20 sierpnia 2007

Patriotyzm semantycznie nadużyty

Patriotyzm jest jak rasizm? - pyta na jedynce portalu gazeta.pl. A właściwie nie pyta, lecz twierdzi z całą mocą pióra filozofa i politologa, Tomasza Żuradzkiego.

Stawiana przez autora teza nie jest kompletnie oderwana od rzeczywistości, choć w tytule została wyostrzona poza granicę niedorzeczności. Oczywistym i niezbyt odkrywczym jest stwierdzenie, że od patriotyzmu do nacjonalizmu droga nie jest bardzo daleka, a ten ostatni z kolei w najostrzejszej formie nie różni się zbytnio od rasizmu i prowadzić może do analogicznej formy dyskryminacji. Może, ale nie musi - i tego Tomasz Żuradzki zdaje się nie zauważać.

Sam przez wiele lat byłem daleki od deklarowania się jako patriota właśnie dlatego, że Polsce bardzo długo swój patriotyzm demonstrowali właściwie tylko skinheadzi. I sam wielokrotnie snułem takie analogie w toku internetowych "pyskusji". Tyle, że to było na przełomie liceum i studiów, a jest to czas, w którym człowiek nie stroni od uproszczeń i zdecydowanych sądów. Od tego czasu mój pogląd trochę się skomplikował, ale ważniejsze jest coś innego - od tego czasu zmieniła się też sytuacja w Polsce. Patriotyzm przestał być domeną kiboli i rodzimych nazistów, stał się zaś zjawiskiem dotykającym coraz większej ilości młodych ludzi.

Symptomatyczne było dla mnie gremialne śpiewanie hymnu przez publiczność Przystanku Woodstock, a najbardziej wymowne koncerty Lao Che w Muzeum Powstania Warszawskiego. I nie bez przyczyny przywołuję ten ostatni przykład i tę właśnie instytucję, stworzoną, co chyba trzeba podkreślić w tym kontekście, przez Lecha Kaczyńskiego. Bo choćby na przykładzie jej działalności i szeregu innych, oddolnych inicjatyw, które się wokół niej pojawiły widać najlepiej, że młodzi ludzie znajdują w sobie dziś zupełnie inny, daleki od ksenofobii, pełny zdrowej dumy i energii do działania patriotyzm. Stykam się z tym w swojej pracy bardzo często.

Żuradzki tymczasem zdaje się utożsamiać patriotyzm z militaryzmem i to bazując na jednym przykładzie - defilady, która niespełna tydzień temu przeszła ulicami Warszawy. W dodatku na potrzeby swojej tezy nagina fakty, twierdząc że tego typu imprezy zarezerwowane są wyłącznie dla dyktatur, a Kaczyński sięgnął po środki z repertuaru Putina. Trzeba mieć dużo złej woli, by nie dostrzec, że defilady i demonstracje siły militarnej nie są obce takim demokracjom, jak Francja czy USA.

Sam nie jestem entuzjastą defilad, choć na warszawską przeszedłem się z ciekawości. Nie poruszyła mnie - dużo więcej patriotycznych (bynajmniej nie rasistowskich) wzruszeń dostarczają mi wspomniane koncerty Lao Che, rekonstrukcje powstańczych starć czy też obchody rocznicy wybuchu sierpniowych walk i bezpośrednie spotkania z ich uczestnikami. Chciałbym zapytać, czy Tomasz Żuradzki był kiedyś 31 lipca na warszawskim placu Krasińskich, gdzie odbywa się Apel Poległych - specyficzny obrzęd ni to wojskowy, ni to religijny, zagranicznym gościom przypomina wywoływanie duchów? Tłum warszawiaków nie przychodzi tam z pobudek rasistowskich, nie wyraża w ten sposób swoich antyniemieckich fobii (choć być może czyni tak część polskiej klasy politycznej) - ten tłum przychodzi tam, bo jest to moment, w którym można poczuć niesamowitą dumę i siłę wspólnoty. Podobne emocje u młodych ludzi wywołują rzeczone koncerty Lao Che, czego wyraz można bez trudu znaleźć w internecie.

Tymczasem Żuradzki zredukował patriotyzm do nacjonalizmu i militaryzmu, do gołej przemocy nakierowanej na inne nacje. Tak radykalnej wizji nie prezentują u nas nawet najbardziej antyniemieccy politycy. Takiego zjawiska w Polsce praktycznie nie ma lub stanowi margines.

Bardziej od samego tekstu zainteresowała mnie jednak odpowiedź na pytanie, jak coś tak ostrego i płytkiego zarazem mogło się znaleźć na jedynce portalu? Jak można było tak przyziemy tekst w ogóle opublikować?

Kaczyńscy odpowiedź mają jasną - to układ atakuje ich na różne sposoby. Prawda, ten tekst jest wyraźnie wymierzony w rządzących i to w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego gazeta.pl daje go na jedynkę. Nie w tym jednak problem - rzecz właśnie w tym, że autor tekstu pozwala sobie na rażące nadużycia i posługuje się terminem "patriotyzm" nadając mu zupełnie nowe, bardzo specyficzne znaczenie i w ogóle się do tego faktu nie odnosząc. Jak to możliwe, że taki tekst nie wzbudził merytorycznego oporu w redakcji?

No dobrze, wiem jak to możliwe, bo znam pracę w redakcjach. Ale myślę, że jest też inna, głębsza przyczyna. Napisałem o tym w mailu do kolegi, z którym komentowaliśmy ten tekst:
Ja nie chcę autora bronić, ale mam wrażenie, że problemem tego tekstu nie jest w istocie patriotyzm lecz pewna jego odmiana czy też pewne o nim wyobrażenie. Niestety, nie pada żadna definicja, poza odniesieniem do defilady i do prawicowej skłonności do przemocy. To pierwsze jest zbyt szczegółowe, to drugie do granic pustosłowia uogólniające. W efekcie autor mierzy się raczej z wyimaginowanym problemem, nie z realną sytuacją.

Inna sprawa, że jak się słucha takiego gadania:
W przypadku wyborczej wygranej PO nastąpi odwrót od naszej twardej polityki zagranicznej, zwłaszcza budowy partnerskich relacji z Berlinem - ocenia w rozmowie z "Wprost" Jarosław Kaczyński,
Żródło: gazeta.pl
to istotnie łatwo jest się pogubić w ocenie, co jest patriotyzmem, co polityką historyczną, a co nacjonalizmem. Dobrze widać to na forum gazety.pl, gdy się rzuci okiem na komentarze pod takimi tekstami. Nie chodzi mi o poziom chamstwa i wulgaryzmów, bo to się od dawna pogarsza - chodzi mi o to, że jeśli odsiać z tego wszystkiego treść i sposób rozumienia słów przez czytelników, to wychodzi na to, że każdy żyje w zupełnie innej rzeczywistości, w obszarze innej semantyki. A powyższy cytat ilustruje to doskonale - podczas gdy dla zwolennika Kaczyńskich jest za pewne jasnym i zdecydowanym komunikatem, dla mnie brzmi jak kpina w żywe oczy. I nie sądzę by dwie osoby o tak różnym sposobie odbierania tej wypowiedzi mogły się dogadać. Podobnie z defiladą - dla nas akurat była wydarzeniem z gatunku pikników rodzinnych, a dla kogoś innego może być wyrazem militaryzmu i nacjonalizmu. Definicje nie do uwspólnienia. I, co ważne, oceny mogą iść w poprzek preferencji politycznych. Nie trzeba być zwolennikiem PiS, by uważać że defilada jest okej, ale też nie trzeba być przeciwnikiem Kaczyńskich, by ją krytykować.

Mam wrażenie, że po okresie pewnej polaryzacji na scenie politycznej, która postępowała w ostatnich latach, a której szczytowym momentem wydaje mi się pierwszy rok po ostatnich wyborach z całym tym przestawieniem języka na "układy", "ZOMO", "wykształciuchów" (i mam tu na myśli obie strony - i tę, która te pojęcia wykreowała swoimi wypowiedziami, i tę która je podchwyciła i wykorzystała do ustawiania się w opozycji wobec nich), że po tym okresie teraz przychodzi moment totalnego pojęciowego chaosu. Skoro można być jednocześnie (lub naprzemiennie) warchołem i wicepremierem, to słowa przestają znaczyć cokolwiek i każdy definiuje je według własnych odczuć / preferencji / ideologii / potrzeb / celów...

Aż chciało by się dodać, że powstaje wtedy pole do semantycznych nadużyć. Tylko że pisząc w ten sposób sam niejako pogłębiam ten kryzys, bo używam tego sformułowania ironicznie, podczas gdy pierwotnie użyto go poważnie... Zresztą nasz spór o "wykształciuchów" też w gruncie rzeczy pokazał, w jaką koszmarną ilość sprzecznych interpretacji uwikłane jest każde powszechnie stosowane dziś w polityce słowo.

Nic więc dziwnego, że w tym burdelu komuś patriotyzm może się wydawać jednoznaczny z rasizmem.
I dalej, doprecyzowując, napisałem:
Ja w swoim wywodzie nie oceniałem tego tekstu, ani nie próbowałem usprawiedliwić autora - ja tylko starałem się zanalizować, jakie są przyczyny sytuacji, w której tak płytki tekst może się w ogóle ukazać na łamach "Gazety Wyborczej".
(...)
Doprecyzowuję więc: autor wypowiada się o naturze patriotyzmu jako takiego, ale sam nie widzi, że w gruncie rzeczy mówi wyłącznie o pewnym - patologicznym, marginalnym - jego fragmencie, który mylnie utożsamił za całością. Oczywisty błąd - i w tym sensie ten tekst jest w ogóle bez sensu.
(...)
Natomiast uważam, że to, iż autor coś takiego popełnił wynika właśnie z chaosu pojęciowego, w jakim jesteśmy. Oczywiście ten chaos nie narodził się z niczego dwa lata temu - on się w gruncie rzeczy pogłębiał przez cały okres PRL, gdy słowa nie znaczyły tego, co naprawdę znaczyły. Po 1989 roku zaś zaczęło się wielkie porządkowanie znaczeń, tyle że każdy (każde środowisko, powiedzmy) robił to po swojemu.

I w efekcie chaos się pogłębił jeszcze bardziej, a ostatni okres to już apogeum cynicznego majstrowania przy języku. I stąd w głowach niektórych ludzi kiełkują takie skróty myślowe, które prowadzą do tak paranoidalnych konkluzji, jak w tym tekście. Tego typu bzdury, pisane z pominięciem słownikowych znaczeń słów, bezmyślnie są dziś możliwe (możliwe w znaczeniu: dopuszczalne w poważnej - z pozoru - debacie) właśnie z tego powodu.

Idąc dalej trzeba sobie natomiast zadać pytanie, jak trwałe jest to zjawisko? Czy jest samorodne, lokalne, czy też może procesy zachodzące w Polsce nałożyły się w tym względzie na procesy dotyczące całej zachodniej cywilizacji? Bo przecież pojęciowy chaos to nie jest rzecz specyficznie polska - raczej cecha współczesnych społeczeństw zachodnich.

Natomiast bez wątpienia w ostatnich kilku latach w Polsce poziom cynizmu wśród polityków wspieranych przez część intelektualistów i w naginaniu języka do własnych potrzeb, wspartych w tym przez dające im pole do popisu media przekroczył granice i stąd takie pogłębienie tego zjawiska.
Konkludując. Tekst Żuradzkiego jest sam w sobie oparty na błędach i nadużyciach, pisany pod tezę, która ma uderzać w Kaczyńskich. I jako taki jest strzałem kulą w płot. Paradoksalnie jednak pośrednio tekst ten uderza w Kaczyńskich, pokazuje bowiem w jak potworny chaos wprowadzili nas oni przez niespełna dwa lata rządów. Chaos, w którym utożsamienie patriotyzmu z rasizmem w chwili, gdy na naszych oczach rodzi się w Polsce całkiem nowoczesny i pozbawiony fobii patriotyzm jawi się niektórym jako celne i odkrywcze spostrzeżenie.

------------------------{ edit: 19.09.07, 02:14 }------------------------

Inni na ten sam temat:
  • Witold Gadomski o przemianach w języku i nowym słowie - wytrychu; oligarcha,
  • