12 sierpnia 2008
04 sierpnia 2008
Polski dokument - cichy i ciemny
Do kin - a w każdym razie co najmniej do jednego, żoliborskiej Wisły - trafił właśnie film „My, Cichociemni”. Miała to być produkcja, która przybliży widzom bohaterską formację wojskową, a jest raczej smutny obraz polskiego dokumentu z poruszającą historią w tle.
Cichociemni - określili się tym mianem w żartach i tak już zostało. Bo przychodzili po ciemku i brudną robotę załatwiali po cichu. W Szkocji, w ramach treningu robili zajazdy na hotele i restauracje obsadzane przez innych żołnierzy. Z zaskoczenia, z ostrą amunicją, bez żartów. Dziś trenują tak najlepsze oddziały specjalne na świecie, wtedy była to zupełna nowość. Jak wszystko - wielu Cichociemnych samo słowo "spadochron" poznało dopiero na Wyspach. Nic dziwnego - polską armię tworzyli tam przecież ludzie, którym udało się wydostać z kraju w 1939 roku lub ci, którzy dostali się do sowieckiej niewoli i do Wielkiej Brytanii trafili przez Bliski Wschód. Byli w różnym wieku, różnego pochodzenia, wykształcenia i - przynajmniej przed wojną - majątku. Łączyło ich jedno - przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosili się na ochotnika do służby w kraju. Mieli tam dotrzeć na spadochronach, przemycić pieniądze na działalność podziemną (nie raz po kilkadziesiąt tysięcy dolarów zaszytych w paskach), a potem wspierać partyzantkę, organizować łączność, fałszować dokumenty, wysyłać meldunki i mikrofilmy do Anglii.
Cichociemni nie byli oddziałem - każdy z nich szkolony był do samodzielnej działalności na tyłach wroga. - W walce zawsze byliśmy samotni - wspomina dziś Stefan Bałuk, jeden z żyjących weteranów tej formacji. Udział w szkoleniu zaproponowano ponad 2 tysiącom żołnierzy, przeszkolono około ośmiuset. Zrzucono 316. Zginęło 112. 91 wzięło udział w Powstaniu Warszawskim, 18 w nim poległo. Byli najlepsi z najlepszych, byli elitą polskiej armii, której ta nie powstydziłaby się pewnie i dziś. Nic więc dziwnego, że Jednostka Wojskowa 2305 lepiej znana jako GROM przyjęła tradycję Cichociemnych. I, co ważne, nie tylko na okoliczność oficjalnych rocznic - żołnierze GROM-u są na każde wezwanie weteranów. Pomagają, kupują leki, wożą, gdy jest to potrzebne. Oddają krew, gdy pojawia się taka konieczność. Weterani mocno to podkreślają, więc czynię tak i ja.
Wśród Cichociemnych była też jedna kobieta, Elżbieta Zawacka, Zo. Łączniczka Komendy Głównej AK, legenda podziemia. Ponad sto razy przekraczała granice w okupowanej Europie, ustalała hasła, zakładała meliny, wciągała do konspiracji ludzi, gubiła pościgi, wracała i działała dalej. Żyje do dziś, jest jedną z twarzy, które z kinowego ekranu opowiadają swoje biografie w dokumencie Pawła Kędzierskiego.
Każda z tych historii nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego. Nie trzeba nic dodawać, nic podkręcać, nic koloryzować - przygody agentów Bourne'a czy Bonda można włożyć między bajki, a to działo się naprawdę. Trzeba tylko podesłać ten scenariusz komuś w Hollywood. To mój głos w sporze o to, jaki powinien być film o Powstaniu Warszawskim. Sporze, który ożywili redaktorzy naczelni czterech największych dzienników w Polsce - po raz pierwszy razem, jednym głosem. Cieszy mnie niezwykle, że właśnie w takiej sprawie.
Bo też "My, Cichociemni" to film, który pokazuje z całą mocą, jak o Powstaniu mówić nie ma sensu. Owszem, ich biografie poruszają, ich twarze zapadają w pamięć, ale przecież nie trzeba tłumaczyć, że nie tędy droga do świadomości masowego widza. Ani w Polsce, ani na świecie. Fabularyzowane scenki dograne w pośpiechu są toporne, niczym szkolne przedstawienie, rażąco umowne, niczym rekonstrukcje powstańczych walk na ulicach Warszawy. Archiwalne materiały pokazane w filmie są ciekawe, ale prawdziwą sensacją będą tylko dla fachowców i historyków, którzy nie mieli okazji wcześniej ich poznać. Pchanie tego filmu do kinowej dystrybucji to strata czasu. Lepiej dodać taki film na DVD do jakiejś gazety - to da szansę, że ten czy ów obejrzy, że jakiś nauczyciel pokaże go na lekcji, albo nawet zabierze klasę do kina, ale co z tego? Nie opowiemy w ten sposób naszej narracji, jak proponuje w dzisiejszym "Dzienniku" Eryk Mistewicz (nie widzę tego tekstu na dzienniku.pl).
"My, Cichociemni" to prosty, schematyczny dokument. Zbyt prosty i zbyt schematyczny, by odnieść nawet minimalny sukces w swojej kategorii. Nie da się z czystym sumieniem zachęcać publiczności do wizyty w kinie. Ci, którzy istotnie mogą być nim zainteresowani trafią sami.
Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość - fabularny serial o "Cichociemnych" szykuje ponoć TVP. Nie wiem - cieszyć się, czy martwić? Obawiam się, że budżetu "Kompanii braci" przyjdzie mi kolejny raz załamać ręcę nad straconą szansą.
Inni na ten temat:
Cichociemni - określili się tym mianem w żartach i tak już zostało. Bo przychodzili po ciemku i brudną robotę załatwiali po cichu. W Szkocji, w ramach treningu robili zajazdy na hotele i restauracje obsadzane przez innych żołnierzy. Z zaskoczenia, z ostrą amunicją, bez żartów. Dziś trenują tak najlepsze oddziały specjalne na świecie, wtedy była to zupełna nowość. Jak wszystko - wielu Cichociemnych samo słowo "spadochron" poznało dopiero na Wyspach. Nic dziwnego - polską armię tworzyli tam przecież ludzie, którym udało się wydostać z kraju w 1939 roku lub ci, którzy dostali się do sowieckiej niewoli i do Wielkiej Brytanii trafili przez Bliski Wschód. Byli w różnym wieku, różnego pochodzenia, wykształcenia i - przynajmniej przed wojną - majątku. Łączyło ich jedno - przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosili się na ochotnika do służby w kraju. Mieli tam dotrzeć na spadochronach, przemycić pieniądze na działalność podziemną (nie raz po kilkadziesiąt tysięcy dolarów zaszytych w paskach), a potem wspierać partyzantkę, organizować łączność, fałszować dokumenty, wysyłać meldunki i mikrofilmy do Anglii.
Cichociemni nie byli oddziałem - każdy z nich szkolony był do samodzielnej działalności na tyłach wroga. - W walce zawsze byliśmy samotni - wspomina dziś Stefan Bałuk, jeden z żyjących weteranów tej formacji. Udział w szkoleniu zaproponowano ponad 2 tysiącom żołnierzy, przeszkolono około ośmiuset. Zrzucono 316. Zginęło 112. 91 wzięło udział w Powstaniu Warszawskim, 18 w nim poległo. Byli najlepsi z najlepszych, byli elitą polskiej armii, której ta nie powstydziłaby się pewnie i dziś. Nic więc dziwnego, że Jednostka Wojskowa 2305 lepiej znana jako GROM przyjęła tradycję Cichociemnych. I, co ważne, nie tylko na okoliczność oficjalnych rocznic - żołnierze GROM-u są na każde wezwanie weteranów. Pomagają, kupują leki, wożą, gdy jest to potrzebne. Oddają krew, gdy pojawia się taka konieczność. Weterani mocno to podkreślają, więc czynię tak i ja.
Wśród Cichociemnych była też jedna kobieta, Elżbieta Zawacka, Zo. Łączniczka Komendy Głównej AK, legenda podziemia. Ponad sto razy przekraczała granice w okupowanej Europie, ustalała hasła, zakładała meliny, wciągała do konspiracji ludzi, gubiła pościgi, wracała i działała dalej. Żyje do dziś, jest jedną z twarzy, które z kinowego ekranu opowiadają swoje biografie w dokumencie Pawła Kędzierskiego.
