16 sierpnia 2008

Stolica potrzebuje odważnej polityki konserwatorskiej

Czy wpis do rejestru może szkodzić zabytkowi? Choć brzmi to niewiarygodnie, tak właśnie dzieje się w Warszawie, gdzie brakuje odważnej polityki konserwatorskiej. Sztywne wytyczne nie pozwalają na kreatywne podejście do rewitalizacji obiektów, które niszczeją w oczach. Tracimy dwa razy - zabytek i szansę na jego spektakularne ożywienie.

Choć od ostatniej wojny, która przetoczyła się przez Warszawę minęło ponad 60 lat dyskusja o zabytkach wciąż bardziej przypomina odprawę przed bitwą, niż spór o architekturę. O zabytki się walczy, broni się ich przed zmasowanymi atakami deweloperów, którzy niszczą, demolują i pozbawiają miasto dziedzictwa niczym barbarzyńcy. Zarzuty brzmią tak, jakby inwestorskie bombowce szykowały się do dywanowego nalotu na stolicę. Nie bez przyczyny; lista bezcennych obiektów zniszczonych w ciągu ostatnich dwóch dekad przez nieliczących się z ich wartością inwestorów wypełniłaby kilka wydań codziennej gazety. Tylko w ostatnim czasie z powierzchni ziemi zniknęła ponad stuletnia kamienica przy ulicy Chmielnej, trwa rozbiórka wiekowych obiektów na terenie Browarów Warszawskich, nie uda się pewnie uratować fabryki braci Łopieńskich przy ulicy Hożej. Nikogo nie powinno więc dziwić, że gdy zabytek – a w doświadczonej historią Warszawie niemal każdy, nawet niezbyt urodziwy budynek starszy niż 65 lat zasługuje na to miano – trafia w prywatne ręce, varsavianiści ogłaszają stan podwyższonej gotowości bojowej. Ich podstawową bronią jest wniosek o wpis do rejestru zabytków.

Od reguły są na szczęście wyjątki. Zdarzają się inwestorzy, którzy doceniają potencjał zabytkowej architektury. Szczególne wzięcie mają obiekty poprzemysłowe, bo do Polski dotarła właśnie moda na lofty, czyli mieszkania w dawnych magazynach i fabrycznych halach. Urok takich przestrzeni doceniają też artyści, którzy adaptują je do swoich potrzeb. Tak działał klub Le Madame, który dla warszawiaków odkrył niewielką fabrykę ukrytą wśród nowomiejskich podwórek. Taką niszę znalazła sobie Fabryka Trzciny, urządzona w poprzemysłowym kompleksie przy ulicy Otwockiej. W takich budynkach można urządzić oryginalne biura i powierzchnie handlowe, jak w Fabryce Koronek przy ulicy Burakowskiej czy w Starej Papierni w Jeziornie. – Niepowtarzalny klimat budynków sprawił, że nie miałem sumienia wprowadzać radykalnych zmian – opowiada Stanisław Bogdański, właściciel Fabryki Koronek. – W zasadzie z zewnątrz wszystko wygląda jak dawniej. Za to doprowadzenie wnętrz do stanu w jakim znajdują się w tej chwili wymagało wiele wysiłku. Fabryka była jedna wielką ruiną – dodaje.

Za modą podążają kolejni deweloperzy, ale nie ma się co łudzić – nie każdą starą fabrykę da się przerobić na ekskluzywny butik i nie wszędzie można na tym zarobić. A gdy rachunek ekonomiczny się nie domyka, pojawia się pokusa, by historyczny budynek rozebrać i postawić to, co przynosi szybki zysk. Raz będą to biura, innym razem mieszkania. Tak czy inaczej – będzie konflikt. Ostatnio warszawiaków zelektryzowała sprawa fabryki Norblina przy ulicy Żelaznej.

Norblin uratowany, ale wciąż zagrożony

Właścicielem jest firma ALM Dom, która kupiła zakład w chwili, gdy w ministerstwie kultury ważyło się, czy fabryczne hale zostaną wykreślone z rejestru zabytków. Wpisu nie podważył deweloper, a syndyk masy upadłościowej firmy, do której wcześniej należał zakład. Wśród zainteresowanych losami fabryki warszawiaków ugruntowało się jednak przekonanie, że ALM Dom chce fabrykę wykreślić z rejestru i zrównać z ziemią, a na jej miejscu zamierza zbudować osiedle.

Generalny konserwator zabytków i wiceminister kultury Tomasz Merta zdecydował, że Norblin pozostanie zabytkiem. – Wartość budynków jest bezsporna. Mam nadzieję, że właściciel nie będzie dalej walczył z ich zabytkowym charakterem, tylko zastanowi się, jak go wykorzystać – tłumaczył swoją decyzję. Varsavianiści obwieścili tryumf. – Gratuluję odwagi powiedzenia „nie” inwestorowi. Nieczęsto zdarza się coś takiego. Cieszę się, że w rejestrze zabytków pozostanie obiekt z ponad stuletnią historią – ocenił na łamach „Dziennika” Lech Królikowski z Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Sam przyznał jednak, że zwycięstwo ma gorzki posmak: – Wiekowe budynki są w bardzo złym stanie. Trzeba znaleźć formułę, która połączyłaby ich zabytkowy charakter z planami inwestora – przyznał Królikowski.

Tej formuły szukać będą architekci z renomowanej warszawskiej pracowni JEMS (jej ostatni sukces to zwycięstwo w konkursie na projekt zagospodarowania otoczenia Stadionu Narodowego). – Obawiam się, że wpis do rejestru może zaszkodzić Norblinowi – ostro stawia sprawę Olgierd Jagiełło z JEMS. – To bardzo sztywne zapisy, które nie pozwalają właściwie na żadną ingerencję. W dodatku w urzędzie konserwatorskim jest jeszcze jeden wniosek, o ochronę układu urbanistycznego fabryki. Jego przyjęcie zablokuje właściwie wszelkie możliwości inwestowania na tej działce – dodaje.
– Takie gadanie to typowa zagrywka deweloperów. Ma doprowadzić do zgody na rozebranie zabytku – oceniają zgodnie obrońcy Norblina, nauczeni doświadczeniami z poprzednich lat.

Czy rzeczywiście w słowach Olgierda Jagiełły nie ma odrobiny racji? Norblin może stać się kolejnym dowodem, że wpis do rejestru zabytków jest bronią obosieczną. Uspokaja wprawdzie sumienia urzędników, daje satysfakcję varsavianistom i na jakiś czas blokuje niecne plany deweloperów. Zwykle do chwili, gdy budynki same się zawalą. Nie daje natomiast odpowiedzi na pytanie, jak uratować zabytek i tchnąć nowe życie. Co więcej, właściwie uniemożliwia architektom szukanie takiej odpowiedzi.

Procedura wyklucza inwencję

Projekt rewitalizacji musi być zaopiniowany przez stołecznego konserwatora zabytków. Zajmująca to stanowisko Ewa Nekanda-Trepka zapowiedziała niedawno, że nie będzie odnosić się do propozycji deweloperów, póki nie wpłyną do biura w postaci wniosku o wydanie warunków zabudowy. Urząd wydaje wtedy tzw. zalecenia konserwatorskie, zazwyczaj bardzo zachowawcze, nakazujące przywrócenie historycznego kształtu budynków. Potem uzgadniany jest właściwy projekt, który poza te zalecenia wyjść nie może. – I bardzo dobrze, nie można inwestorom pozwolić na wszystko – mówią varsavianiści. Nie ma wątpliwości, deweloperom trzeba patrzeć na ręce. Czy jednak czasami nie wylewamy dziecka z kąpielą?

Najbardziej spektakularne przykłady rewitalizacji z ostatnich lat dowodzą, że dla lepszego efektu końcowego warto czasem wyjść poza schemat konserwatorskich zaleceń. Tylko w ten sposób rewitalizowane zabytki mogą nie tylko zyskać drugą młodość, ale też stać rozpoznawalnymi na świecie ikonami miast. Zwykle wiąże się to z radykalną ingerencją w oryginalną substancję. Dwie niezwykłe przebudowy zaproponowali niedawno architekci ze szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron (znanej przede wszystkim z projektu „Ptasiego gniazda” – stadionu olimpijskiego w Pekinie).

Filharmonia w Hamburgu powstanie w gigantycznym portowym magazynie, gdzie kiedyś przechowywano tysiące ton kakao. Budynek powstał w latach 60. na miejscu jeszcze starszych zabudowań przemysłowych. W ramach rewitalizacji wnętrze zostało całkowicie wyprute. Znajdzie się w nim parking i techniczne zaplecze kompleksu, który zmieści się w niezwykłej szklanej nadbudowie. Ta pomieści m.in. wysoką na prawie 40 metrów salę koncertową na ponad dwa tysiące miejsc. Będzie też część edukacyjna, konferencyjna oraz pięciogwiazdkowy hotel. Znajdą się tu również luksusowe mieszkania, a cała budowla będzie miała 108 metrów wysokości. Ma być gotowa w 2010 roku.

Drugi projekt to ukończone w lutym tego roku CaixaForum – centrum kulturalne w dawnej elektrowni położonej w historycznej części Madrytu, tuż obok słynnego muzeum Prado. Architekci kolejny raz przesunęli granice słowa rewitalizacja – po przebudowie przemysłowe mury zostaną tylko konturem dla zupełnie nowej, niezwykle odważnej struktury. Nie będą nawet twardo stać na ziemi – do wnętrza kryjącego przestrzenie ekspozycyjne dostać się będzie można przez podcięcia, które sprawią wrażenie, że cała konstrukcja wisi w powietrzu i wchłania przechodniów. – Usunięcie niepotrzebnych fragmentów budynków było operacją wymagającą chirurgicznej precyzji – przyznają architekci.

Polscy architekci nie zostają wcale w tyle. W konkursie na projekt interaktywnego muzeum techniki Energopolis, które ma zająć budynki najstarszej łódzkiej elektrociepłowni EC 1 wyróżniono m.in. projekt pracowni Lipski i Wujek, która chciała zamknąć cały kompleks w szklanej klatce o wymiarach 60 x 108 x 108 metrów. Tym sposobem architekci uczyniliby z samej elektrociepłowni pierwszy i największy eksponat w nowej przestrzeni muzealnej. Ostatnim, obrazującym drogę jaką przeszła technologia byłyby wiatraki i panele słoneczne na dachu szklanej hali.

- Nie wyobrażaliśmy sobie, iż wystarczy oczyścić cegiełki i zostawić wszystko tak, jak było wybudowane sto lat temu. Że architektura to nie skamielina, nie Muzeum figur woskowych. Dlatego budynki dawnego EC-1 potraktowaliśmy, jak meble miejskie w nowej, wykreowanej przez nas przestrzeni symbolicznej - tłumaczy Jakub Wujek.

To przykłady odważne, wykraczające poza tradycyjnie pojmowaną ochronę zabytków. Łamią schematy, nic nie robią sobie ze skali i proporcji historycznych budynków ani ich otoczenia, nadają budynkom zupełnie nowe formy i kształty. Zgoda na taki projekt to dla służb konserwatorskich nie lada wyzywanie, bo tak radykalna architektura nie respektuje zasad, którymi te służby kierują się w swojej pracy.

Nieograniczony potencjał Norblina

Oczywiście, nie każdy zabytek można potraktować w ten sposób. Są takie, które chronić trzeba w formie możliwie najbliższej oryginałowi, ale Norblin ma wszelkie predyspozycje, by właśnie w tym miejscu podjęta została odważna próba. Stojące tam dziś budynki są bardziej wspomnieniem dawnej fabryki, niż jej materialną pozostałością – oryginalnej substancji tu niewiele, trudno ją odróżnić od stawianych w pośpiechu powojennych zabudowań. W dodatku część i tak musi być rozebrana, by dało się wreszcie wyprostować ulicę Prostą. A jednak spacerując między zabudowaniami, oglądając resztki maszyn, snując się wzdłuż torów kolejki służącej kiedyś do wewnętrznej komunikacji można uchwycić ducha tego miejsca. Ducha wartego utrwalenia, podkreślenia – jest tu coś, czego na pewno nie warto tracić dla kolejnego szklanego biurowca czy mieszkalnej szafy w stylu pobliskiego bloczydła firmy JW Construction.

Z drugiej strony spacer między budynkami Norblina przekonuje, że w słowach Olgierda Jagiełły jest sporo racji – ta zdegenerowana przestrzeń, nawet po dogłębnym remoncie, da zbyt małą powierzchnię by pogodzić w niej kilka funkcji i przygotować sensowny biznesplan. Potrzeba tu czegoś więcej. Tyle, że najbardziej udane rewitalizacje rzadko powstają bez udziału władz centralnych lub samorządowych. Owszem, finansują je potężne fundacje pozyskujące sponsorów dla działalności kulturalnej, ale przyciągnięcie takich instytucji do Warszawy i znalezienie platformy, na której mogłyby porozumieć się z prywatnymi inwestorami to zadanie właśnie dla miasta. Tym bardziej, że stolica miała swoją szansę; można było powalczyć o prawo pierwokupu Norblina lub też wziąć udział w licytacji. Nikt nie był tym jednak zainteresowany, a dziś te same władze – w osobie konserwatora zabytków – gotowe są blokować projekt dewelopera nie proponując nic w zamian. Wiceminister Merta, skoro utrzymał wpis w mocy, też nie może uważać swojej roli za zakończoną. Prócz apelów do inwestora powinien włączyć się aktywnie w poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o przyszłość wolskiej fabryki. Tej aktywności nie ma.

– Budynek filharmonii w Hamburgu stoi w miejscu, które jest znane większości mieszkańców Hamburga, ale którego nikt tak naprawdę nie zauważa. W przyszłości stanie się centrum kultury przyciągającym przez cały dzień mieszkańców miasta i gości z całego świata – tłumaczą architekci z pracowni Herzog & de Meuron. Czyż nie tak właśnie jest z Norblinem i czy nie tak powinna wyglądać jego przyszłość? Położona niespełna kilometr od Pałacu Kultury fabryka ma właściwie nieograniczony potencjał. Odważny architekt mógłby go wydobyć; stworzyć miejsce, które będzie celem turystów odwiedzających Warszawę i pogodzi zarówno funkcje kulturalne, jak i komercyjne. Wymaga to jednak od służb konserwatorskich i władz miasta dużo bardziej aktywnej polityki, niż tylko - skądinąd słuszne - wpisywanie do rejestru tego, co trafiło w prywatne ręce i blokowanie projektów, które historii nie szanują. Tą metodą nigdy nie zmienią nastawienia inwestorów.

Wszystkie wypowiedzi w tekście pochodzą z "Dziennika".
Wizualizacje pochodzą z materiałów prasowych pracowni Herzog & de Meuron oraz Lipski i Wujek.

12 sierpnia 2008

Przemeblowanie

Uprzejmie informuję, że w najbliższych dniach zamierzam odświeżyć layout blogaska, więc chwilami może wyglądać dziwnie albo nie wyglądać wcale.

Konsument, gdy wie że to jest w modzie...

... rozmawia o wojnie na wschodzie.

Wiem, generalnie nie ma się z czego śmiać. I wcale nie jest mi do śmiechu. Ale jak zobaczyłem, jak TVN podpisał byłego prezydenta, to nie mogłem się powstrzymać.


Faktycznie, jakiś taki lekko zaogniony ;)

04 sierpnia 2008

Polski dokument - cichy i ciemny

Do kin - a w każdym razie co najmniej do jednego, żoliborskiej Wisły - trafił właśnie film „My, Cichociemni”. Miała to być produkcja, która przybliży widzom bohaterską formację wojskową, a jest raczej smutny obraz polskiego dokumentu z poruszającą historią w tle.

Cichociemni - określili się tym mianem w żartach i tak już zostało. Bo przychodzili po ciemku i brudną robotę załatwiali po cichu. W Szkocji, w ramach treningu robili zajazdy na hotele i restauracje obsadzane przez innych żołnierzy. Z zaskoczenia, z ostrą amunicją, bez żartów. Dziś trenują tak najlepsze oddziały specjalne na świecie, wtedy była to zupełna nowość. Jak wszystko - wielu Cichociemnych samo słowo "spadochron" poznało dopiero na Wyspach. Nic dziwnego - polską armię tworzyli tam przecież ludzie, którym udało się wydostać z kraju w 1939 roku lub ci, którzy dostali się do sowieckiej niewoli i do Wielkiej Brytanii trafili przez Bliski Wschód. Byli w różnym wieku, różnego pochodzenia, wykształcenia i - przynajmniej przed wojną - majątku. Łączyło ich jedno - przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosili się na ochotnika do służby w kraju. Mieli tam dotrzeć na spadochronach, przemycić pieniądze na działalność podziemną (nie raz po kilkadziesiąt tysięcy dolarów zaszytych w paskach), a potem wspierać partyzantkę, organizować łączność, fałszować dokumenty, wysyłać meldunki i mikrofilmy do Anglii.

Cichociemni nie byli oddziałem - każdy z nich szkolony był do samodzielnej działalności na tyłach wroga. - W walce zawsze byliśmy samotni - wspomina dziś Stefan Bałuk, jeden z żyjących weteranów tej formacji. Udział w szkoleniu zaproponowano ponad 2 tysiącom żołnierzy, przeszkolono około ośmiuset. Zrzucono 316. Zginęło 112. 91 wzięło udział w Powstaniu Warszawskim, 18 w nim poległo. Byli najlepsi z najlepszych, byli elitą polskiej armii, której ta nie powstydziłaby się pewnie i dziś. Nic więc dziwnego, że Jednostka Wojskowa 2305 lepiej znana jako GROM przyjęła tradycję Cichociemnych. I, co ważne, nie tylko na okoliczność oficjalnych rocznic - żołnierze GROM-u są na każde wezwanie weteranów. Pomagają, kupują leki, wożą, gdy jest to potrzebne. Oddają krew, gdy pojawia się taka konieczność. Weterani mocno to podkreślają, więc czynię tak i ja.

Wśród Cichociemnych była też jedna kobieta, Elżbieta Zawacka, Zo. Łączniczka Komendy Głównej AK, legenda podziemia. Ponad sto razy przekraczała granice w okupowanej Europie, ustalała hasła, zakładała meliny, wciągała do konspiracji ludzi, gubiła pościgi, wracała i działała dalej. Żyje do dziś, jest jedną z twarzy, które z kinowego ekranu opowiadają swoje biografie w dokumencie Pawła Kędzierskiego.

Każda z tych historii nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego. Nie trzeba nic dodawać, nic podkręcać, nic koloryzować - przygody agentów Bourne'a czy Bonda można włożyć między bajki, a to działo się naprawdę. Trzeba tylko podesłać ten scenariusz komuś w Hollywood. To mój głos w sporze o to, jaki powinien być film o Powstaniu Warszawskim. Sporze, który ożywili redaktorzy naczelni czterech największych dzienników w Polsce - po raz pierwszy razem, jednym głosem. Cieszy mnie niezwykle, że właśnie w takiej sprawie.

Bo też "My, Cichociemni" to film, który pokazuje z całą mocą, jak o Powstaniu mówić nie ma sensu. Owszem, ich biografie poruszają, ich twarze zapadają w pamięć, ale przecież nie trzeba tłumaczyć, że nie tędy droga do świadomości masowego widza. Ani w Polsce, ani na świecie. Fabularyzowane scenki dograne w pośpiechu są toporne, niczym szkolne przedstawienie, rażąco umowne, niczym rekonstrukcje powstańczych walk na ulicach Warszawy. Archiwalne materiały pokazane w filmie są ciekawe, ale prawdziwą sensacją będą tylko dla fachowców i historyków, którzy nie mieli okazji wcześniej ich poznać. Pchanie tego filmu do kinowej dystrybucji to strata czasu. Lepiej dodać taki film na DVD do jakiejś gazety - to da szansę, że ten czy ów obejrzy, że jakiś nauczyciel pokaże go na lekcji, albo nawet zabierze klasę do kina, ale co z tego? Nie opowiemy w ten sposób naszej narracji, jak proponuje w dzisiejszym "Dzienniku" Eryk Mistewicz (nie widzę tego tekstu na dzienniku.pl).

"My, Cichociemni" to prosty, schematyczny dokument. Zbyt prosty i zbyt schematyczny, by odnieść nawet minimalny sukces w swojej kategorii. Nie da się z czystym sumieniem zachęcać publiczności do wizyty w kinie. Ci, którzy istotnie mogą być nim zainteresowani trafią sami.

Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość - fabularny serial o "Cichociemnych" szykuje ponoć TVP. Nie wiem - cieszyć się, czy martwić? Obawiam się, że budżetu "Kompanii braci" przyjdzie mi kolejny raz załamać ręcę nad straconą szansą.

My, Cichociemni. Głosy żyjących
reż. Paweł Kędzierski
Polska, 2008


Inni na ten temat:

02 sierpnia 2008

Nie takie martwe to Przedmieście

Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich dniach kilka razy byłem w mieście w godzinach nieprzystojnych. I z całą mocą trzeba to sobie powiedzieć - nie jest tak źle. Tłumy na Krakowskim, tłumy w Śródmieściu, o tłumku stałych bywalców i spontanicznych gości w Zakąskach-Przekąskach nie wspominając. Dzieje się. Nie jest tak źle, jakby się mogło z pozoru wydawać. Daleko jeszcze do ideału, do tłumów, ale Warszawa wyraźnie ożywa.

A Zakąski-Przekąski to temat na osobną notkę :)

01 sierpnia 2008

Apel Poległych

Staram się być na placu Krasińskich co roku, bo Apel Poległych to naprawdę niezwykła uroczystość. Szkoda, że czasami psują ją sami Powstańcy.

Rozumiem, że w tych kręgach idolem jest ten, który przywrócił pamięć o Sierpniu czyli Lech Kaczyński. Nie odbieram mu tego, ani Powstańcom nie odmawiam prawa do - jak to określił dyrektor Ołdakowski - gradacji braw. Ale buczenie na Tuska? Gwizdanie na - tylko wspomnianego - Bartoszewskiego? Nawet Kwaśniewskiego na tym placu, w tym dniu nie wygwizdywano. Smuci mnie to, bo dopiero co z dyrektorem muzeum cieszyliśmy się, że właśnie Warszawa pokazała, że są takie momenty, gdy można się wznieść ponad. A tu wyszło, że nie każdy potrafi. I tak podniosłą atmosferę jednej z najpiękniejszych znanych mi uroczystości zepsuli ci, którzy przecież byli jej bohaterami.

Nie zabrakło też objazdowego stoiska z antysemickimi książkami i publikacjami dowodzącymi, że Powstanie było zbrodnią dokonaną przez AK na Polakach. Nie zabrakło ekipy, która dopiero co dziękowała Bogu, że zabrał Geremka. Teraz też mieli jakąś szmatę z jakimś durnym hasłem. I ludzi było jakoś mniej, dużo, dużo mniej niż w poprzednich latach.

Zabrakło wzruszenia, więc poszedłem sobie, gdy delegacje ustawiały się za wieńcami.

Szkoda, bo Apel Poległych to uroczystość niezwykła. Gdy prowadzący ją żołnierz wyczytuje nazwy powstańczych oddziałów i woła "Wzywam was, stańcie do apelu!", a kompania reprezentacyjna odpowiada "Chwała bohaterom!", zawsze mnie to miażdży. Dwa lata temu pewien człowiek tłumaczył przybyłym na rocznicę lotnikom z RPA, że Apel to obrzęd przypominający wywoływanie duchów - to bardzo celne spostrzeżenie. Te duchy czasem były na placu obecne. Wczoraj jakby się ulotniły.

Jedno się tylko nie zmieniło - gdy kompania oddaje salwę honorową huk pierwszego strzału jest zawsze głośniejszy, niż się ktokolwiek spodziewa i cały ten tłumek, z roku na rok mniejszy, podskakuje. Potem gdzieś z tyłu słychać płacz dzieci. A potem pada drugi i trzeci strzał, - w oczach Powstańców widać wtedy młodzieńczy błysk. Na twarzach pojawia się zawadiacki grymas. Poszliby jeszcze raz, gdyby musieli, nie mam wątpliwości. I wtedy staliby znów ramię w ramię - ci, co lubią Tuska i ci, co wolą Kaczyńskiego. Taki już jest ten naród.

PS: Pamiętajcie, dziś o godzinie 17 zatrzymajmy się na minutę.

----------{edit}----------

Inni na ten sam temat:

30 lipca 2008

Taka różnica mnie zachwyca

Tym razem do napisania zmobilizował mnie Wojciech Mann, który zastanawiał się w "Stołku" nad tym, dlaczego ogłaszane w Warszawie przetargi kończą się zwykle przykrymi niespodziankami. Tak, jak ten na metro, które zamiast 3 miałoby kosztować 6 miliardów złotych i tym samym zbliżyć się do światowego rekordu.

Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...

Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?

Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.

Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.

To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.

I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.

Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).

W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.

A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.

UKSW wita studentów

26 lipca 2008

Lew zostanie na Śląsku

Dzisiejsza Gazeta Stołeczna przyniosła ciekawą informację - władze Warszawy ustąpiły, posąg lwa sprzed zoo pojedzie do Bytomia, a stolicy zostanie kopia. I bardzo dobrze!

W tekście jest w skrócie opisana historia budzącego emocje sporu o lwa. Pomnik, o którym mało kto w ogóle wiedział wywołał ogromne emocje dopiero, gdy upomnieli się o niego bytomianie. Gdy wyszło na jaw, że sporu tak naprawdę nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć mówiłem kolegom z redakcji, że w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie posągu. Czemu?

Wiem z rozmów z wieloma ludźmi, jak wiele żalu do Warszawy mają mieszkańcy miast, które w ten czy inny sposób zostały zubożone czy wręcz zniszczone w czasach, gdy "cały naród budował swoją stolicę". I choć zrekompensować dziś tych strat się nie da, to pojednawczy gest by mi, warszawiakowi, pasował. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, gdyby jeszcze to i owo z Warszawy wróciło na swoje historyczne miejsca - warto by zweryfikować część postulatów, szczególnie w stosunku do muzealnych eksponatów, które podobno leżą w stołecznych magazynach.

Warszawie takie gesty straty nie przyniosą, a mogą temu i owemu wybić z ręki argumenty, które co i raz powracają jako uzasadnienie niechęci do stolicy. Samej niechęci nie zniosą, taki już los stolic, że inne miasta swoje żale w ich stronę kierują. Ale w Polsce nałożyło się na to wiele zasadnych pretensji - gestem można by pokazać, że nie jest nam to zupełnie obojętne. Mnie nie jest.

A w ogóle na miejscu prezydentów Bytomia i Warszawy zrobiłbym z tego wydarzenia wielką fetę. Uroczyście wwiózł posąg do miasta, zrobił równoległą imprezę w obu miastach, jakieś koncerty, telebimy na których jedni widzieliby drugich, symboliczną wymianę prezydentów na jeden dzień czy coś takiego. Nadałbym temu większą rangę i odarł przy okazji z całej tej oficjałki; zamieniłbym w wydarzenie zbliżające ludzi do siebie. Jeśli ktoś podchwyci ten pomysł, to ja zrzeknę się wynagrodzenia z tytułu jego autorstwa ;)

25 lipca 2008

Kocham Plac Wilsona

- pod takim tytułem ukazał się dziś w "Stołku" artykuł o tym, że przyjaciele z gazetowego forum Żoliborza zbierają podpisy pod petycją, która ma uchronić plac Wilsona przed przemianą w plac Bankowy. Popieram, podpisałem, linkuję tekst i petycję.

Ale dodam też dwa słowa komentarza, który napisałem też na forum:
Petycję podpisałem, choć w duchu myślę, że na wszystko jest czas. Jest czas dorobkiewiczostwa i szybkich pożyczek, za lat kilka przyjdzie czas spłaty, a za kilka kolejnych czas spijania śmietanki. I wtedy banki ustąpią miejsca kawiarniom.

Ale to nie znaczy, że przez ten czas próby choć jedna by się nie mogła ostać... :)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.