presji?
PS: A tymczasem kilka tygodni po tym, jak ze stanowiska w Narodowym Centrum Sportu poleciał Michał Borowski harmonogram prac przy realizacji tego obiektu po raz pierwszy się wysypał. Pani Hania i koledzy z "Dziennika" muszą być z siebie dumni.
Ale chwila radości była krótka. Polski sport w Pekinie - a polska piłka w szczególności na Ukrainie - sięgnął w ostatnim czasie alkoholowego dna. Drobny i wątpliwy sukcesik Wisły, która i tak nie miała szans na awans tego faktu nie zmienia. Zmienia co innego - tak, jak działacze PKOl mówią o progresie, bo mieliśmy dużo czwartych miejsc, tak pieprzyć będą działacze PZPN i spora część otumanionych (przez delikatność nie piszę czym) komentatorów. Wśród nich być może i ci, którzy popili z naszymi reprezentantami i pewnie chwalą się tym teraz między kolegami.
Progres. Znów jest. Z 0:4 na 1:0 - ukryć nie sposób. Jest. I znów zamiast jebnąć o sportowe dno z całą mocą polski sport, niczym pijak, co nigdy sobie krzywdy nie zrobi, się odbił.
Cała nadzieja w drużynie San Marino. Tylko czy podoła presji?
PS: A tymczasem kilka tygodni po tym, jak ze stanowiska w Narodowym Centrum Sportu poleciał Michał Borowski harmonogram prac przy realizacji tego obiektu po raz pierwszy się wysypał. Pani Hania i koledzy z "Dziennika" muszą być z siebie dumni.
16 sierpnia 2008
Gdzie jest metro?
Kto mówi, że warszawiaków sprawy miejskie nie interesują, ten się powinien wybrać na Pragę. Miejscowa ludność dała tu bowiem spontaniczny wyraz swojemu żalowi powodowanemu tym, że się nie udało rozstrzygnąć przetargu na budowę drugiej linii metra. I linii nie będzie na czas, czyli do 2012 roku. Dała ów wyraz pod biurem poselskim Alicji Dąbrowskiej:
I na pętli tramwajowej Zoo:
I na pętli tramwajowej Zoo:
Stolica potrzebuje odważnej polityki konserwatorskiej
Czy wpis do rejestru może szkodzić zabytkowi? Choć brzmi to niewiarygodnie, tak właśnie dzieje się w Warszawie, gdzie brakuje odważnej polityki konserwatorskiej. Sztywne wytyczne nie pozwalają na kreatywne podejście do rewitalizacji obiektów, które niszczeją w oczach. Tracimy dwa razy - zabytek i szansę na jego spektakularne ożywienie.
Choć od ostatniej wojny, która przetoczyła się przez Warszawę minęło ponad 60 lat dyskusja o zabytkach wciąż bardziej przypomina odprawę przed bitwą, niż spór o architekturę. O zabytki się walczy, broni się ich przed zmasowanymi atakami deweloperów, którzy niszczą, demolują i pozbawiają miasto dziedzictwa niczym barbarzyńcy. Zarzuty brzmią tak, jakby inwestorskie bombowce szykowały się do dywanowego nalotu na stolicę. Nie bez przyczyny; lista bezcennych obiektów zniszczonych w ciągu ostatnich dwóch dekad przez nieliczących się z ich wartością inwestorów wypełniłaby kilka wydań codziennej gazety. Tylko w ostatnim czasie z powierzchni ziemi zniknęła ponad stuletnia kamienica przy ulicy Chmielnej, trwa rozbiórka wiekowych obiektów na terenie Browarów Warszawskich, nie uda się pewnie uratować fabryki braci Łopieńskich przy ulicy Hożej. Nikogo nie powinno więc dziwić, że gdy zabytek – a w doświadczonej historią Warszawie niemal każdy, nawet niezbyt urodziwy budynek starszy niż 65 lat zasługuje na to miano – trafia w prywatne ręce, varsavianiści ogłaszają stan podwyższonej gotowości bojowej. Ich podstawową bronią jest wniosek o wpis do rejestru zabytków.