Każda z tych historii nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego. Nie trzeba nic dodawać, nic podkręcać, nic koloryzować - przygody agentów Bourne'a czy Bonda można włożyć między bajki, a to działo się naprawdę. Trzeba tylko podesłać ten scenariusz komuś w Hollywood. To mój głos w sporze o to, jaki powinien być film o Powstaniu Warszawskim. Sporze, który ożywili redaktorzy naczelni czterech największych dzienników w Polsce - po raz pierwszy razem, jednym głosem. Cieszy mnie niezwykle, że właśnie w takiej sprawie.
Bo też "My, Cichociemni" to film, który pokazuje z całą mocą, jak o Powstaniu mówić nie ma sensu. Owszem, ich biografie poruszają, ich twarze zapadają w pamięć, ale przecież nie trzeba tłumaczyć, że nie tędy droga do świadomości masowego widza. Ani w Polsce, ani na świecie. Fabularyzowane scenki dograne w pośpiechu są toporne, niczym szkolne przedstawienie, rażąco umowne, niczym rekonstrukcje powstańczych walk na ulicach Warszawy. Archiwalne materiały pokazane w filmie są ciekawe, ale prawdziwą sensacją będą tylko dla fachowców i historyków, którzy nie mieli okazji wcześniej ich poznać. Pchanie tego filmu do kinowej dystrybucji to strata czasu. Lepiej dodać taki film na DVD do jakiejś gazety - to da szansę, że ten czy ów obejrzy, że jakiś nauczyciel pokaże go na lekcji, albo nawet zabierze klasę do kina, ale co z tego? Nie opowiemy w ten sposób naszej narracji, jak proponuje w dzisiejszym "Dzienniku" Eryk Mistewicz (nie widzę tego tekstu na dzienniku.pl).
"My, Cichociemni" to prosty, schematyczny dokument. Zbyt prosty i zbyt schematyczny, by odnieść nawet minimalny sukces w swojej kategorii. Nie da się z czystym sumieniem zachęcać publiczności do wizyty w kinie. Ci, którzy istotnie mogą być nim zainteresowani trafią sami.
Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość - fabularny serial o "Cichociemnych" szykuje ponoć TVP. Nie wiem - cieszyć się, czy martwić? Obawiam się, że budżetu "Kompanii braci" przyjdzie mi kolejny raz załamać ręcę nad straconą szansą.
My, Cichociemni. Głosy żyjących
reż. Paweł Kędzierski
Polska, 2008
reż. Paweł Kędzierski
Polska, 2008
Inni na ten temat:
02 sierpnia 2008
Nie takie martwe to Przedmieście
Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich dniach kilka razy byłem w mieście w godzinach nieprzystojnych. I z całą mocą trzeba to sobie powiedzieć - nie jest tak źle. Tłumy na Krakowskim, tłumy w Śródmieściu, o tłumku stałych bywalców i spontanicznych gości w Zakąskach-Przekąskach nie wspominając. Dzieje się. Nie jest tak źle, jakby się mogło z pozoru wydawać. Daleko jeszcze do ideału, do tłumów, ale Warszawa wyraźnie ożywa.
A Zakąski-Przekąski to temat na osobną notkę :)
01 sierpnia 2008
Apel Poległych
Staram się być na placu Krasińskich co roku, bo Apel Poległych to naprawdę niezwykła uroczystość. Szkoda, że czasami psują ją sami Powstańcy.
Rozumiem, że w tych kręgach idolem jest ten, który przywrócił pamięć o Sierpniu czyli Lech Kaczyński. Nie odbieram mu tego, ani Powstańcom nie odmawiam prawa do - jak to określił dyrektor Ołdakowski - gradacji braw. Ale buczenie na Tuska? Gwizdanie na - tylko wspomnianego - Bartoszewskiego? Nawet Kwaśniewskiego na tym placu, w tym dniu nie wygwizdywano. Smuci mnie to, bo dopiero co z dyrektorem muzeum cieszyliśmy się, że właśnie Warszawa pokazała, że są takie momenty, gdy można się wznieść ponad. A tu wyszło, że nie każdy potrafi. I tak podniosłą atmosferę jednej z najpiękniejszych znanych mi uroczystości zepsuli ci, którzy przecież byli jej bohaterami.
Nie zabrakło też objazdowego stoiska z antysemickimi książkami i publikacjami dowodzącymi, że Powstanie było zbrodnią dokonaną przez AK na Polakach. Nie zabrakło ekipy, która dopiero co dziękowała Bogu, że zabrał Geremka. Teraz też mieli jakąś szmatę z jakimś durnym hasłem. I ludzi było jakoś mniej, dużo, dużo mniej niż w poprzednich latach.
Zabrakło wzruszenia, więc poszedłem sobie, gdy delegacje ustawiały się za wieńcami.
Szkoda, bo Apel Poległych to uroczystość niezwykła. Gdy prowadzący ją żołnierz wyczytuje nazwy powstańczych oddziałów i woła "Wzywam was, stańcie do apelu!", a kompania reprezentacyjna odpowiada "Chwała bohaterom!", zawsze mnie to miażdży. Dwa lata temu pewien człowiek tłumaczył przybyłym na rocznicę lotnikom z RPA, że Apel to obrzęd przypominający wywoływanie duchów - to bardzo celne spostrzeżenie. Te duchy czasem były na placu obecne. Wczoraj jakby się ulotniły.
Jedno się tylko nie zmieniło - gdy kompania oddaje salwę honorową huk pierwszego strzału jest zawsze głośniejszy, niż się ktokolwiek spodziewa i cały ten tłumek, z roku na rok mniejszy, podskakuje. Potem gdzieś z tyłu słychać płacz dzieci. A potem pada drugi i trzeci strzał, - w oczach Powstańców widać wtedy młodzieńczy błysk. Na twarzach pojawia się zawadiacki grymas. Poszliby jeszcze raz, gdyby musieli, nie mam wątpliwości. I wtedy staliby znów ramię w ramię - ci, co lubią Tuska i ci, co wolą Kaczyńskiego. Taki już jest ten naród.
PS: Pamiętajcie, dziś o godzinie 17 zatrzymajmy się na minutę.
Inni na ten sam temat:
Rozumiem, że w tych kręgach idolem jest ten, który przywrócił pamięć o Sierpniu czyli Lech Kaczyński. Nie odbieram mu tego, ani Powstańcom nie odmawiam prawa do - jak to określił dyrektor Ołdakowski - gradacji braw. Ale buczenie na Tuska? Gwizdanie na - tylko wspomnianego - Bartoszewskiego? Nawet Kwaśniewskiego na tym placu, w tym dniu nie wygwizdywano. Smuci mnie to, bo dopiero co z dyrektorem muzeum cieszyliśmy się, że właśnie Warszawa pokazała, że są takie momenty, gdy można się wznieść ponad. A tu wyszło, że nie każdy potrafi. I tak podniosłą atmosferę jednej z najpiękniejszych znanych mi uroczystości zepsuli ci, którzy przecież byli jej bohaterami.
Nie zabrakło też objazdowego stoiska z antysemickimi książkami i publikacjami dowodzącymi, że Powstanie było zbrodnią dokonaną przez AK na Polakach. Nie zabrakło ekipy, która dopiero co dziękowała Bogu, że zabrał Geremka. Teraz też mieli jakąś szmatę z jakimś durnym hasłem. I ludzi było jakoś mniej, dużo, dużo mniej niż w poprzednich latach.
Zabrakło wzruszenia, więc poszedłem sobie, gdy delegacje ustawiały się za wieńcami.
Szkoda, bo Apel Poległych to uroczystość niezwykła. Gdy prowadzący ją żołnierz wyczytuje nazwy powstańczych oddziałów i woła "Wzywam was, stańcie do apelu!", a kompania reprezentacyjna odpowiada "Chwała bohaterom!", zawsze mnie to miażdży. Dwa lata temu pewien człowiek tłumaczył przybyłym na rocznicę lotnikom z RPA, że Apel to obrzęd przypominający wywoływanie duchów - to bardzo celne spostrzeżenie. Te duchy czasem były na placu obecne. Wczoraj jakby się ulotniły.
Jedno się tylko nie zmieniło - gdy kompania oddaje salwę honorową huk pierwszego strzału jest zawsze głośniejszy, niż się ktokolwiek spodziewa i cały ten tłumek, z roku na rok mniejszy, podskakuje. Potem gdzieś z tyłu słychać płacz dzieci. A potem pada drugi i trzeci strzał, - w oczach Powstańców widać wtedy młodzieńczy błysk. Na twarzach pojawia się zawadiacki grymas. Poszliby jeszcze raz, gdyby musieli, nie mam wątpliwości. I wtedy staliby znów ramię w ramię - ci, co lubią Tuska i ci, co wolą Kaczyńskiego. Taki już jest ten naród.
