18 października 2007

Winieta

Z nieznanych mi przyczyn pod nową domeną nie działa winieta - znika. Nie muszę jej powtórnie wrzucać na serwer, jest tam, gdy otwieram okno edycji nagłówka. I jak zapiszę zmiany (choć żadnych nie dokonuję) to na jakiś czas wraca. Ale potem znów znika. Dziwne i wkurzające - ktoś ma może jakiś pomysł, o co może chodzić?

17 października 2007

Danny a sprawa polska - finał

Dla formalności: Danny Szetela wszedł na boisko w 85 minucie towarzyskiego meczu USA - Szwajcaria, co kończy debatę na temat jego ewentualnej gry w polskiej reprezentacji i zarazem zamyka temat na blogu. Dziś dodałem jeszcze jeden link w poprzednim poście z tego cyklu, ale komentować już chyba tego nie będę.

Oj, nieładnie...

W dość przypadkowy, przyznaję, sposób odkryłem właśnie, że nowe logo internetowego wydania "Rzeczpospolitej" nie jest szczególnie oryginalnym pomysłem.

Nowe logo rp.pl wygląda tak:

a oto logo projektu npr.org (internetowej rozgłośni radiowej):


Przypadek? Ekhm... Oj, nieładnie, nieładnie. Szkoda, bo prawdę mówiąc nowa wersja serwisu Rzeczpospolitej zasługuje na pochwałę. Po wstępnym lifting sprzed kilku miesięcy było o nie trudniej - teraz jest naprawdę dobrze.

Nawiasem mówiąc to już druga taka sytuacja w ostatnim czasie. Wcześniej o podrobienie logo oskarżył gazetę.pl (a konkretnie serwis alert24.pl) serwis Indymedia. Oceńcie sami:



A na zauważyłem to oglądając "najgorszy wywiad świata". Jest tak nudny, że logo w tle przykuło całą moją uwagę ;) Istotnie - koszmar. Szczególnie dla radiowca. W gazecie nie takie rzeczy można uratować ;)

Statystyka nie kłamie - kłamią dziennikarze

W przededniu obchodów 50-lecia Instytutu Socjologii UW przyszło mi wypowiedzieć się z pozycji jego absolwenta. A pretekst dali mi dziennikarze TVN24, który dotknęli mnie do żywego bredząc dziś o tym, że statystyka kłamie.

Powodem, dla którego dziennikarze - których nazwisk nie wymieniam dla tego, że rzecz dotyczy niemal wszystkich, nie tylko tym zawodem się parających - zajęli się dziś statystyką są oczywiście wybory, a konkretnie wyniki sondaży. A jeszcze precyzyjniej mówiąc rozbieżności między nimi. Rozbieżności, które - wiem to z licznych rozmów z ludźmi reprezentującymi najróżniejsze stopnie i kierunki wykształcenia - utwierdzają wielu w przekonaniu, że statystykę traktować należy z przymrużeniem oka. I jakkolwiek nie mam złudzeń, co do zasięgu mojej tyrady, dwa słowa na ten temat napisać muszę.

Otóż, drodzy koledzy, statystyka nie kłamie, jest to bowiem nauka ścisła w ścisłym rozumieniu tego pojęcia. Tak, jak kłamać nie może fizyka czy matematyka - tak i statystyka z definicji kłamać po prostu nie może. Kłamać mogą najwyżej statystycy, czy - i tak jest najczęściej - osoby w ogóle nie przygotowane do posługiwania się tym precyzyjnym narzędziem.

Jest kilka potocznych mitów na temat badań społecznych, po których chciałbym się tu przejechać na tyle, na ile pozwala formuła bloga i moja nieco już przykurzona wiedza.

Na przykład taki mit - że próba reprezentatywna to taka, w której proporcje między różnymi grupami (wydzielonymi ze względu np. na wiek, płeć, wykształcenie czy miejsce zamieszkania) są takie same, jak w całej badanej zbiorowości. Nic bardziej mylnego! Taką próbę nazywa się kwotową i korzysta się z niej wtedy, gdy z jakiegoś powodu nie sposób dobrać próby losowej.

A próba losowa - kolejny mit - to nie to samo, co przypadkowa grupa ludzi złapana na ulicy. Próbę losową dobiera się w taki sposób, by każdy członek zbiorowości miał równą szansę się w niej znaleźć, czyli np. losuje z bazy numerów PESEL (jedna z metod stosowanych w poważnych badaniach społecznych w Polsce).

Czym różni się prawidłowo dobrana próba losowa od próby przypadkowej czy kwotowej? Bynajmniej nie tym, że lepiej odwzorowuje podziały społeczne. Jej podstawową zaletą jest reprezentatywność.