Od reguły są na szczęście wyjątki. Zdarzają się inwestorzy, którzy doceniają potencjał zabytkowej architektury. Szczególne wzięcie mają obiekty poprzemysłowe, bo do Polski dotarła właśnie moda na lofty, czyli mieszkania w dawnych magazynach i fabrycznych halach. Urok takich przestrzeni doceniają też artyści, którzy adaptują je do swoich potrzeb. Tak działał klub Le Madame, który dla warszawiaków odkrył niewielką fabrykę ukrytą wśród nowomiejskich podwórek. Taką niszę znalazła sobie Fabryka Trzciny, urządzona w poprzemysłowym kompleksie przy ulicy Otwockiej. W takich budynkach można urządzić oryginalne biura i powierzchnie handlowe, jak w Fabryce Koronek przy ulicy Burakowskiej czy w Starej Papierni w Jeziornie. – Niepowtarzalny klimat budynków sprawił, że nie miałem sumienia wprowadzać radykalnych zmian – opowiada Stanisław Bogdański, właściciel Fabryki Koronek. – W zasadzie z zewnątrz wszystko wygląda jak dawniej. Za to doprowadzenie wnętrz do stanu w jakim znajdują się w tej chwili wymagało wiele wysiłku. Fabryka była jedna wielką ruiną – dodaje.
Za modą podążają kolejni deweloperzy, ale nie ma się co łudzić – nie każdą starą fabrykę da się przerobić na ekskluzywny butik i nie wszędzie można na tym zarobić. A gdy rachunek ekonomiczny się nie domyka, pojawia się pokusa, by historyczny budynek rozebrać i postawić to, co przynosi szybki zysk. Raz będą to biura, innym razem mieszkania. Tak czy inaczej – będzie konflikt. Ostatnio warszawiaków zelektryzowała sprawa fabryki Norblina przy ulicy Żelaznej.
Norblin uratowany, ale wciąż zagrożony
Właścicielem jest firma ALM Dom, która kupiła zakład w chwili, gdy w ministerstwie kultury ważyło się, czy fabryczne hale zostaną wykreślone z rejestru zabytków. Wpisu nie podważył deweloper, a syndyk masy upadłościowej firmy, do której wcześniej należał zakład. Wśród zainteresowanych losami fabryki warszawiaków ugruntowało się jednak przekonanie, że ALM Dom chce fabrykę wykreślić z rejestru i zrównać z ziemią, a na jej miejscu zamierza zbudować osiedle.
Generalny konserwator zabytków i wiceminister kultury Tomasz Merta zdecydował, że Norblin pozostanie zabytkiem. – Wartość budynków jest bezsporna. Mam nadzieję, że właściciel nie będzie dalej walczył z ich zabytkowym charakterem, tylko zastanowi się, jak go wykorzystać – tłumaczył swoją decyzję. Varsavianiści obwieścili tryumf. – Gratuluję odwagi powiedzenia „nie” inwestorowi. Nieczęsto zdarza się coś takiego. Cieszę się, że w rejestrze zabytków pozostanie obiekt z ponad stuletnią historią – ocenił na łamach „Dziennika” Lech Królikowski z Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Sam przyznał jednak, że zwycięstwo ma gorzki posmak: – Wiekowe budynki są w bardzo złym stanie. Trzeba znaleźć formułę, która połączyłaby ich zabytkowy charakter z planami inwestora – przyznał Królikowski.
Tej formuły szukać będą architekci z renomowanej warszawskiej pracowni JEMS (jej ostatni sukces to zwycięstwo w konkursie na projekt zagospodarowania otoczenia Stadionu Narodowego). – Obawiam się, że wpis do rejestru może zaszkodzić Norblinowi – ostro stawia sprawę Olgierd Jagiełło z JEMS. – To bardzo sztywne zapisy, które nie pozwalają właściwie na żadną ingerencję. W dodatku w urzędzie konserwatorskim jest jeszcze jeden wniosek, o ochronę układu urbanistycznego fabryki. Jego przyjęcie zablokuje właściwie wszelkie możliwości inwestowania na tej działce – dodaje.
– Takie gadanie to typowa zagrywka deweloperów. Ma doprowadzić do zgody na rozebranie zabytku – oceniają zgodnie obrońcy Norblina, nauczeni doświadczeniami z poprzednich lat.
Czy rzeczywiście w słowach Olgierda Jagiełły nie ma odrobiny racji? Norblin może stać się kolejnym dowodem, że wpis do rejestru zabytków jest bronią obosieczną. Uspokaja wprawdzie sumienia urzędników, daje satysfakcję varsavianistom i na jakiś czas blokuje niecne plany deweloperów. Zwykle do chwili, gdy budynki same się zawalą. Nie daje natomiast odpowiedzi na pytanie, jak uratować zabytek i tchnąć nowe życie. Co więcej, właściwie uniemożliwia architektom szukanie takiej odpowiedzi.
