Za nami dwa lata rządów PiS i historyczne wybory do parlamentu z najwyższą po 1989 roku frekwencją. W Szanghaju głosowało 130 osób, w Dublinie 5 godzin kolejki, w Berlinie śpiewy z gitarą przed konsulatem, a w Warszawie zabrakło kart do głosowania i straż miejska biegiem, na sygnale dowoziła je do lokali.Pytani przez Anglików "za czym kolejka ta stoi" Polacy odpowiadali z przejęciem, że za demokracją. Kto by przewidział coś takiego jeszcze miesiąc temu? Pierwsze komentarze - siłą rzeczy, bo o wynikach, które dziennikarze znali dużo wcześniej nie można było mówić przez trzy godziny - skupiały się na rekordowej frekwencji. Ogłoszono święto i sukces demokracji. Ja natomiast szukam odpowiedzi na pytanie, co stało się przez te dwa lata i jak je ocenić z własnej perspektywy. W rozmowach ze znajomymi przekonałem się, że czasami zbyt łatwo ulegałem "gazetowyborczej" niechęci do PiS. Ale to nie zmienia faktu, że nigdy nie czułem się w Polsce tak obco, jak przez czas ich rządów.
Owszem, wiele wskazuje na to, że dużą część "winy" za moje dobre samopoczucie przed nadejściem PiS-u ponosi właśnie Gazeta, jej środowisko i jej poplecznicy, którzy dbali o to, by teza o istniejącym w Polsce powszechnym konsensie trzymała się mocno, nawet wbrew empirii. Winy w cudzysłowie - bez pretensji. Przyjemnie żyło się w poczuciu zgody, a za zaklinaniem rzeczywistości stały racje, których nie podważam.
Z drugiej strony to nie jest też tak, że dwa lata temu Kaczyńscy po prostu podnieśli dywan, pod który to wszystko było zamiecione - oni rozpoczęli regularną wojnę ze wszystkimi, szukali wrogów gdzie się dało. I choć bezpośrednio nie zostałem dotknięty żadnymi represjami, ani nawet nie poczułem się specjalnie dotknięty choćby docinkami pod adresem mediów, to jednak mimo wszystko czułem, że to nie jest mój rząd, że dla tych ludzi jestem przeciwnikiem.
Było to pouczające doświadczenie. Niezbyt miłe, ale pouczające - taka lekcja demokracji od tej trudniejszej strony, gdy jest się w mniejszości. Jeśli uświadomić sobie, że przez wiele lat tak właśnie czuli się dzisiejsi działacze i elektorat PiS-u, to idzie lepiej ich zrozumieć z całą złością i radykalizmem, jaki reprezentowali. Dobrze by było, gdyby ta lekcja zapadła w pamięć działaczom i wyborcom PO, żeby teraz nie zaczął się rewanż.
Pouczające były też dyskusje - o religii w szkole na przykład, o tym co grozi demokracji, a co nie. Nie wiem, czy było widać zmianę mojej perspektywy, ale tu i ówdzie z przekornej natury starałem się prezentować stanowisko znacznie łagodniejsze od tej niechęci do rządu, którą wciąż w sobie nosiłem. Upewniłem się w toku tych sporów, że ostatnich dwóch lat nie da się opisać hasłem zagrożenia dla demokracji - to zbyt ogólnikowe określenie, zbyt dalekie od konkretów. Bo cóż takiego się stało? Zawłaszczono telewizję? Spółki skarbu państwa? Używano służb specjalnych do walki politycznej? Próbowano podkopać niezależność sądów? Prawda, tylko czy poprzednie rządy tego nie robiły? Próbuję sobie przypomnieć apogeum afery Rywina - nazwiska i metody, które się tam ujawniły. Czy było lepiej? Czy było inaczej?
Czy bliżej mi do PiS-u? Nie, choć przyznaję, że kilka tygodni temu, gdy Jarosław Kaczyński próbował osłabić Tuska namaszczając Kwaśniewskiego na głównego przeciwnika, na myśl o ewentualnym powrocie postkomunistów do władzy poczułem prawdziwe, fizyczne obrzydzenie. Po wyskokach Kwaśniewskiego ustąpiło zresztą zwyczajnemu zażenowaniu.
Nie atakuję więc dziś PiS-u z tych samych pozycji, co kiedyś i nie są to też pozycje zbliżone do LiD-u. PO też nie jest partią moich marzeń - to wybór negatywny, nie będę go więc specjalnie bronił.
Przez te dwa lata nauczyłem się dużo ostrożniej reagować na alarmy o zagrożeniu dla demokracji. Ale po ostrych słowach Władysława Bartoszewskiego zadałem sobie pytanie, czy straciłem czujność? Czy może jednak po dwóch latach słowa o zagrożeniu dla demokracji mają jakieś uzasadnienie? Czy można przejść nad nimi do prządku dziennego tak, jak nad kolejnym komentarzem redaktorów z Wyborczej?
I nie mam jasnej odpowiedzi na to pytanie. Bo mimo, że ostatnie dwa lata postrzegam w perspektywie, którą opisałem wyżej i mimo, że dobrze wiem, iż czas rządów SLD był czasem spokoju tylko z pozoru, a pod spodem "szły przekręty", to jednak nie jestem w stanie pozbyć się obaw, gdy oglądałem kolejne konferencje Ziobry, gdy słyszałem o kolejnych akcjach CBA, gdy widziałem po jakie metody się sięgali i jaką atmosferę wprowadzali. I nie przekona mnie argument, że to tylko Gazeta podgrzewała atmosferę, bo na to podgrzewanie starałem się uodpornić - gdy mówię o atmosferze, to staram się odnosić do tego, co mówili politycy PiS, nie do komentarzy nieprzychylnej im prasy ani opozycji.
Tak, procedury zostały dochowane, konstytucji PiS nie złamał, wybory były wolne, media też. Prawo nie zostało złamane, a tam, gdzie je naruszono, sądy reagowały i nikt im tego nie uniemożliwiał - Platforma nie musi wypuszczać dziś z Rakowieckiej więźniów politycznych.
Różnica między rządem PiS a poprzednimi zdaje się więc polegać wyłącznie na tym, że w przeciwieństwie do poprzedników PiS nie próbuje zachowywać żadnych pozorów, żadnych białych rękawiczek, proeuropejskiej retoryki, uśmiechów, klasy - nic z tych rzeczy, tylko ostra jazda bez trzymanki. Z jednej strony to oczywiście świadczy o nich dobrze - nie są hipokrytami, nie próbują udawać kogoś, kim nie są. Z drugiej strony stwarzanie pozorów to zawsze jakaś namiastka skrupułów.
I chyba właśnie z braku tej namiastki wynika to dużo gorsze samopoczucie - nie dlatego, że człowiek chciałby powrotu tamtych, z ich pozorami, tylko dlatego, że wyszło na jaw, w jakiej totalnej rozjebce był ten kraj. Wydaje mi się że to nie tyle zagrożenie dla demokracji wzrosło - wzrosła świadomość tego, jak łatwo jest jej zagrozić i jak realne jest to zagrożenie.
Nie mam na myśli Gazety i okolic - tam chodziło o utracony rząd dusz. Mam na myśli ludzi, którzy może trochę za łatwo dali się tej krytyce ponieść. Mimo wszystko nie sądzę by wszyscy oni - w tym i ja - dali się po prostu porwać Gazecie, a ich obawy były wyłącznie wytworem jakiejś paranoi wmówionej im przez niechętne PiS-owi media. To, co robi CBA, to co się dzieje wokół trybunału konstytucyjnego, wreszcie emigracja - to są realne problemy i realne obawy. Nie jakieś tam dyrdymały, tylko poważne działania na granicy demokracji. Być może nie nowe, ale z nową siłą wyeksponowane dzięki polityce braci Kaczyńskich.
A jednak demokracja okazała się silniejsza, niż się przez dwa lata mówiło - Jarosław Kaczyński sklinczował się sam i nie miał innego wyjścia, jak odwołać się do wyborców. A ci pokazali, że chyba trochę lepiej rozumieją, jak wiele zależy od tego, czy staną w kolejce do wyborczej urny. I być może to - oraz wykopanie LPR z Samoobroną na śmietnik historii - będziemy za kilka lat pamiętać Kaczyńskim bardziej niż CBA, tak jak Warszawa Lechowi pamiętać będzie zawsze 60. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, a nie inwestycyjny zastój. Bo tak, jak warszawiacy w 2004 roku, tak Polacy w 2007, szczególnie w tych kolejkach pod ambasadami, poczuli chyba przez chwilę to, o czym wspomniałem wiele razy, na przykład w kontekście koncertów Lao Che. Energię, którą można poczuć tylko w tłumie ludzi, których coś łączy.
Wyszło patetycznie i pewnie szybko ten nastrój ustąpi złości na szarą codzienność polskiej polityki z wielotygodniowymi sporami o zawiązanie koalicji podszytych frustracją, że do 231 zabrakło tylko 4. Pewnie tak będzie, bo tak jest zawsze, ale jeśli choć kilku młodych ludzi poczuło w tym tłumie coś, co czuliśmy na przykład w czasie pomarańczowych pikiet pod ambasadą Ukrainy czy w czasie unijnego referendum, to zawsze to kolejny krok ku pełniejszej demokracji.
Bliźniakom (już) dziękujemy.