I tu znów pewien mit, czy raczej pewne językowe przyzwyczajenie, które kryje błędne przekonanie. Otóż próba nie może być bardziej lub mniej reprezentatywna - reprezentatywność nie jest stopniowalna. Jest mierzalna - opisuje ją kilka matematycznych parametrów, które dadzą się wyliczyć.

Inny mit - większości ludzi wydaja się oczywiste, że próba jest tym lepsza - czy, jak zwykli mówić, "bardziej reprezentatywna" - im jest liczniejsza. Tymczasem - choć to wbrew wszelkiej intuicji - 1000-osobowa próba jest tak samo dobra, gdy badamy dwumilionową populację Warszawy, jak i wtedy, gdy chcemy zbadać czterdziestomilionowy naród. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale jak ktoś nie chce na słowo, to musi zadać sobie trud i przebrnąć przez podstawy statystyki. Zastrzegam, że Wikipedia jawi się tu jako mizerne źródło, ale od czegoś trzeba zacząć. Warto więc zerknąć na listę haseł mieszczących się tam w kategorii "Statystyka", by z samej ich ilości wywnioskować, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż wydaje się osobom powtarzającym np. bzdury o tym, że statystycznie mają 0.5 dziecka.

Wracając do meritum. Stopień dokładności pomiaru wynika z założeń przyjętych przez badacza, ale wszystko, co następuje potem jest czysto matematyczną operacją, nie może więc być poddane wpływom ani nadużyciom.

Niestety, najlepszy nawet badacz nie poradzi nic na to, co dzieje sie zebranymi przez niego danymi. Ani na to, kto je obrabia i komentuje. Widać to często po samych wykresach i towarzyszących im "analizach". Prosty przykład: jeśli mamy badanie oparte na 1000-osobowej próbie i znamy w nim rozkłady płci, to nie znaczy jeszcze, że możemy sobie na jego podstawie w prosty sposób wnioskować o tym, jak dana cecha rozkłada się w podgrupach kobiet i mężczyzn, co jest niezwykle często powtarzanym błędem. Tego typu drobny - a w istocie kompletnie absurdalnych - błędów jest w mediach pełno.

Potem dane te poddawane się z kolei domorosłym analizom socjologicznym, często przez samych dziennikarzy lub przez redaktorów spisujących komentarz przez telefon. Bywają oceniane w telewizji, gdzie nagminnie nie daje się naukowcom dokończyć myśli.

Wreszcie za analizę biorą się politycy. Tego to już nawet komentować nie będę, bo szkoda nerwów.

I na koniec stawia się - z pozoru poważne - pytanie o wiarygodność sondaży. Oczywiście, że nie są wiarygodne. Gdy kilkanaście ośrodków robi je dzień w dzień, a kilkanaście różnych gazet, portali, stacji radiowych i kanałów telewizyjnych zarzuca nimi odbiorców podlewając to sosem afer, łapówek i innych framazonów, prezentowane nam badania nie pokazuję realnych preferencji wyborczych, tylko aktualny w chwili badania poziom wkurwienia na daną partię.

Rynek badań opinii jest systematycznie psuty przez media, polityków i łatwo poddające się presji odbiorców ośrodki badawcze. Niestety, w tym wszystkim utrwala się też fatalne w skutkach przekonanie, że statystyka kłamie. Dlaczego fatalne? Właśnie dlatego, że dziś naprawdę wiele dziedzin życia opiera się na terminologii i metodologii statystycznej - i szereg codziennych decyzji jest - zupełnie nieświadomie - opartych na wnioskach z różnorodnych badań. Tymczasem przeciętny Kowalski nie ma w szkole nawet rachunku prawdopodobieństwa, który, zdaje mi się, jakiś czas temu wyleciał z programu. Nie jest więc w stanie zrozumieć nawet podstaw statystyki - podstaw, które - co starałem się zasygnalizować powyżej - często są dalekie od tego, co podpowiada nam intuicja.

K.O.B.O.S. - Krajowy Ośrodek Badania Opinii Społecznej ;)

P jak Paramonow

A skoro wyciągamy materiały z "Dziennika", to Kuba Chełmiński poszedł kiedyś tropem piosenki z pierwszej płyty Vavamuffin i napisał alfabet o Paramonowie. A to ciekawa historia i niewiele można o tym znaleźć w sieci.



Alfabet warszawski
P jak Paramonow, Jerzy

"Osobno ręka, osobno głowa, to jest robota Pramonowa" - w 1955 roku nie było warszawiaka, który nie znał tej piosenki. - Śpiewano ją w barach, na potańcówkach, nawet na ulicach - opowiada Andrzej Gass, dziennikarz śledczy epoki PRL. O bandycie nazwiskiem Paramonow i piosence mało kto już by pamiętał, gdyby nie zespół Vavamuffin, który niedawno przypomniał przyśpiewkę na swojej płycie.

- Piosenkę słyszałem w różnych fragmentach śpiewaną przez kolegów przy piwie. Postanowiłem odnaleźć całość i nagrać - mówi Gorg, jeden z wokalistów Vavamuffin. Kim właściwie był ów słynny bandzior, który stał się bohaterem ludowym i ostatnim przestępcą warszawskim opiewanym w pieśniach? - Drobnym złodziejaszek i zwykłym prymitywem, który znalazł się po wódce w nieodpowiednim miejscu - wspomina Andrzej Gass.

Dotrzeć do prawdziwej historii Jerzego Paramonowa nie jest łatwo. Został powieszony w 1955 roku w areszcie na ul. Rakowieckiej, ale jego akt już tam nie ma. - Po 50 latach najprawdopodobniej trafiły do Instytut Pamięci Narodowej - mówi Luiza Sałapa, rzecznik służby więziennej. W IPN jeszcze żaden historyk nie zainteresował się tą sprawą, a tylko oni - w świetle obowiązujących przepisów - mają dostęp do akt. Pozostają więc stare gazety, który rozpisywały się o procesie.

Zbrodnicza seria Paramonowa trwała niecałe trzy miesiące. Zaczęła się 19. sierpnia wieczorem, od napadu na ul. Syreny na milicjanta. Paramonow kilkakrotnie uderzył łomem ("Życie Warszawy" podaje że łom ważył 23 kg!) milicjanta Stanisława Lesińskiego i ukradł mu pistolet. Ciężko ranny Lesiński przeżył, choć stracił oko.

Krótko potem Paramonow w pośredniaku poznaje Kazimierza Gaszczyńskiego. Wspólnie napadają z bronią na sklepy w al. Waszyngtona, na ul. Powązkowskiej, we Włochach, na restaurację "Goplana" w Aninie. W sumie dokonują kilkunastu napadów, w których kradną 40 tyś. zł (pensja pracownika fizycznego wynosiła wtedy 1500-2000zł). Pieniądze idą "na hulaszczy tryb życia", jak zezna w procesie Paramonow.

Wątpliwą sławę bandyta zdobył jednak dopiero 22 września. Tego wieczora bawił ze swoim szwagrem Zdzisławem Gadajem i z prostytutką w modnej wówczas restauracji "Stolica" przy pl. Powstanców. Po imprezie pili jeszcze alkohol w taksówce zaparkowanej przy ul. Wspólnej. To tu zauważył ich milicjant Zbigniew Łęcki. MO nie miała wówczas radiowozów, więc przewiózł towarzystwo taksówką na działającą do dziś komendę przy Wilczej. Podczas wysiadania z taksówki Paramonow zastrzelił Łęckiego, postrzelił w nogę innego milicjanta i cały czas ostrzeliwując się rzucił się do ucieczki porwanym samochodem. Pościg zgubił już przy Al. Jerozolimskich, ale w taksówce został jego dowód osobisty, więc milicja, a nazajutrz prasa, poznały jego nazwisko.

Następne cztery tygodnie to wielki pościg polskiej milicji i wielka ucieczka Paramonowa i Gaszczyńskiego. Bandyci przemieszczali się po rożnych miastach, a ludzie układali kolejne zwrotki piosenek. "Cała milicja już w strachu chodzi, bo Paramonow przyjechał do Łodzi". - Został idolem ludowym, bo zabił milicjanta. Drobny, cichy, niczym inny się nie wyróżniał, ale jako naczelny wróg władzy, był bohaterem ulicy - wspomina Andrzej Gass.

Ostateczne bandyci wpadli 2. października. - Gdybym miał pestki, byłoby inaczej - Paramonow miał się odgrażać milicjantom, którzy znaleźli go śpiącego w stercie słomy koło dworca Wschodniego. Chodziło oczywiście o naboje, które wystrzelał uciekając z komisariatu na Wilczej. Co ciekawe Józef Ostrowski, jeden z milicjantów, którzy zatrzymali bandytów, pracował w komendzie stołecznej aż do 2004 roku.

Proces w sądzie wojewódzkim trwał trzy dni i był biletowany, bo śledzić go chcieli wszyscy. "Już od rana na korytarzach sądu gromadziły się tłumy (...). To przeważnie młodzież specjalnego autoramentu, wśród niej wielu znajomych milicji chuliganów i bikiniarzy" - pisał "Express Wieczorny" z 10.11.1955 r. Obaj przestępcy skazani zostali na karę śmierci. Wyrok na Paramonowie wykonano bardzo szybko, bo już 21.11.1955 r. Piosence przybyła kolejna zwrotka. "Cała Warszawa chodzi w żałobie, bo Paramonow leży już w grobie".

Jakub Chełmiński

Tekst w nieco krótszej wersji ukazał się w "Dzienniku" 31.07.2006.
Audio z www.merlin.pl.

Wracamy do chuligańskich korzeni - wywiad z Vavamufiin

Udało mi się namówić dziennik.pl na wrzucenie wywiadu, który w zeszłym tygodniu ukazał się na warszawskich stronach papierowego "Dziennika". Oryginał jest tu, a ja wklejam całość, żeby nie zaginął zupełnie w mroku cyberprzestrzeni.



W przededniu premiery nowej płyty "Dziennik" rozmawia z Gorgiem i Pablopavo z warszawskiego zespołu Vavamuffin
Wracamy do chuligańskich korzeni

Naszą piosenkę
"Vava to" śpiewają ludzie
w całej Polsce.
Niechęć do stolicy jest,

ale można ją przełamać


fot. Michał Kołyga / Dziennik


Za kilka dni do sklepów trafi "Inadibusu" - długo oczekiwana druga płyta zespołu Vavamuffin, kapeli której jak nikomu wcześniej udało się połączyć muzykę z Jamajki z zapomnianą gwarą warszawskich ulic. Z Gorgiem i Pablopavo spotkaliśmy się w kawiarni Chłodna 25 na Woli. Pierwszy pojawił się Pablo z książką Wiecha pod pachą. Chwilę później dołączył do nas Gorg.


JAKUB CHEŁMIŃSKI, KAROL KOBOS: Zawsze nosisz ze sobą książki Wiecha?

PABLOPAVO:
Przypadek. Moja dziewczyna trafiła w internecie dwanaście książek za grosze. Czytam i ciągle się śmieję.

Uczysz się warszawskiej gwary?

P: Tak do końca nie wiadomo, czy Wiech pisał gwarą, czy sam ją wymyślał. Przed wojną słuchał autentycznej gwary na Targówku, ale większość swoich rzeczy napisał po wojnie, z notatek. Grzesiuk mu zarzucał, że kręci, że ulica mówi Wiechem, którego czyta w Ekspresiaku, a nie Wiech ulicą.

GORG:
Lypa, panie.

P: Ta, lipa. Ale Wiech znał Targówek i Powiśle chyba, a Grzesiuk na Czerniakowie, więc gwara każdego mogła się trochę różnić. Tak czy inaczej Wiech powinien mieć w Warszawie pomnik, a nie tylko kawałek pasażu za Domami Centrum. Należy mu się bardziej niż na przykład Matejce...

G: Matejko ma pomnik w Warszawie?

P: Ma, paskudny zresztą.

Czy gwara jeszcze się gdzieś zachowała?

P: Na Woli trochę, po słusznej stronie Wisły, czyli na Grochowie na przykład, gdzie mieszkam od paru lat. W innych dzielnicach gwara zaniknęła po wojnie, razem z ludźmi. Dobiła ją telewizja i poprawny, szkolny język. Poza tym tępiono ją, jako rzecz chuligańską i wstydliwą.

Dlaczego to prawa strona miasta jest "słuszna"?

P: Nie, no to półżart. Bo zachowała się tam stara Warszawa. Jest inaczej niż w centrum, wolniej, ludzie są ubrani mniej trendowo, mówią "dzień dobry", nawet jak sąsiad idzie lekko zawiany, a kobiety noszą więcej biżuterii. To widać gołym okiem. Jest tak bardziej wschodnio.

I ta Warszawa ustępuje miejsca wieżowcom. Kiedyś gwarę utrwalali artyści. Dziś oprócz was mało kto podkreśla swoją warszawskość. Macie misję uratowania gwary?

P: Nie stawiamy sobie takich zadań. Gramy muzykę, która nam się podoba i sięgamy do tego, co nas kręci. Gwara jest piękna, świetnie brzmi, poza tym jest nasza, warszawska, buduje naszą tożsamość, trochę w opozycji do tej Warszawy krawatowej. Nie jesteśmy chuliganami, ale ta zawadiacka otoczka nas fascynuje. Nie sądzę, by gwara mogła się odrodzić, ale fajnie, że są próby reanimowania tradycji, jak "Zabawa na dechach" organizowana gdzieś przy Wileńszczaku. Swoją drogą ciekawe, czy można tam dostać w tubę. Na praskiej zabawie powinno być mordobicie.

Na pewno można dostać w okolicy.


P: Pewnie tak, choć to też mit, że Prażka jest niebezpieczna. Gdy sprowadzałem się na Grochów, wszyscy straszyli, jak tu jest źle. A przez pięć lat nic mi się nie stało. Raz zaczepił mnie jakiś chłopak, ale od razu zatrzymał go kolega, który musiał mnie kojarzyć z widzenia: "zostaw, obywatel tutejszy".

Gracie koncerty w całej Polsce. W innych miastach rozumieją o czym są te warszawskie wstawki?

P: Pytają nas, co to znaczy "nie zawracaj kontrafałdy". A to cytat ze starej warsiaskiej piosenki. Opieramy się na tym języku. Zresztą współczesna warszawska mowa jest bardzo powszechna. Wypromował ją hip-hop, bo to z Warszawy były pierwsze popularne zespoły - np. słowo "zajawka" jest dziś znane w całej Polsce, a to typowo warszawska historia, taki rusycyzm. Wpływ Rosjan był ogromny, bo gwara powstawała w czasach, gdy oni rządzili w Warszawie - policja, aparat opresji ścigający drobną przestępczość był właśnie rosyjskojęzyczny.

Masz to wszystko dobrze rozpracowane.

P: Studiowałem rusycystykę, a ostatnio trafiłem w antykwariacie na Solcu książki profesora Bronisława Wieczorkiewicza, językoznawcy, który zajmował się gwarą.

A jak udaje się pogodzić warszawskie teksty z jamajską muzyką reggae?

P: Kontynuujemy to, co Gorg zaczął robić z zespołem Transmisja, którego byłem fanem. A dalej to już poszło, choć warunki do grania reggae są w Polsce takie sobie - zaczynaliśmy w studiu u Jawora na Siekierkach, między jeziorem a wielką elektrociepłownią. A płytę nagraliśmy w środku mroźnej zimy.

Nawet w nazwie grupy podkreślacie, że jesteście z Warszawy. A warszawki przecież w Polsce nie lubią.

P: Jak zakładaliśmy ten zespół, to nikt nie myślał o graniu koncertów w całej Polsce. Nazwa była fajna, dobrze oddawała to, co robiliśmy.

G: Niechęć jest, sam kilka dni temu na boisku do krykieta pod Dublinem usłyszałem pogardliwe "warszawka przyjechała". Ale da się to przełamać, niechęć znika jak gość się dowie, czym się zajmujemy. Najbardziej nas zaskoczyło, że wszędzie lubią piosenkę "Vava to", która od początku wydawała się najbardziej ryzykowna z tego punktu widzenia.

A mieliście problemy z powodu tego, że jesteście z Warszawy?

G: Raczej nie strzela się do pianisty.

P: Poza tym nas jest dziesięciu chłopa, w tym kilku dużych...

... kilku wychowanych na Pradze.

G: No właśnie.

To wróćmy w te rejony. Kilku z was jest z Saskiej Kępy. Te okolice czeka wielka zmiana. Znika Jarmark Europa. Macie jakieś wspomnienia związane z tym miejscem? Tu do tej pory widać wschodnie wpływy w Warszawie...

P: ...nawet bardzo dalekowschodnie.

G: A co ty możesz wiedzieć, Grochowiak z odzysku. Ja 25 lat mieszkałem na Saskiej Kępie, pierwsze wspomnienia ze stadionu mam z czasów, gdy był to jeszcze obiekt sportowy. Ojciec zabrał mnie kiedyś na mecz polskiej reprezentacji. Potem stadion opustoszał i chodziliśmy tam jeździć na deskach. Wtedy to jeszcze były takie wąskie, plastikowe deski, bo te ze sklejki znaliśmy tylko z komiksów.

P: Na tych wąskich jeździło się na kolanku.

G: A potem pojawił się handel, nawet nie wiadomo kiedy. W tym samym czasie stanęły szczęki na Marszałkowskiej i tam to był prawdziwy Bangkok, szczęka - nomen omen - opadała. A na stadion klub sportowy wpuścił tylko trochę budek, komputerów jeszcze nie było, kompaktów też nie, więc nie było co piratować. Dopiero potem to się zaczęło rozrastać.

A Waszą pierwszą płytę można było dostać na stadionie?

G: Podobno tak. Chciałem nawet poszukać, ale się nie złożyło. Fajna pamiątka by była.

P: Jak wystąpiliśmy na płycie Sidneya Polaka, to jakiś czas po premierze zadzwonił i powiedział: "Chłopaki, jest dobrze, płyta jest już do kupienia na koronie".

G: Miara sukcesu.

P: Ja też pamiętam sport na stadionie. Z osiedlową drużyną Victoria Stegny grałem w turnieju o Złotą Piłkę. Mecze odbywały się na błoniach, a finał na płycie głównej. To musiał być jakiś 1987 rok. A z tym handlem to też sprawa ma dwie strony. Jedni mówią, że coś takiego w środku miasta to wstyd...

G: Ja ci dam wstyd!

P: Daj mi skończyć. Dla mnie to było pierwsze miejsce multi-kulti w Warszawie. Byłem w szoku, jak zobaczyłem Murzynów sprzedających trampki obok takiej Rosjanki, do której chodziłem, jak potrzebowałem książek, których nie było w bibliotece. A mój ojciec jeździł i targował się o śrubokręty po to, żeby sobie pogadać po rosyjsku. Z drugiej strony Warszawa musi mieć przynajmniej dwa porządne stadiony piłkarskie.

Właśnie, na czapce masz naszywkę z portretem Kazimierza Deyny. Kibicujesz Legii?

P: Jestem legionistą, ale nietypowym, bo po cichu kibicuję wszystkim warszawskim drużynom. Chciałbym, żeby Polonia wróciła do pierwszej ligi, żeby były derby w Warszawie, bo to powinno być prawdziwe święto miasta.

No ale kibice Polonii nie mogą spokojnie chodzić w szalikach klubowych po mieście.

P: A ja nie mogę chodzić w szaliku Legii po Muranowie, gdzie mieszkają fani Polonii. Ja nie jestem szowinistą, nie biję kibiców z innego klubu. Wiem, że to się tak kojarzy, ale przecież tylko mały ułamek, nawet promil kibiców jest głupi i agresywny. W grupie fanów Enrique Iglesiasa na pewno też znajdzie się jakiś kretyn, ale jest w niej także moja mama, która nikogo nie bije.

G: Ale w życiu nie spotkałem nachlanych fanów Enrique Iglesiasa, którzy szliby po ulicy drąc mordy i bijąc ludzi z jego piosenkami na ustach.

P: Mało osób jeszcze spotkałeś. Na pewno wśród tych, którzy próbowali cię kiedyś napaść, byli jego fani, tylko nie mieli szalików z jego imieniem.

G: I to robi różnicę. Możesz tego nie zauważać. Oczywiście, że większość kibiców nikogo nie bije, ale taka jest opinia.

P: Bo winą za jednego obarcza się wszystkich. Na szczęście Kazik Deyna na czapce tak bardzo nie dzieli. A historię budują wszystkie kluby: Legia, Polonia, kiedyś Warszawianka, Orzeł, Drukarz, Hutnik - szkoda, że teraz większość się nie liczy, albo w ogóle nie istnieje. I że stadiony nie działają tak, jak za granicą, gdzie można się bawić, kupić koszulki w wielkich sklepach z pamiątkami, zjeść w restauracji, a nawet, o dziwo, napić się piwa w czasie meczu. Miasto żyje w takich miejscach, a nie w zamkniętych osiedlach. Tak było zawsze.

G: Zamknięte osiedla są zbyt krótko, by to oceniać.

P: Ale jest tam jakieś życie?

G: Ludzie prowadzą na przykład ożywione życie na forach internetowych.

P: Wiesz, ja już nie jestem wrogiem internetu, jak kiedyś...

G: ...całe szczęście dla internetu!

P: ...ale czy to są tak mocne kontakty? Czy to buduje jakąś więź? Myślę że są bardziej powierzchowne.

G: Ja bym poczekał z wartościowaniem.

P: Wiesz co? Fajnie było jak cię nie było.

G: Dzięki.

P: Życie jest na stadionach, bazarach. Tak jak na Różyku, gdzie też nie zawsze było ciekawie, ale który był jednym z symboli Warszawy. Już Tyrmand pisał w "Złym", że takiej Warszawy nie ma.

Za to chuliganów już wtedy nie brakowało.

G: No bo to też był taki czas cudów, po wielkiej historycznej zmianie. Podobnie było po 1989 roku, gdy Warszawa też się zmieniała jak szalona.

W takich czasach pojawiają sie legendy, jak ta o bandycie Paramonowie. Skąd znacie tę historię?

G: Przy którymś winku na ławeczce zaśpiewał mi to kolega, który znał różne dziwne piosenki.

P: Mój ojciec opowiadał że w latach 50. kolejowi grajkowie śpiewali to w pociągach. Jest jeszcze jedna piosenka z tamtych czasów, którą chciałbym nagrać. To ballada o Stefanie Okrzei, PPS-owcu, bojowniku powieszonym na cytadeli. Ale nie wiem, czy chłopaki się na to zgodzą, bo to ma jednak lewicowe zabarwienie.

A Wy nie jesteście lewicowi?

P: Gorg to śmierdzący liberał.

G. Potwierdzam. Jestem zgniłym liberałem.

To świetnie się dobraliście. Często się kłócicie?