Procedura wyklucza inwencję
Projekt rewitalizacji musi być zaopiniowany przez stołecznego konserwatora zabytków. Zajmująca to stanowisko Ewa Nekanda-Trepka zapowiedziała niedawno, że nie będzie odnosić się do propozycji deweloperów, póki nie wpłyną do biura w postaci wniosku o wydanie warunków zabudowy. Urząd wydaje wtedy tzw. zalecenia konserwatorskie, zazwyczaj bardzo zachowawcze, nakazujące przywrócenie historycznego kształtu budynków. Potem uzgadniany jest właściwy projekt, który poza te zalecenia wyjść nie może. – I bardzo dobrze, nie można inwestorom pozwolić na wszystko – mówią varsavianiści. Nie ma wątpliwości, deweloperom trzeba patrzeć na ręce. Czy jednak czasami nie wylewamy dziecka z kąpielą?
Najbardziej spektakularne przykłady rewitalizacji z ostatnich lat dowodzą, że dla lepszego efektu końcowego warto czasem wyjść poza schemat konserwatorskich zaleceń. Tylko w ten sposób rewitalizowane zabytki mogą nie tylko zyskać drugą młodość, ale też stać rozpoznawalnymi na świecie ikonami miast. Zwykle wiąże się to z radykalną ingerencją w oryginalną substancję. Dwie niezwykłe przebudowy zaproponowali niedawno architekci ze szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron (znanej przede wszystkim z projektu „Ptasiego gniazda” – stadionu olimpijskiego w Pekinie).
Filharmonia w Hamburgu powstanie w gigantycznym portowym magazynie, gdzie kiedyś przechowywano tysiące ton kakao. Budynek powstał w latach 60. na miejscu jeszcze starszych zabudowań przemysłowych. W ramach rewitalizacji wnętrze zostało całkowicie wyprute. Znajdzie się w nim parking i techniczne zaplecze kompleksu, który zmieści się w niezwykłej szklanej nadbudowie. Ta pomieści m.in. wysoką na prawie 40 metrów salę koncertową na ponad dwa tysiące miejsc. Będzie też część edukacyjna, konferencyjna oraz pięciogwiazdkowy hotel. Znajdą się tu również luksusowe mieszkania, a cała budowla będzie miała 108 metrów wysokości. Ma być gotowa w 2010 roku.
Drugi projekt to ukończone w lutym tego roku CaixaForum – centrum kulturalne w dawnej elektrowni położonej w historycznej części Madrytu, tuż obok słynnego muzeum Prado. Architekci kolejny raz przesunęli granice słowa rewitalizacja – po przebudowie przemysłowe mury zostaną tylko konturem dla zupełnie nowej, niezwykle odważnej struktury. Nie będą nawet twardo stać na ziemi – do wnętrza kryjącego przestrzenie ekspozycyjne dostać się będzie można przez podcięcia, które sprawią wrażenie, że cała konstrukcja wisi w powietrzu i wchłania przechodniów. – Usunięcie niepotrzebnych fragmentów budynków było operacją wymagającą chirurgicznej precyzji – przyznają architekci.
Polscy architekci nie zostają wcale w tyle. W konkursie na projekt interaktywnego muzeum techniki Energopolis, które ma zająć budynki najstarszej łódzkiej elektrociepłowni EC 1 wyróżniono m.in. projekt pracowni Lipski i Wujek, która chciała zamknąć cały kompleks w szklanej klatce o wymiarach 60 x 108 x 108 metrów. Tym sposobem architekci uczyniliby z samej elektrociepłowni pierwszy i największy eksponat w nowej przestrzeni muzealnej. Ostatnim, obrazującym drogę jaką przeszła technologia byłyby wiatraki i panele słoneczne na dachu szklanej hali.
- Nie wyobrażaliśmy sobie, iż wystarczy oczyścić cegiełki i zostawić wszystko tak, jak było wybudowane sto lat temu. Że architektura to nie skamielina, nie Muzeum figur woskowych. Dlatego budynki dawnego EC-1 potraktowaliśmy, jak meble miejskie w nowej, wykreowanej przez nas przestrzeni symbolicznej - tłumaczy Jakub Wujek.
