Pierwsza notka po urlopie...
Poza tym, słyszałem, w kraju wesołych tematów i wydarzeń nie brakuje - strach prasówkę robić, oj strach. Ale wróciliśmy, urlop mieliśmy udany, a od jutra pchamy wózek dalej. Zdjęcia wkrótce :)
Ja nie chcę autora bronić, ale mam wrażenie, że problemem tego tekstu nie jest w istocie patriotyzm lecz pewna jego odmiana czy też pewne o nim wyobrażenie. Niestety, nie pada żadna definicja, poza odniesieniem do defilady i do prawicowej skłonności do przemocy. To pierwsze jest zbyt szczegółowe, to drugie do granic pustosłowia uogólniające. W efekcie autor mierzy się raczej z wyimaginowanym problemem, nie z realną sytuacją.I dalej, doprecyzowując, napisałem:
Inna sprawa, że jak się słucha takiego gadania:W przypadku wyborczej wygranej PO nastąpi odwrót od naszej twardej polityki zagranicznej, zwłaszcza budowy partnerskich relacji z Berlinem - ocenia w rozmowie z "Wprost" Jarosław Kaczyński,to istotnie łatwo jest się pogubić w ocenie, co jest patriotyzmem, co polityką historyczną, a co nacjonalizmem. Dobrze widać to na forum gazety.pl, gdy się rzuci okiem na komentarze pod takimi tekstami. Nie chodzi mi o poziom chamstwa i wulgaryzmów, bo to się od dawna pogarsza - chodzi mi o to, że jeśli odsiać z tego wszystkiego treść i sposób rozumienia słów przez czytelników, to wychodzi na to, że każdy żyje w zupełnie innej rzeczywistości, w obszarze innej semantyki. A powyższy cytat ilustruje to doskonale - podczas gdy dla zwolennika Kaczyńskich jest za pewne jasnym i zdecydowanym komunikatem, dla mnie brzmi jak kpina w żywe oczy. I nie sądzę by dwie osoby o tak różnym sposobie odbierania tej wypowiedzi mogły się dogadać. Podobnie z defiladą - dla nas akurat była wydarzeniem z gatunku pikników rodzinnych, a dla kogoś innego może być wyrazem militaryzmu i nacjonalizmu. Definicje nie do uwspólnienia. I, co ważne, oceny mogą iść w poprzek preferencji politycznych. Nie trzeba być zwolennikiem PiS, by uważać że defilada jest okej, ale też nie trzeba być przeciwnikiem Kaczyńskich, by ją krytykować.
Żródło: gazeta.pl
Mam wrażenie, że po okresie pewnej polaryzacji na scenie politycznej, która postępowała w ostatnich latach, a której szczytowym momentem wydaje mi się pierwszy rok po ostatnich wyborach z całym tym przestawieniem języka na "układy", "ZOMO", "wykształciuchów" (i mam tu na myśli obie strony - i tę, która te pojęcia wykreowała swoimi wypowiedziami, i tę która je podchwyciła i wykorzystała do ustawiania się w opozycji wobec nich), że po tym okresie teraz przychodzi moment totalnego pojęciowego chaosu. Skoro można być jednocześnie (lub naprzemiennie) warchołem i wicepremierem, to słowa przestają znaczyć cokolwiek i każdy definiuje je według własnych odczuć / preferencji / ideologii / potrzeb / celów...
Aż chciało by się dodać, że powstaje wtedy pole do semantycznych nadużyć. Tylko że pisząc w ten sposób sam niejako pogłębiam ten kryzys, bo używam tego sformułowania ironicznie, podczas gdy pierwotnie użyto go poważnie... Zresztą nasz spór o "wykształciuchów" też w gruncie rzeczy pokazał, w jaką koszmarną ilość sprzecznych interpretacji uwikłane jest każde powszechnie stosowane dziś w polityce słowo.
Nic więc dziwnego, że w tym burdelu komuś patriotyzm może się wydawać jednoznaczny z rasizmem.