P: My się nie kłócimy, my dyskutujemy. Mamy różne zdania, a nie jedno oficjalne stanowisko zespołu Vavamuffin.

To podyskutujmy: który kebab w Warszawie jest najlepszy?

G: Najlepszy to jest jednak w Berlinie.

No nie, to ma być lokalny patriotyzm?

G: To ekonomia. Tam klient ma więcej kasy, więc i kebab jest lepszy. Ale przecież nie wyprowadziłbym się z Warszawy dla kebaba. Zresztą ja się w ogóle nie nadaję na emigranta, rozpiłbym się chyba od razu z tęsknoty. To miasto znam, mam tu swoje przejścia, ulubione zaułki i nie wiem, czy mógłbym się tego nauczyć od nowa gdzie indziej.

Jest coś wspólnego dla wszystkich warszawiaków?

G: Może Powstanie Warszawskie? Od kilku lat nagle zaczęło interesować ludzi.

Ludzie szukają...

P: ... korzeni. To jest znamienne: mieliśmy parę lat takiego zachłyśnięcia się tym, że cały świat jest blisko, bo jest paszport, Unia, internet. Teraz ludzie zaczęli szukać swojej tożsamości. Back to the roots.

Hooligan Rootz? Stąd tytuł waszej piosenki na nowej płycie?

P: Właśnie tak. Teraz wpadłem na to, że z warszawską gwarą jest trochę jak z jamajskim językiem patios. Tam też przez lata był to język wstydliwy, kojarzony z nizinami społecznymi, patologią i chuliganami. A teraz już tak bardzo nikomu nie przeszkadza, pojawia się w muzyce.

A wy nie chcecie nagrać piosenki o Powstaniu?

P: Reggae się chyba do tego nie nadaje. Nie jesteśmy na to obojętni, bo to chyba niemożliwe w mieście, w którym na każdym kroku czujesz, że chodzisz po cmentarzu. Zresztą co jeszcze można dodać - po znakomitej płycie Lao Che, która autentycznie doprowadziła mnie do łez?

A są w Warszawie rzeczy, które Was wkurzają?

P: Wkur... mnie działalność osób odpowiedzialnych za architekturę. To, że piękne miejsca są niszczone, bo ktoś pozwala na stawianie czegoś okropnego, jak Silver Screen na Puławskiej, który popsuł panoramę Mokotowa. Jak Mall na Sadybie, który do niczego nie pasuje, czy stara fabryczka przy Wiatraku, którą ktoś po prostu rozwalił. Nie wiem, kto podejmuje te decyzje; może oni po prostu nigdy tam nie byli? Znają te miejsca tylko z planów? Nie są z Warszawy? Nie wiem. Ale to mnie strasznie złości, bo architektura to też jest tożsamość miasta, szczególnie w Warszawie, która była tak zniszczona.

Coraz więcej jest jednak ludzi, którzy o te zabytki walczą.

P: Bardzo się z tego cieszę. Doceniam takie akcje jak odremontowanie neonu Siatkarki. Poprawiło mi to humor na kilka dni przynajmniej, bo pamiętam ją z dzieciństwa. I to jest gicio.

A na razie w Warszawie dominują krawaciarze. Stolica może się stać miastem biznesu, bez zapotrzebowania na offową kulturę, bez szacunku dla przeszłości. Tylko stal i szkło.

P: Wolę sobie nie wyobrażać takiej sytuacji, bo musiałbym się wyprowadzić. Owszem, jestem zakochany w Berlinie, strasznie podobała mi się Moskwa, ale jestem stąd i o innym miejscu nigdy nie będę mógł tak powiedzieć. Będziemy prowadzić kulturalną partyzantkę, żeby został choć jeden fajny klub, jedna fajna ulica.

G: Większość mieszkańców miasta to warszawiacy w pierwszym pokoleniu. Ale ich dzieci urodzą się już tutaj. To będzie ich miasto. Nie będą mieli innego, więc jestem spokojny o jego przyszłość.

Wywiad ukazał się 10.10.2007 w "Dzienniku".

16 października 2007

www.roody102.pl

Wreszcie zdobyłem się na to, co miałem zamiar zrobić od dawna - nabyłem i skonfigurowałem własną domenę. Dawny adres bloga nadal działa, z linkami i RSS-ami też nie powinno być problemów. Gdyby były - proszę dać znać, powalczymy. Na razie wszystko wygląda dobrze.

Rusz dupę. Idź głosować :)

Danny a sprawa polska - cd.

W sprawę Danny'ego Szeteli, przegapionego przez trenera Janasa gwiazdora piłki nożnej, który mógłby grać w polskiej reprezentacji - a pewnie zagra dla USA - włączyła się podobno kancelaria prezydenta.