PS: Pamiętajcie, dziś o godzinie 17 zatrzymajmy się na minutę.
----------{edit}----------
Inni na ten sam temat:
30 lipca 2008
Taka różnica mnie zachwyca
Tym razem do napisania zmobilizował mnie Wojciech Mann, który zastanawiał się w "Stołku" nad tym, dlaczego ogłaszane w Warszawie przetargi kończą się zwykle przykrymi niespodziankami. Tak, jak ten na metro, które zamiast 3 miałoby kosztować 6 miliardów złotych i tym samym zbliżyć się do światowego rekordu.
Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...
Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?
Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.
Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.
To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.
I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.
Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).
W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.
A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.
Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...
Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?
Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.
Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.
To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.
I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.
Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).
W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.
A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.
26 lipca 2008
Lew zostanie na Śląsku
Dzisiejsza Gazeta Stołeczna przyniosła ciekawą informację - władze Warszawy ustąpiły, posąg lwa sprzed zoo pojedzie do Bytomia, a stolicy zostanie kopia. I bardzo dobrze!
W tekście jest w skrócie opisana historia budzącego emocje sporu o lwa. Pomnik, o którym mało kto w ogóle wiedział wywołał ogromne emocje dopiero, gdy upomnieli się o niego bytomianie. Gdy wyszło na jaw, że sporu tak naprawdę nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć mówiłem kolegom z redakcji, że w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie posągu. Czemu?
Wiem z rozmów z wieloma ludźmi, jak wiele żalu do Warszawy mają mieszkańcy miast, które w ten czy inny sposób zostały zubożone czy wręcz zniszczone w czasach, gdy "cały naród budował swoją stolicę". I choć zrekompensować dziś tych strat się nie da, to pojednawczy gest by mi, warszawiakowi, pasował. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, gdyby jeszcze to i owo z Warszawy wróciło na swoje historyczne miejsca - warto by zweryfikować część postulatów, szczególnie w stosunku do muzealnych eksponatów, które podobno leżą w stołecznych magazynach.
Warszawie takie gesty straty nie przyniosą, a mogą temu i owemu wybić z ręki argumenty, które co i raz powracają jako uzasadnienie niechęci do stolicy. Samej niechęci nie zniosą, taki już los stolic, że inne miasta swoje żale w ich stronę kierują. Ale w Polsce nałożyło się na to wiele zasadnych pretensji - gestem można by pokazać, że nie jest nam to zupełnie obojętne. Mnie nie jest.
A w ogóle na miejscu prezydentów Bytomia i Warszawy zrobiłbym z tego wydarzenia wielką fetę. Uroczyście wwiózł posąg do miasta, zrobił równoległą imprezę w obu miastach, jakieś koncerty, telebimy na których jedni widzieliby drugich, symboliczną wymianę prezydentów na jeden dzień czy coś takiego. Nadałbym temu większą rangę i odarł przy okazji z całej tej oficjałki; zamieniłbym w wydarzenie zbliżające ludzi do siebie. Jeśli ktoś podchwyci ten pomysł, to ja zrzeknę się wynagrodzenia z tytułu jego autorstwa ;)
W tekście jest w skrócie opisana historia budzącego emocje sporu o lwa. Pomnik, o którym mało kto w ogóle wiedział wywołał ogromne emocje dopiero, gdy upomnieli się o niego bytomianie. Gdy wyszło na jaw, że sporu tak naprawdę nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć mówiłem kolegom z redakcji, że w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie posągu. Czemu?
Wiem z rozmów z wieloma ludźmi, jak wiele żalu do Warszawy mają mieszkańcy miast, które w ten czy inny sposób zostały zubożone czy wręcz zniszczone w czasach, gdy "cały naród budował swoją stolicę". I choć zrekompensować dziś tych strat się nie da, to pojednawczy gest by mi, warszawiakowi, pasował. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, gdyby jeszcze to i owo z Warszawy wróciło na swoje historyczne miejsca - warto by zweryfikować część postulatów, szczególnie w stosunku do muzealnych eksponatów, które podobno leżą w stołecznych magazynach.
Warszawie takie gesty straty nie przyniosą, a mogą temu i owemu wybić z ręki argumenty, które co i raz powracają jako uzasadnienie niechęci do stolicy. Samej niechęci nie zniosą, taki już los stolic, że inne miasta swoje żale w ich stronę kierują. Ale w Polsce nałożyło się na to wiele zasadnych pretensji - gestem można by pokazać, że nie jest nam to zupełnie obojętne. Mnie nie jest.
A w ogóle na miejscu prezydentów Bytomia i Warszawy zrobiłbym z tego wydarzenia wielką fetę. Uroczyście wwiózł posąg do miasta, zrobił równoległą imprezę w obu miastach, jakieś koncerty, telebimy na których jedni widzieliby drugich, symboliczną wymianę prezydentów na jeden dzień czy coś takiego. Nadałbym temu większą rangę i odarł przy okazji z całej tej oficjałki; zamieniłbym w wydarzenie zbliżające ludzi do siebie. Jeśli ktoś podchwyci ten pomysł, to ja zrzeknę się wynagrodzenia z tytułu jego autorstwa ;)
25 lipca 2008
Kocham Plac Wilsona
- pod takim tytułem ukazał się dziś w "Stołku" artykuł o tym, że przyjaciele z gazetowego forum Żoliborza zbierają podpisy pod petycją, która ma uchronić plac Wilsona przed przemianą w plac Bankowy. Popieram, podpisałem, linkuję tekst i petycję.
Ale dodam też dwa słowa komentarza, który napisałem też na forum:
Ale dodam też dwa słowa komentarza, który napisałem też na forum:
Petycję podpisałem, choć w duchu myślę, że na wszystko jest czas. Jest czas dorobkiewiczostwa i szybkich pożyczek, za lat kilka przyjdzie czas spłaty, a za kilka kolejnych czas spijania śmietanki. I wtedy banki ustąpią miejsca kawiarniom.
Ale to nie znaczy, że przez ten czas próby choć jedna by się nie mogła ostać... :)
24 lipca 2008
Dlaczego jadę?
Jutro ostatni piątek miesiąca, więc przez Warszawę przejedzie Masa Krytyczna budząc wściekłość stojących w korkach kierowców. Nie wiem jeszcze, czy będę w niej jechał, zależy od czasu i od pogody - nie jestem aż takim fanatykiem, by jechać w ulewnym deszczu. Generalnie jednak Masie kibicuję i popieram, co staje się częstym zarzewiem sporów ze znajomymi, zresztą nie tylko zmotoryzowanymi. Postanowiłem spójnie odpowiedzieć na pytanie, czemu jeżdżę w Masie Krytycznej.
Po pierwsze - dla zabawy. O, widzę już jak na czołach kierowców nabrzmiewają żyły, w płucach gromadzi się powietrze niezbędne do tego, by na jednym wydechu wymienić wszystkich, których kosztem się ta moja zabawa odbywa, ze sobą na końcu, a rodzącymi matkami w taksówkach i umierającymi pacjentami w karetkach włącznie. Stop! Proszę, nie trzeba - znam te argumenty i wiem, że "dla zabawy" to odpowiedź niezbyt przekonująca. Więc nie próbując nikogo przekonać tłumaczę: dla zabawy, bo jazda w peletonie to naprawdę fajne doświadczenie, które nijak ma się do jazdy solo, w duecie lub nawet w kilkunastoosobowej grupie. To pierwszy, subiektywny i najsłabszy argument.
Świadom jego słabości dodam jednak, że Warszawska Masa Krytyczna to nie tylko przejazd rowerowy, ale też mnóstwo dodatkowych elementów w postaci konkursów, stoisk ekologów, organizacji pozarządowych, sporo dobrej zabawy dla ludzi w różnym wieku, często koncerty, prawie zawsze jakiś motyw przewodni. Słowem - rodzaj pikniku, na który warto wpaść, choćby po to, by zobaczyć prawdziwą twarz "terroryzujących miasto chuliganów na rowerach". To także dobra organizacja - rowerowe pogotowie ratunkowe i ekipa, która dba o to, by Masa nie zablokowała przejazdu karetkom czy straży pożarnej. W dużym skrócie jest to spore przedsięwzięcie logistyczne, w które ktoś wkłada pewien wysiłek, a nie spontaniczny, chuligański wybryk.
Po drugie - dlatego, że zgadzam się z naczelnym postulatem Masy. Chodzi oczywiście o budowę ścieżek rowerowych, które w Warszawie istnieją w formie zalążkowej, których nie buduje się mimo obietnic i obowiązku, i które są wciąż traktowane przez stołecznych urzędników jak fanaberia małej grupki fanatyków, podczas gdy powinny być tak oczywistym elementem miejskiego systemu komunikacji, jak przejścia dla pieszych i znaki drogowe. To z kolei argument o tyle słaby, że zwykle także kierowcy samochodów go popierają. Choć w toku sporu o Masę, prowokowanego tym, że właśnie dzień wcześniej utknęli w korku i stracili przez to kupę czasu, rzadko się przyznają, że w duchu myślą: niech już mają te ścieżki, jeśli przestaną korkować miasto.
Właśnie, korkować miasto. Masa budzi emocje, bo powoduje korki, w których zwykle stoją Bogu ducha winni - przynajmniej we własnej opinii - kierowcy i pasażerowie. Ci ostatni może faktycznie są winni najmniej, choć przyznam, że nie przekonuje mnie argument iż nie wiedząc o Masie narażeni zostali na przykrą niespodziankę. Bo - i to po trzecie - jeżdżę w Masie także dlatego, by pokazywać warszawiakom, że warto wiedzieć, co się dzieje w mieście. Choćby przez wzgląd na własny czas i interes; zgodzę się nawet na interpretację, że to brutalna walka o poszerzanie czytelnictwa miejskiej prasy ;)
A bardziej poważnie; ktoś, kto w ostatni piątek miesiąca pakuje się w korek spowodowany Masą musi umieć dostrzec związek między swoją sytuacją, a tym, że nie interesuj się, co dzieje się mieście tak, jak tylko siebie może winić pasażer, który o zmianie trasy tramwaju dowiaduje się, gdy budzi się nie na tej pętli, co trzeba. Są wypisane na ulotkach, przystankach, tablicach w środku i na zewnątrz, w gazetach, radiu, telewizji i internecie - trzeba się naprawdę starać lub po prostu mieć to gdzieś, by dać się zaskoczyć.
Zwykle w odpowiedzi pada argument, że Masa niczym się zatem nie różni od demonstracji górników demolującej miasto. W skrajnym przypadku sprowadza się Masę do (eko)terroryzmu. Przyznaję, że - jak chyba każdym mieszkaniec każdej stolicy - nie jestem entuzjastą manifestacji ulicznych. Z drugiej strony zawsze broniłem wolności zgromadzeń i prawda do demonstrowania swoich poglądów bez względu na to, czy robią to geje, zwolennicy Radia Maryja, czy rowerzyści.
Rozbierając fenomen Masy Krytycznej na czynniki pierwsze w toku dyskusji usłyszałem kiedyś, na czym miałaby polegać różnica między Masą a innymi demonstracjami - te drugie są uciążliwe niejako mimochodem, ta pierwsza - celowo. Jako dowód podaje się uciążliwy termin; piątkowe popołudnie. I pyta się, czy nie można by tego robić np. w weekend. Organizatorzy odpowiadają: - Gdyby chodziło o promowanie weekendowych wycieczek do parków, to czemu nie. Ale nam chodzi o to, żeby pokazać i przypomnieć, że rower może być środkiem codziennej komunikacji. I dodają, że piątkowe popołudnie jest terminem przyjętym przez organizatorów Masy na całym świecie, choć oczywiście są wyjątki, także w Polsce. Ale są i takie miejsca, gdzie masy odbywają się wcześniej. W domyśle: w samym środku popołudniowego szczytu.
I to kolejny z moich argumentów: Warszawska Masa Krytyczna jest od wielu lat imprezą legalną, zgłaszaną władzom miasta, ochranianą przez policję, zapowiadaną przez media. Jej organizatorzy, nie rezygnując z formy, która ma przecież anarchistyczne korzenie, zrobili wszystko, by ją ucywilizować i wprowadzić do kalendarza stałych wydarzeń w mieście, uczynić przewidywalną. Porównanie do manifestacji ulicznych jest zrozumiałe, ale z drugiej strony Masę można równie dobrze porównać do wszelkich pikników, plenerowych koncertów, które też czasem urządza się na zamkniętych ulicach. Uprzedzając argument; tak, jako że się przemieszcza, jest nieco trudniejsza do ogarnięcia, ale z drugiej strony to oznacza, że w każdym miejscu przeszkadza tylko 15 minut :P
Wreszcie argument najistotniejszy, który przebija się w dyskusjach najtrudniej, bo podważa niewypowiedziane założenie czynione przez tych, którzy stoją w korkach. Podświadomie zakładają oni, że ulica jest z definicji miejscem przeznaczonym dla samochodów. Że to jest jej główna i w zasadzie jedyna funkcja i że rower, jeśli w ogóle, ma na niej tyle miejsca, ile jest niezbędne dla poruszania się. Ja tymczasem twierdzę, że to czemu służy publiczna przestrzeń jaką stanowi droga, jest kwestią społecznie negocjowalną i udział w masie to mój głos w tych negocjacjach.
W Egipcie ulice pełnią funkcję pastwisk dla kóz i wielbłądów, mieszkańcom Kairu obca jest nawet idea przejścia dla pieszych. W Chinach ulice są właściwie głównie ścieżkami rowerowymi. We Włoszech są polem wiecznej walki między samochodami a skuterami. W Warszawie są zaś zdominowane przez samochody, ale ten fakt, jak by go nie oceniać, nie jest stanem danym raz na zawsze. Niestety, do świadomości mieszkańców stolicy i decydentów tejże przebić nie może się nawet tak prosty pomysł podważający status quo, jak wytyczenie buspasów. Nic więc dziwnego, że nikt nie dopuszcza do siebie myśli, że masa rowerzystów mogłaby stanowić równoprawną grupę użytkowników ulic. Nie, rowerzyści mogą się na własne ryzyko przemykać brzegiem trzypasmówki, mogą ryzykować slalom między włazami do kanalizacji przyciskani do krawężnika przez autobus - na tyle jest zgoda. Ale wyjechać w grupie? Zdominować ulicę? Tego nie mogą, bo... powodują korki.
A przecież Warszawa stoi w korku codziennie, nie tylko w ostatni piątek miesiąca. Skoro Masa powoduje te comiesięczne korki - warto zadać sobie pytanie, kto powoduje korki w zwykły dzień? Odpowiedź jest banalna, ale trzeba ją w tym miejscu wyartykułować: korki powodują kierowcy samochodów. Jadąc w Masie Krytycznej uświadamiam sobie uciążliwe dla innych konsekwencje swojej decyzji, a wyjeżdżający do pracy samochodem Kowalski musi sobie uświadamiać, że on właśnie tworzy korki. I niech nie pyta demagogicznie o matkami rodzące w taksówkach ani pacjentów umierających w karetkach, bo codziennie sam jest elementem takich samych sytuacji.
Znów wiem, jaki padnie argument; "ja jadę do pracy, a nie dla zabawy". I znów strzał do własnej bramki, bo o to właśnie chodzi rowerzystom - oni przecież właśnie o miejsce na jezdni w drodze do pracy tu walczą. A mus? Nie ma musu, by do pracy jeździć samochodem. Są inne środki komunikacji. Tak, jak uczestnikom Masy nikt nie kazał w niej jechać, tak kierowcom też nikt nie każe codziennie jeździć do pracy. Nie odmawiam im do tego prawa - ale też oni nie mogą mi odmówić prawa do tego, żeby raz w miesiącu zmienić układ sił.
W tym sensie - a nie tylko w takim, że rowerzysta ma prawo korzystać z ulicy - Masa nie różni się w swojej uciążliwości od tego, czym codziennie doświadczają swoje otoczenie kierowcy. Jeśli więc ktoś zza kółka czyni rowerzystom zarzut, że są świadomie uciążliwi i tym sposobem terroryzują miasto, to zasady logiki wskazują, że sam siebie powinien odsądzić od czci i wiary, codziennie robi bowiem dokładnie to samo. Ale zza kółka rzecz wygląda inaczej - z tej perspektywy droga nie jest przestrzenią publiczną o negocjowalnej funkcji; jest moja, najmojsza. Masa uświadamia, że dzieje się tak nie na mocy prawa, lecz tylko ze społecznego przyzwyczajenia. I rowerzyści starają się to przyzwyczajenie zmienić.
Tu często pada argument, że robią to w sposób nieskuteczny, skoro od pierwszych, nielegalnych, kończących się burdami z policją mas minęło dziesięć lat tymczasem ścieżek jak nie było tak nie ma, rowery jak były, tak są na ulicy z trudem tolerowane. I rzeczywiście jest w tym trochę prawdy - sam zastanawiam się pod wpływem argumentów znajomych, czy Masy nie można przenieść na weekend i tym gestem zdobyć poparcie nowej grupy warszawiaków? Tym bardziej, że coś się jednak ruszyło, czego sama ewolucja Masy jest jakimś wskaźnikiem. Odpowiadam więc: możliwe, dzięki za radę, warto ją przemyśleć - ale z tego argumentu w żaden sposób nie wynika, że rowerzyści nie mogą - raz w miesiącu i na krótko - podważyć utartego schematu, który nakazuje nam akceptować korki stworzone przez kierowców jako rzecz naturalną, korki powodowane remontami, jako coś nie do uniknięcia, a obecność rowerzystów na drodze jako sytuację anormalną. Zgoda, Masa nie jest dobrym punktem wyjścia do dialogu, ale jako rowerzysta wiem doskonale, że jeśli nie będę w Masie ani kierowca, ani urzędnik nie podejmie dialogu ze mną tylko zepchnie mnie z drogi.
-----------
Dziś o godzinie 18 wyruszamy trasą: Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Al. Jerozolimskie, Marszałkowska, Pl. Bankowy, Al. Solidarności, Towarowa, Prosta, Kasprzaka, Wolska, Połczyńska, Dźwigowa, Globusowa, Świerszcza, Traktorzystów, Wojciechowskiego, Keniga, Warszawska, Gierdziejewskiego, Cierlicka, Kościuszki, Bohaterów Warszawy, Plac 1000-lecia, Sławka, Dzieci Warszawy, Ryżowa, Kleszczowa, Al. Jerozolimskie, Rondo Zesłańców Syberyjskich (tunel), Al. Prymasa 1000-lecia, Kasprzaka, Prosta, Rondo ONZ, Al. Jana Pawła II, Al. Jerozolimskie, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście.
Masa udała się średnio, gdzieś w 1/3 zaczęło padać i my dość szybko poniechaliśmy ścigania się z burzowymi chmurami. A że wpis o Masie okazał się bodaj najliczniej komentowanym w historii bloga, to dodam do niego jeszcze jeden link - na tytułowe pytanie na swój sposób odpowiedziała wczoraj także Edyta Różańska ze "Stołka".
Po pierwsze - dla zabawy. O, widzę już jak na czołach kierowców nabrzmiewają żyły, w płucach gromadzi się powietrze niezbędne do tego, by na jednym wydechu wymienić wszystkich, których kosztem się ta moja zabawa odbywa, ze sobą na końcu, a rodzącymi matkami w taksówkach i umierającymi pacjentami w karetkach włącznie. Stop! Proszę, nie trzeba - znam te argumenty i wiem, że "dla zabawy" to odpowiedź niezbyt przekonująca. Więc nie próbując nikogo przekonać tłumaczę: dla zabawy, bo jazda w peletonie to naprawdę fajne doświadczenie, które nijak ma się do jazdy solo, w duecie lub nawet w kilkunastoosobowej grupie. To pierwszy, subiektywny i najsłabszy argument.
Świadom jego słabości dodam jednak, że Warszawska Masa Krytyczna to nie tylko przejazd rowerowy, ale też mnóstwo dodatkowych elementów w postaci konkursów, stoisk ekologów, organizacji pozarządowych, sporo dobrej zabawy dla ludzi w różnym wieku, często koncerty, prawie zawsze jakiś motyw przewodni. Słowem - rodzaj pikniku, na który warto wpaść, choćby po to, by zobaczyć prawdziwą twarz "terroryzujących miasto chuliganów na rowerach". To także dobra organizacja - rowerowe pogotowie ratunkowe i ekipa, która dba o to, by Masa nie zablokowała przejazdu karetkom czy straży pożarnej. W dużym skrócie jest to spore przedsięwzięcie logistyczne, w które ktoś wkłada pewien wysiłek, a nie spontaniczny, chuligański wybryk.
Po drugie - dlatego, że zgadzam się z naczelnym postulatem Masy. Chodzi oczywiście o budowę ścieżek rowerowych, które w Warszawie istnieją w formie zalążkowej, których nie buduje się mimo obietnic i obowiązku, i które są wciąż traktowane przez stołecznych urzędników jak fanaberia małej grupki fanatyków, podczas gdy powinny być tak oczywistym elementem miejskiego systemu komunikacji, jak przejścia dla pieszych i znaki drogowe. To z kolei argument o tyle słaby, że zwykle także kierowcy samochodów go popierają. Choć w toku sporu o Masę, prowokowanego tym, że właśnie dzień wcześniej utknęli w korku i stracili przez to kupę czasu, rzadko się przyznają, że w duchu myślą: niech już mają te ścieżki, jeśli przestaną korkować miasto.
Właśnie, korkować miasto. Masa budzi emocje, bo powoduje korki, w których zwykle stoją Bogu ducha winni - przynajmniej we własnej opinii - kierowcy i pasażerowie. Ci ostatni może faktycznie są winni najmniej, choć przyznam, że nie przekonuje mnie argument iż nie wiedząc o Masie narażeni zostali na przykrą niespodziankę. Bo - i to po trzecie - jeżdżę w Masie także dlatego, by pokazywać warszawiakom, że warto wiedzieć, co się dzieje w mieście. Choćby przez wzgląd na własny czas i interes; zgodzę się nawet na interpretację, że to brutalna walka o poszerzanie czytelnictwa miejskiej prasy ;)
A bardziej poważnie; ktoś, kto w ostatni piątek miesiąca pakuje się w korek spowodowany Masą musi umieć dostrzec związek między swoją sytuacją, a tym, że nie interesuj się, co dzieje się mieście tak, jak tylko siebie może winić pasażer, który o zmianie trasy tramwaju dowiaduje się, gdy budzi się nie na tej pętli, co trzeba. Są wypisane na ulotkach, przystankach, tablicach w środku i na zewnątrz, w gazetach, radiu, telewizji i internecie - trzeba się naprawdę starać lub po prostu mieć to gdzieś, by dać się zaskoczyć.
Zwykle w odpowiedzi pada argument, że Masa niczym się zatem nie różni od demonstracji górników demolującej miasto. W skrajnym przypadku sprowadza się Masę do (eko)terroryzmu. Przyznaję, że - jak chyba każdym mieszkaniec każdej stolicy - nie jestem entuzjastą manifestacji ulicznych. Z drugiej strony zawsze broniłem wolności zgromadzeń i prawda do demonstrowania swoich poglądów bez względu na to, czy robią to geje, zwolennicy Radia Maryja, czy rowerzyści.
Rozbierając fenomen Masy Krytycznej na czynniki pierwsze w toku dyskusji usłyszałem kiedyś, na czym miałaby polegać różnica między Masą a innymi demonstracjami - te drugie są uciążliwe niejako mimochodem, ta pierwsza - celowo. Jako dowód podaje się uciążliwy termin; piątkowe popołudnie. I pyta się, czy nie można by tego robić np. w weekend. Organizatorzy odpowiadają: - Gdyby chodziło o promowanie weekendowych wycieczek do parków, to czemu nie. Ale nam chodzi o to, żeby pokazać i przypomnieć, że rower może być środkiem codziennej komunikacji. I dodają, że piątkowe popołudnie jest terminem przyjętym przez organizatorów Masy na całym świecie, choć oczywiście są wyjątki, także w Polsce. Ale są i takie miejsca, gdzie masy odbywają się wcześniej. W domyśle: w samym środku popołudniowego szczytu.