Ja w swoim wywodzie nie oceniałem tego tekstu, ani nie próbowałem usprawiedliwić autora - ja tylko starałem się zanalizować, jakie są przyczyny sytuacji, w której tak płytki tekst może się w ogóle ukazać na łamach "Gazety Wyborczej".Konkludując. Tekst Żuradzkiego jest sam w sobie oparty na błędach i nadużyciach, pisany pod tezę, która ma uderzać w Kaczyńskich. I jako taki jest strzałem kulą w płot. Paradoksalnie jednak pośrednio tekst ten uderza w Kaczyńskich, pokazuje bowiem w jak potworny chaos wprowadzili nas oni przez niespełna dwa lata rządów. Chaos, w którym utożsamienie patriotyzmu z rasizmem w chwili, gdy na naszych oczach rodzi się w Polsce całkiem nowoczesny i pozbawiony fobii patriotyzm jawi się niektórym jako celne i odkrywcze spostrzeżenie.
(...)
Doprecyzowuję więc: autor wypowiada się o naturze patriotyzmu jako takiego, ale sam nie widzi, że w gruncie rzeczy mówi wyłącznie o pewnym - patologicznym, marginalnym - jego fragmencie, który mylnie utożsamił za całością. Oczywisty błąd - i w tym sensie ten tekst jest w ogóle bez sensu.
(...)
Natomiast uważam, że to, iż autor coś takiego popełnił wynika właśnie z chaosu pojęciowego, w jakim jesteśmy. Oczywiście ten chaos nie narodził się z niczego dwa lata temu - on się w gruncie rzeczy pogłębiał przez cały okres PRL, gdy słowa nie znaczyły tego, co naprawdę znaczyły. Po 1989 roku zaś zaczęło się wielkie porządkowanie znaczeń, tyle że każdy (każde środowisko, powiedzmy) robił to po swojemu.
I w efekcie chaos się pogłębił jeszcze bardziej, a ostatni okres to już apogeum cynicznego majstrowania przy języku. I stąd w głowach niektórych ludzi kiełkują takie skróty myślowe, które prowadzą do tak paranoidalnych konkluzji, jak w tym tekście. Tego typu bzdury, pisane z pominięciem słownikowych znaczeń słów, bezmyślnie są dziś możliwe (możliwe w znaczeniu: dopuszczalne w poważnej - z pozoru - debacie) właśnie z tego powodu.
Idąc dalej trzeba sobie natomiast zadać pytanie, jak trwałe jest to zjawisko? Czy jest samorodne, lokalne, czy też może procesy zachodzące w Polsce nałożyły się w tym względzie na procesy dotyczące całej zachodniej cywilizacji? Bo przecież pojęciowy chaos to nie jest rzecz specyficznie polska - raczej cecha współczesnych społeczeństw zachodnich.
Natomiast bez wątpienia w ostatnich kilku latach w Polsce poziom cynizmu wśród polityków wspieranych przez część intelektualistów i w naginaniu języka do własnych potrzeb, wspartych w tym przez dające im pole do popisu media przekroczył granice i stąd takie pogłębienie tego zjawiska.
Znakomity komentarz do zagadnień okołofutbolowych z ostatnich tygodni:
Najnowszy, siedemnasty numer tygodnik insynuacji i pomówień "Żółć" dostępny jest tu.
Nie liczę na to, że zaczną ze sobą rozmawiać, ale może usiądą tu po prostu razem i popatrzą sobie w oczy - mówi Joanna Rajkowska, autorka "Dotleniacza". Podczas budowy rozmawiała z ludźmi i doszła do wniosku, że najbardziej obawiają się planowanych tu pomników - pomordowanych na Wołyniu i proboszcza Godlewskiego, który ratował Żydów w czasie drugiej wojny światowej. - Oba są dość koszmarne - przyznaje Rajkowska. - Mieszkańcy ich nie chcą, dlatego pytają, czy staw może zostać tu dłużej niż do 20 września. To już zależy od nich. Mam nadzieję, że ten projekt wyzwoli w ludziach wiarę, że mogą decydować o otaczającej ich przestrzeni. Że niekoniecznie musi tu stanąć pomnik z brązu, może też coś tak ulotnego i nieobciążonego znaczeniami jak staw.Czy to możliwe, zobaczymy za kilka dni, ale już dziś, dzień po uruchomieniu Dotleniacza, widać było efekty. W okół oczka wodnego - tłum ludzi. Na pobliskich ławkach i na usypanych z ziemi, trawiastych pagórkach, młodych i starych, głównie, jak mi się wydaje, z najbliższej okolicy. Między nimi kręciła się uśmiechnięta autorka - kolejny raz jej się udało :)
Źródło: Gazeta Stołeczna