To przykłady odważne, wykraczające poza tradycyjnie pojmowaną ochronę zabytków. Łamią schematy, nic nie robią sobie ze skali i proporcji historycznych budynków ani ich otoczenia, nadają budynkom zupełnie nowe formy i kształty. Zgoda na taki projekt to dla służb konserwatorskich nie lada wyzywanie, bo tak radykalna architektura nie respektuje zasad, którymi te służby kierują się w swojej pracy.
Nieograniczony potencjał Norblina
Oczywiście, nie każdy zabytek można potraktować w ten sposób. Są takie, które chronić trzeba w formie możliwie najbliższej oryginałowi, ale Norblin ma wszelkie predyspozycje, by właśnie w tym miejscu podjęta została odważna próba. Stojące tam dziś budynki są bardziej wspomnieniem dawnej fabryki, niż jej materialną pozostałością – oryginalnej substancji tu niewiele, trudno ją odróżnić od stawianych w pośpiechu powojennych zabudowań. W dodatku część i tak musi być rozebrana, by dało się wreszcie wyprostować ulicę Prostą. A jednak spacerując między zabudowaniami, oglądając resztki maszyn, snując się wzdłuż torów kolejki służącej kiedyś do wewnętrznej komunikacji można uchwycić ducha tego miejsca. Ducha wartego utrwalenia, podkreślenia – jest tu coś, czego na pewno nie warto tracić dla kolejnego szklanego biurowca czy mieszkalnej szafy w stylu pobliskiego bloczydła firmy JW Construction.
Z drugiej strony spacer między budynkami Norblina przekonuje, że w słowach Olgierda Jagiełły jest sporo racji – ta zdegenerowana przestrzeń, nawet po dogłębnym remoncie, da zbyt małą powierzchnię by pogodzić w niej kilka funkcji i przygotować sensowny biznesplan. Potrzeba tu czegoś więcej. Tyle, że najbardziej udane rewitalizacje rzadko powstają bez udziału władz centralnych lub samorządowych. Owszem, finansują je potężne fundacje pozyskujące sponsorów dla działalności kulturalnej, ale przyciągnięcie takich instytucji do Warszawy i znalezienie platformy, na której mogłyby porozumieć się z prywatnymi inwestorami to zadanie właśnie dla miasta. Tym bardziej, że stolica miała swoją szansę; można było powalczyć o prawo pierwokupu Norblina lub też wziąć udział w licytacji. Nikt nie był tym jednak zainteresowany, a dziś te same władze – w osobie konserwatora zabytków – gotowe są blokować projekt dewelopera nie proponując nic w zamian. Wiceminister Merta, skoro utrzymał wpis w mocy, też nie może uważać swojej roli za zakończoną. Prócz apelów do inwestora powinien włączyć się aktywnie w poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o przyszłość wolskiej fabryki. Tej aktywności nie ma.
– Budynek filharmonii w Hamburgu stoi w miejscu, które jest znane większości mieszkańców Hamburga, ale którego nikt tak naprawdę nie zauważa. W przyszłości stanie się centrum kultury przyciągającym przez cały dzień mieszkańców miasta i gości z całego świata – tłumaczą architekci z pracowni Herzog & de Meuron. Czyż nie tak właśnie jest z Norblinem i czy nie tak powinna wyglądać jego przyszłość? Położona niespełna kilometr od Pałacu Kultury fabryka ma właściwie nieograniczony potencjał. Odważny architekt mógłby go wydobyć; stworzyć miejsce, które będzie celem turystów odwiedzających Warszawę i pogodzi zarówno funkcje kulturalne, jak i komercyjne. Wymaga to jednak od służb konserwatorskich i władz miasta dużo bardziej aktywnej polityki, niż tylko - skądinąd słuszne - wpisywanie do rejestru tego, co trafiło w prywatne ręce i blokowanie projektów, które historii nie szanują. Tą metodą nigdy nie zmienią nastawienia inwestorów.
Wszystkie wypowiedzi w tekście pochodzą z "Dziennika".
Wizualizacje pochodzą z materiałów prasowych pracowni Herzog & de Meuron oraz Lipski i Wujek.
Wizualizacje pochodzą z materiałów prasowych pracowni Herzog & de Meuron oraz Lipski i Wujek.
12 sierpnia 2008
Przemeblowanie
Uprzejmie informuję, że w najbliższych dniach zamierzam odświeżyć layout blogaska, więc chwilami może wyglądać dziwnie albo nie wyglądać wcale.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.