I to kolejny z moich argumentów: Warszawska Masa Krytyczna jest od wielu lat imprezą legalną, zgłaszaną władzom miasta, ochranianą przez policję, zapowiadaną przez media. Jej organizatorzy, nie rezygnując z formy, która ma przecież anarchistyczne korzenie, zrobili wszystko, by ją ucywilizować i wprowadzić do kalendarza stałych wydarzeń w mieście, uczynić przewidywalną. Porównanie do manifestacji ulicznych jest zrozumiałe, ale z drugiej strony Masę można równie dobrze porównać do wszelkich pikników, plenerowych koncertów, które też czasem urządza się na zamkniętych ulicach. Uprzedzając argument; tak, jako że się przemieszcza, jest nieco trudniejsza do ogarnięcia, ale z drugiej strony to oznacza, że w każdym miejscu przeszkadza tylko 15 minut :P
Wreszcie argument najistotniejszy, który przebija się w dyskusjach najtrudniej, bo podważa niewypowiedziane założenie czynione przez tych, którzy stoją w korkach. Podświadomie zakładają oni, że ulica jest z definicji miejscem przeznaczonym dla samochodów. Że to jest jej główna i w zasadzie jedyna funkcja i że rower, jeśli w ogóle, ma na niej tyle miejsca, ile jest niezbędne dla poruszania się. Ja tymczasem twierdzę, że to czemu służy publiczna przestrzeń jaką stanowi droga, jest kwestią społecznie negocjowalną i udział w masie to mój głos w tych negocjacjach.
W Egipcie ulice pełnią funkcję pastwisk dla kóz i wielbłądów, mieszkańcom Kairu obca jest nawet idea przejścia dla pieszych. W Chinach ulice są właściwie głównie ścieżkami rowerowymi. We Włoszech są polem wiecznej walki między samochodami a skuterami. W Warszawie są zaś zdominowane przez samochody, ale ten fakt, jak by go nie oceniać, nie jest stanem danym raz na zawsze. Niestety, do świadomości mieszkańców stolicy i decydentów tejże przebić nie może się nawet tak prosty pomysł podważający status quo, jak wytyczenie buspasów. Nic więc dziwnego, że nikt nie dopuszcza do siebie myśli, że masa rowerzystów mogłaby stanowić równoprawną grupę użytkowników ulic. Nie, rowerzyści mogą się na własne ryzyko przemykać brzegiem trzypasmówki, mogą ryzykować slalom między włazami do kanalizacji przyciskani do krawężnika przez autobus - na tyle jest zgoda. Ale wyjechać w grupie? Zdominować ulicę? Tego nie mogą, bo... powodują korki.
A przecież Warszawa stoi w korku codziennie, nie tylko w ostatni piątek miesiąca. Skoro Masa powoduje te comiesięczne korki - warto zadać sobie pytanie, kto powoduje korki w zwykły dzień? Odpowiedź jest banalna, ale trzeba ją w tym miejscu wyartykułować: korki powodują kierowcy samochodów. Jadąc w Masie Krytycznej uświadamiam sobie uciążliwe dla innych konsekwencje swojej decyzji, a wyjeżdżający do pracy samochodem Kowalski musi sobie uświadamiać, że on właśnie tworzy korki. I niech nie pyta demagogicznie o matkami rodzące w taksówkach ani pacjentów umierających w karetkach, bo codziennie sam jest elementem takich samych sytuacji.
Znów wiem, jaki padnie argument; "ja jadę do pracy, a nie dla zabawy". I znów strzał do własnej bramki, bo o to właśnie chodzi rowerzystom - oni przecież właśnie o miejsce na jezdni w drodze do pracy tu walczą. A mus? Nie ma musu, by do pracy jeździć samochodem. Są inne środki komunikacji. Tak, jak uczestnikom Masy nikt nie kazał w niej jechać, tak kierowcom też nikt nie każe codziennie jeździć do pracy. Nie odmawiam im do tego prawa - ale też oni nie mogą mi odmówić prawa do tego, żeby raz w miesiącu zmienić układ sił.
W tym sensie - a nie tylko w takim, że rowerzysta ma prawo korzystać z ulicy - Masa nie różni się w swojej uciążliwości od tego, czym codziennie doświadczają swoje otoczenie kierowcy. Jeśli więc ktoś zza kółka czyni rowerzystom zarzut, że są świadomie uciążliwi i tym sposobem terroryzują miasto, to zasady logiki wskazują, że sam siebie powinien odsądzić od czci i wiary, codziennie robi bowiem dokładnie to samo. Ale zza kółka rzecz wygląda inaczej - z tej perspektywy droga nie jest przestrzenią publiczną o negocjowalnej funkcji; jest moja, najmojsza. Masa uświadamia, że dzieje się tak nie na mocy prawa, lecz tylko ze społecznego przyzwyczajenia. I rowerzyści starają się to przyzwyczajenie zmienić.
Tu często pada argument, że robią to w sposób nieskuteczny, skoro od pierwszych, nielegalnych, kończących się burdami z policją mas minęło dziesięć lat tymczasem ścieżek jak nie było tak nie ma, rowery jak były, tak są na ulicy z trudem tolerowane. I rzeczywiście jest w tym trochę prawdy - sam zastanawiam się pod wpływem argumentów znajomych, czy Masy nie można przenieść na weekend i tym gestem zdobyć poparcie nowej grupy warszawiaków? Tym bardziej, że coś się jednak ruszyło, czego sama ewolucja Masy jest jakimś wskaźnikiem. Odpowiadam więc: możliwe, dzięki za radę, warto ją przemyśleć - ale z tego argumentu w żaden sposób nie wynika, że rowerzyści nie mogą - raz w miesiącu i na krótko - podważyć utartego schematu, który nakazuje nam akceptować korki stworzone przez kierowców jako rzecz naturalną, korki powodowane remontami, jako coś nie do uniknięcia, a obecność rowerzystów na drodze jako sytuację anormalną. Zgoda, Masa nie jest dobrym punktem wyjścia do dialogu, ale jako rowerzysta wiem doskonale, że jeśli nie będę w Masie ani kierowca, ani urzędnik nie podejmie dialogu ze mną tylko zepchnie mnie z drogi.
-----------
Dziś o godzinie 18 wyruszamy trasą: Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Al. Jerozolimskie, Marszałkowska, Pl. Bankowy, Al. Solidarności, Towarowa, Prosta, Kasprzaka, Wolska, Połczyńska, Dźwigowa, Globusowa, Świerszcza, Traktorzystów, Wojciechowskiego, Keniga, Warszawska, Gierdziejewskiego, Cierlicka, Kościuszki, Bohaterów Warszawy, Plac 1000-lecia, Sławka, Dzieci Warszawy, Ryżowa, Kleszczowa, Al. Jerozolimskie, Rondo Zesłańców Syberyjskich (tunel), Al. Prymasa 1000-lecia, Kasprzaka, Prosta, Rondo ONZ, Al. Jana Pawła II, Al. Jerozolimskie, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście.
-----------{edit}-----------
Masa udała się średnio, gdzieś w 1/3 zaczęło padać i my dość szybko poniechaliśmy ścigania się z burzowymi chmurami. A że wpis o Masie okazał się bodaj najliczniej komentowanym w historii bloga, to dodam do niego jeszcze jeden link - na tytułowe pytanie na swój sposób odpowiedziała wczoraj także Edyta Różańska ze "Stołka".
Martwe Przedmieście
Po długim remoncie otwarto wreszcie Krakowskie Przedmieście. Powiało Europą, zachodnią cywilizacją i wielkim światem. Oczywiście, można się przyczepić do kilku detali, co też uczynię, by zadość uczynić tęsknotom czytelników dopominających się nowych wpisów :)
Do szału doprowadziło mnie to, że Zarząd Dróg Miejskich tradycyjnie zignorował potrzeby osób niepełnosprawnych, dla których ulica jest teraz nawet bardziej niedostępna, niż przed remontem, a także rowerzystów, którym najpierw nie wybudowano ścieżki, potem odmówiono prawa wjazdu na ulicę, a teraz ściga się ich za jazdę po chodnikach. Powiew Europy jakby zelżał.
No i jeszcze jeden detal - chiński marmur w charakterze podłoża okazał się porażką, bo chłonie bród tak samo, jak betonowa kostka. Widać to najlepiej tam, gdzie zatrzymują się cieknące olejem autobusy i tam, gdzie skupia się nocne życie Warszawy, czyli przed dwoma okienkami z kebabami (o tym nocnym życiu będzie jeszcze za chwilę). Jest już nawet pierwszy efekt - władze Śródmieścia szukają pretekstu, by wypowiedzieć kebabowym barom lokale. Oficjalnie dlatego, że nie przystają swoim klimatem do charakteru ulicy. Brakuje tylko stwierdzenia, że nie pasują do narodowego ducha i chrześcijańskiej tradycji - tymi argumentami posłużono się ponoć ostatnio w Lombardii, by uzyskać analogiczny efekt. By jednak nikt nie posądził urzędników o niechęć do Turków, w charakterze listka figowego poświęci się punkt ksero. Rzeczywiście - dwa kroki od bramy największej polskiej uczelni, rzut beretem od siedziby Polskiej Akademii Nauk punkt ksero nie pasuje zupełnie.