Informuje o tym sport.pl. To jest dokładnie to, czego się bałem i co tłumaczyłem w komentarzach pod poprzednią notką o Dannym. Gdyby np. ministerstwo sportu powiedziało, że celem uniknięcia takich sytuacji zainwestuje w szkolenie młodych piłkarzy w Polsce - to by była normalna reakcja. A tak rzucą się teraz wszyscy na chłopaka, potem - zależnie od jego decyzji - będą go ściskać lub opluwać, a na koniec tak czy owak narzekać, że gra poniżej oczekiwań (zależnie od sytuacji z fałszywą troską lub nutą złośliwej satysfakcji).

Nie chcę przewrotnie życzyć Danny'emu sukcesów z reprezentacją USA, ani pisać, że mam nadzieję zobaczyć, jak pakuję piłkę do polskiej bramki. Nie, pewnie że wolałbym zobaczyć go w naszej koszulce. Ale wnerwia mnie ta narodowa hucpa potwornie.

Zaraz się pojawi tak jak zawsze ta pierdolnięta husaria.


--------------------------------{ edit: 16.10.2007, 11:51}--------------------------------

Piękne - w 1997 PZPN żałował na... bilety lotnicze dla Smolarka.

--------------------------------{ edit: 16.10.2007, 23:41}--------------------------------

Kolejny epizod tej samej historii - tym razem chce u nas grać chłopak z Francji. Może więc nie doceniłem powagi zjawiska?

--------------------------------{ edit: 17.10.2007, 16:04}--------------------------------

To już jakaś mania - dziennikarze zajęli się masowym wynajdywaniem piłkarzy polskiego pochodzenia, do których nie dotarł PZPN. A szkoleniu młodych piłkarzy w Polsce - wciąż ani słowa. To jakiś specyficznie rozumiany sportowy outsourcing? :)

W kraju Zulu Gula...

Przeczytaliśmy niedawno, że Zulu Gula, czyli Tadeusz Ross, radny Warszawy zresztą, kandyduje teraz do sejmu. I na zasadzie skojarzenia, wcale nie złośliwego, od słów "W kraju Zulu Gula..." zaczynamy czytanie co dziwniejszych wiadomości, które zsyłają agencje.

Siedzimy w redakcji i chwilami dostajemy skrajnej głupawki (nie przypadkiem normalni ludzi pracują po osiem godzin - dłużej się nie da, a jak już trzeba, to się właśnie tak kończy) (zamieszczona dwie notki niżej piosenka jest - a jakże - wytworem takiej właśnie sytuacji). A w naszej pracy pretekstów do kpin nie brakuje. Chcieliśmy nawet założyć bloga i wrzucać tam co dziwniejsze depesze wraz z komentarzami, które na bieżąco powstają.

Patronem bloga miał być właśnie Zulu Gula, który - jeśli dostanie się do sejmu - ma sporą szansę wystąpić w roli marszałka seniora i poprowadzić pierwsze posiedzenie, tak jak prowadził pierwszą sesję rady miasta. Wyobrażaliśmy sobie Zulu Gulę w duecie z Hąk-kągiem...

Szczególnie, że praca nasza znieczula i w pewnym momencie człowiek kpi sobie z rzeczy, które w gruncie rzeczy są straszne. Ot, odreagowanie. Zresztą nie wiem - nie chcę się tu bawić w tania psychologię. Może po prostu dziennikarstwo deprawuje i demoralizuje. To zresztą jest pewnie ten sam mechanizm, który pozwala nam się śmiać przy lekturze "Faktu" - lekturze, która większość ludzi z mojego otoczenia, ale spoza branży, szokuje. Na do łez doprowadzić potrafi artykuł z namalowaną energetyczną spiralą, na której trzeba położyć na kilka minut kasztan, by się napromieniował i nosić go potem w kieszeni.

I naprawdę - znam, nawet lepiej niż osoby z zewnątrz, argumenty za tym, by się z "Faktu" nie śmiać. A jednak... Hieny po prostu.

Ale nie - jednak nie. Bloga nie założyliśmy, bo uznaliśmy, że to, co śmieszy nas w chwili głupawki z boku może być inaczej odebrane. Czyli jednak tak do końca się jeszcze nie zdegenerowaliśmy.

Ja natomiast utwierdziłem się w tym, że był to zły pomysł wczoraj po południu. Po pracy skoczyłem do Galerii Mokotów i przed wejściem zobaczyłem smutnego, zmarzniętego Zulu Gulę, który niemrawo uśmiechał się do przechodniów spod parasola Platformy Obywatelskiej. Ani śmiesznie, ani ciekawie to nie wyglądało. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco zagubionego człowieka. Nie przypominał Zulu Guli znanego z telewizji.

Nic śmiesznego.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.