A skoro o tej uczelni mowa. Studenci, wiadomo, wyższej kultury osobistej reprezentanci, wiedzą, że na wykład z gumą do żucia w gębie wchodzić nie wypada. Zostawiają więc gumy przed bramą Uniwersytetu. Oczywiście na trotuarze. Teraz widać to słabiej, lato jest, a przed oficjalnym otwarciem chodniki umyto - poczekajmy jednak do października, a okaże się, że nie tylko kebab brudu źródłem być może. Może i uczelnia nie pasuje do charakteru ulicy? Biorąc pod uwagę, że z pałacu Czapskich po drugiej stronie Krakowskiego wynieść się będzie musiała Akademia Sztuk Pięknych - da uzasadnić i taki pogląd.
Z tym brudnym marmurem wiąże się jeszcze jeden (nie)smaczek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem z branży kamieniarskiej, ale informacji nie sprawdzałem, więc com usłyszał, powtarzam z pewną dozą ostrożności. Twierdził on, że chiński marmur pojawił się w projekcie jednej z warszawskich stacji metra, ale po testach został zastąpiony droższym, rodzimym, właśnie dlatego, że łatwo się brudził i szybko się ścierał. A może nawet został użyty raz i więcej już go metro nie chciało? Dość, że w specyfikacjach kolejnych zleceń zastrzegano, by tego materiału nawet nie brać pod uwagę przy projektowaniu stacji. Know how miejskiej spółki budującej metro nie dotarł niestety do urzędników od dróg - taki mamy obieg informacji w ratuszu.
Antykebabowa postawa władz Warszawy też mnie wkurzyła. Dwa okienka z tureckim żarciem to poza bistrem Zakąski Przekąski, gdzie nawet nad ranem, na stojaka można walnść ostatniego - względnie pierwszego - kielicha, jedyne lokale przy Krakowskim czynne dłużej niż do godziny 22. Potem reprezentacyjna ulica zdycha tak samo, jak Stare Miasto. Nie działają tu żadne sklepy z pamiątkami, puby zamierają najpóźniej około północy, wcześniej zwijając zbyt głośne dla sąsiadów ogródki, a restauracje już o 21 wrogo traktują tych, którzy pytają, czy kuchnia jeszcze działa.
Smutne to. Lokalne media podjęły temat w licznych publikacjach. Mówił o tym prof. Bohdan Jałowiecki, prof. Roch Sulima, pisała "Polska", przywoływał rzecz Alek Tarkowski linkując przy okazji dwa ciekawe wywiady (z architekt Magdaleną Staniszkis i Grzegorzem Lewandowskim z Chłodnej 25, które też polecam), mówili Maciej Miłobędzki z pracowni JEMS, Łukasz Król z Konesera i inni. Jeśli coś mnie w tym wszystkim cieszy, to właśnie ten wysyp komentarzy. Nie wszystkim zwisa.
Ale to gadanie po próźniy (uon godoł i godoł, a oni nie słuchali i nie słuchali...). Wczoraj w telewizyjnym "Kurierze" właściciel jednej z restauracji tłumaczył, że zamyka interes o 22, bo potem i tak nie ma klientów. Pomylenia przyczyny ze skutkiem nie zauważył. Na tym jednak nie koniec problemów ze spostrzegawczością knajpiarzy z Traktu Królewskiego.
Ci, którzy wynajmują lokale od miasta wychodzili sobie na czas remontu ulicy obniżkę czynszów, co było nawet zasadne. Teraz miasto chce im czynsze podwyższyć, wychodząc z równie słusznego założenia, że po remoncie ulicy ich lokale zyskały na atrakcyjności. W tym samym "Kurierze" jedna z właścicielek knajpy twierdziła, że podwyżka z kilkudziesięciu do kilkuset złotych za metr jest działaniem sprzecznym z wolnym rynkiem. Ze swojej strony sugeruję, by spróbowała Pani wynająć lokal na knajpę w jednym z centrów handlowych - ciekawe czy znajdzie tam ofertę poniżej 100 euro za metr.
Sugestia to jednak wyłącznie retoryczna - najemcy bowiem mają własny pomysł. Chcą od miasta odkupić lokale, oczywiście po preferencyjnych cenach, jako że przez lata w nie inwestowali. Miasto odmawia. Po pierwsze dlatego, że do większości nieruchomości są roszczenia, po drugie zaś słusznie zauważając, że sprzedaż nie jest obowiązkiem tylko prawem właściciela, który ma prawo atrakcyjny lokal zachować. Zwykle jestem zwolennikiem prywatyzowania miejskiego majątku, ale tym razem robię wyjątek - sprzedaż tych lokali byłaby równoznaczna z dobiciem ulicy. Tak, jak stało się w Opolu i na moim kochanym placu Wilsona.
Najemcy z Traktu Królewskiego i Starego Miasta się jednak nie poddają. Czy postanowili pokazać, że są Warszawie potrzebni? Czy wykorzystali dwa zrzeszające ich stowarzyszenia, by wspólnie urządzić święto Krakowskiego Przedmieścia? Czy postanowili zaprosić warszawiaków i na całą weekendową noc otworzyć swoje podwoje? Nie - oni postanowili... zamknąć swoje lokale w niedzielę, 10 sierpnia.
Czytałem niedawno "W cieniu ZŁEGO" Edwarda Dziewońskiego, który stara się na swój sposób ożywić to, co opisywał Trymand, teraz czytam wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Pięknie niedzisiejsza szata graficzna kojarząca mi się ze starymi wycinkami prasowymi gromadzonymi przez moich dziadków i zupełnie nierzeczywisty klimat Warszawy lat 40. i 50. tętniącej nocnym życiem, bawiącej się mimo wszechobecnych ruin, mimo szarości, mimo wszystkich przeszkód, po których dziś nie ma śladu. O przedwojennym Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie w ogóle nie warto wspominać w tym kontekście - to świat nieosiągalny. Ale jak to możliwe, że w latach 50., w ciemnej komunie te ulice żyły, nieliczne knajpy trwały i miały swoją stałą klientelę, wśród której niemal każdy znał każdego, a dziś reaktywowana Cafe Fogg traci lokal, a miejsce po zamkniętej za długi kawiarni Nowy Świat straszy zaklajstrowanymi szybami i reklamą dewelopera na fasadzie? Niestety, miasto niewiele może - do wynajęcia potrzebny pewnie przetarg, konkurs albo jeszcze inna procedura, którą z pewnością też wygra bank. Zresztą organizowanie rozrywki to nie jest zadanie władz miasta (choć oczywiście nie powinny go też sabotować, tymczasem Rada Miasta zdecydowała się na wprowadzenie zakazu organizacji dużych imprez na Starym Mieście).
To wszystko zadziwia mnie tym bardziej, że kilkaset metrów dalej, w podwórku między Smolną, Nowym Światem i Foksal, w starych pawilonach handlowych nie ma już - może poza sklepem z lampami - jednego wolnego lokalu, w którym nie byłoby knajpy. Niektóre działają tam już kilka lat, inne zmieniały właścicieli, nazwy i stylistykę, ale jedno się nie zmienia - co weekend ściąga tu mnóstwo ludzi, którzy dobrze, na pewno głośno, ale raczej spokojnie i bez huligaństwa, się tu bawią. Podupadło trochę zagłębie na Dobrej, za to Ząbkowska czy 11 listopada na Pradze rosną w siłę. Jest potencjał, są klienci, a Trakt Królewski zdycha. A przecież, jak pisze Budrewicz, "jedno jest ustalone ponad wszelkie wątpliwości: chodzenie do knajpy nie jest funkcją najbardziej zaszczytną, lecz od czasu do czasu organizmowi potrzebną".
Do szału doprowadziło mnie to, że Zarząd Dróg Miejskich tradycyjnie zignorował potrzeby osób niepełnosprawnych, dla których ulica jest teraz nawet bardziej niedostępna, niż przed remontem, a także rowerzystów, którym najpierw nie wybudowano ścieżki, potem odmówiono prawa wjazdu na ulicę, a teraz ściga się ich za jazdę po chodnikach. Powiew Europy jakby zelżał.
No i jeszcze jeden detal - chiński marmur w charakterze podłoża okazał się porażką, bo chłonie bród tak samo, jak betonowa kostka. Widać to najlepiej tam, gdzie zatrzymują się cieknące olejem autobusy i tam, gdzie skupia się nocne życie Warszawy, czyli przed dwoma okienkami z kebabami (o tym nocnym życiu będzie jeszcze za chwilę). Jest już nawet pierwszy efekt - władze Śródmieścia szukają pretekstu, by wypowiedzieć kebabowym barom lokale. Oficjalnie dlatego, że nie przystają swoim klimatem do charakteru ulicy. Brakuje tylko stwierdzenia, że nie pasują do narodowego ducha i chrześcijańskiej tradycji - tymi argumentami posłużono się ponoć ostatnio w Lombardii, by uzyskać analogiczny efekt. By jednak nikt nie posądził urzędników o niechęć do Turków, w charakterze listka figowego poświęci się punkt ksero. Rzeczywiście - dwa kroki od bramy największej polskiej uczelni, rzut beretem od siedziby Polskiej Akademii Nauk punkt ksero nie pasuje zupełnie.
A skoro o tej uczelni mowa. Studenci, wiadomo, wyższej kultury osobistej reprezentanci, wiedzą, że na wykład z gumą do żucia w gębie wchodzić nie wypada. Zostawiają więc gumy przed bramą Uniwersytetu. Oczywiście na trotuarze. Teraz widać to słabiej, lato jest, a przed oficjalnym otwarciem chodniki umyto - poczekajmy jednak do października, a okaże się, że nie tylko kebab brudu źródłem być może. Może i uczelnia nie pasuje do charakteru ulicy? Biorąc pod uwagę, że z pałacu Czapskich po drugiej stronie Krakowskiego wynieść się będzie musiała Akademia Sztuk Pięknych - da uzasadnić i taki pogląd.
Z tym brudnym marmurem wiąże się jeszcze jeden (nie)smaczek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem z branży kamieniarskiej, ale informacji nie sprawdzałem, więc com usłyszał, powtarzam z pewną dozą ostrożności. Twierdził on, że chiński marmur pojawił się w projekcie jednej z warszawskich stacji metra, ale po testach został zastąpiony droższym, rodzimym, właśnie dlatego, że łatwo się brudził i szybko się ścierał. A może nawet został użyty raz i więcej już go metro nie chciało? Dość, że w specyfikacjach kolejnych zleceń zastrzegano, by tego materiału nawet nie brać pod uwagę przy projektowaniu stacji. Know how miejskiej spółki budującej metro nie dotarł niestety do urzędników od dróg - taki mamy obieg informacji w ratuszu.
Antykebabowa postawa władz Warszawy też mnie wkurzyła. Dwa okienka z tureckim żarciem to poza bistrem Zakąski Przekąski, gdzie nawet nad ranem, na stojaka można walnść ostatniego - względnie pierwszego - kielicha, jedyne lokale przy Krakowskim czynne dłużej niż do godziny 22. Potem reprezentacyjna ulica zdycha tak samo, jak Stare Miasto. Nie działają tu żadne sklepy z pamiątkami, puby zamierają najpóźniej około północy, wcześniej zwijając zbyt głośne dla sąsiadów ogródki, a restauracje już o 21 wrogo traktują tych, którzy pytają, czy kuchnia jeszcze działa.
Smutne to. Lokalne media podjęły temat w licznych publikacjach. Mówił o tym prof. Bohdan Jałowiecki, prof. Roch Sulima, pisała "Polska", przywoływał rzecz Alek Tarkowski linkując przy okazji dwa ciekawe wywiady (z architekt Magdaleną Staniszkis i Grzegorzem Lewandowskim z Chłodnej 25, które też polecam), mówili Maciej Miłobędzki z pracowni JEMS, Łukasz Król z Konesera i inni. Jeśli coś mnie w tym wszystkim cieszy, to właśnie ten wysyp komentarzy. Nie wszystkim zwisa.
Ale to gadanie po próźniy (uon godoł i godoł, a oni nie słuchali i nie słuchali...). Wczoraj w telewizyjnym "Kurierze" właściciel jednej z restauracji tłumaczył, że zamyka interes o 22, bo potem i tak nie ma klientów. Pomylenia przyczyny ze skutkiem nie zauważył. Na tym jednak nie koniec problemów ze spostrzegawczością knajpiarzy z Traktu Królewskiego.
Ci, którzy wynajmują lokale od miasta wychodzili sobie na czas remontu ulicy obniżkę czynszów, co było nawet zasadne. Teraz miasto chce im czynsze podwyższyć, wychodząc z równie słusznego założenia, że po remoncie ulicy ich lokale zyskały na atrakcyjności. W tym samym "Kurierze" jedna z właścicielek knajpy twierdziła, że podwyżka z kilkudziesięciu do kilkuset złotych za metr jest działaniem sprzecznym z wolnym rynkiem. Ze swojej strony sugeruję, by spróbowała Pani wynająć lokal na knajpę w jednym z centrów handlowych - ciekawe czy znajdzie tam ofertę poniżej 100 euro za metr.
Sugestia to jednak wyłącznie retoryczna - najemcy bowiem mają własny pomysł. Chcą od miasta odkupić lokale, oczywiście po preferencyjnych cenach, jako że przez lata w nie inwestowali. Miasto odmawia. Po pierwsze dlatego, że do większości nieruchomości są roszczenia, po drugie zaś słusznie zauważając, że sprzedaż nie jest obowiązkiem tylko prawem właściciela, który ma prawo atrakcyjny lokal zachować. Zwykle jestem zwolennikiem prywatyzowania miejskiego majątku, ale tym razem robię wyjątek - sprzedaż tych lokali byłaby równoznaczna z dobiciem ulicy. Tak, jak stało się w Opolu i na moim kochanym placu Wilsona.
Najemcy z Traktu Królewskiego i Starego Miasta się jednak nie poddają. Czy postanowili pokazać, że są Warszawie potrzebni? Czy wykorzystali dwa zrzeszające ich stowarzyszenia, by wspólnie urządzić święto Krakowskiego Przedmieścia? Czy postanowili zaprosić warszawiaków i na całą weekendową noc otworzyć swoje podwoje? Nie - oni postanowili... zamknąć swoje lokale w niedzielę, 10 sierpnia.
Czytałem niedawno "W cieniu ZŁEGO" Edwarda Dziewońskiego, który stara się na swój sposób ożywić to, co opisywał Trymand, teraz czytam wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Pięknie niedzisiejsza szata graficzna kojarząca mi się ze starymi wycinkami prasowymi gromadzonymi przez moich dziadków i zupełnie nierzeczywisty klimat Warszawy lat 40. i 50. tętniącej nocnym życiem, bawiącej się mimo wszechobecnych ruin, mimo szarości, mimo wszystkich przeszkód, po których dziś nie ma śladu. O przedwojennym Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie w ogóle nie warto wspominać w tym kontekście - to świat nieosiągalny. Ale jak to możliwe, że w latach 50., w ciemnej komunie te ulice żyły, nieliczne knajpy trwały i miały swoją stałą klientelę, wśród której niemal każdy znał każdego, a dziś reaktywowana Cafe Fogg traci lokal, a miejsce po zamkniętej za długi kawiarni Nowy Świat straszy zaklajstrowanymi szybami i reklamą dewelopera na fasadzie? Niestety, miasto niewiele może - do wynajęcia potrzebny pewnie przetarg, konkurs albo jeszcze inna procedura, którą z pewnością też wygra bank. Zresztą organizowanie rozrywki to nie jest zadanie władz miasta (choć oczywiście nie powinny go też sabotować, tymczasem Rada Miasta zdecydowała się na wprowadzenie zakazu organizacji dużych imprez na Starym Mieście).
To wszystko zadziwia mnie tym bardziej, że kilkaset metrów dalej, w podwórku między Smolną, Nowym Światem i Foksal, w starych pawilonach handlowych nie ma już - może poza sklepem z lampami - jednego wolnego lokalu, w którym nie byłoby knajpy. Niektóre działają tam już kilka lat, inne zmieniały właścicieli, nazwy i stylistykę, ale jedno się nie zmienia - co weekend ściąga tu mnóstwo ludzi, którzy dobrze, na pewno głośno, ale raczej spokojnie i bez huligaństwa, się tu bawią. Podupadło trochę zagłębie na Dobrej, za to Ząbkowska czy 11 listopada na Pradze rosną w siłę. Jest potencjał, są klienci, a Trakt Królewski zdycha. A przecież, jak pisze Budrewicz, "jedno jest ustalone ponad wszelkie wątpliwości: chodzenie do knajpy nie jest funkcją najbardziej zaszczytną, lecz od czasu do czasu organizmowi potrzebną".
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.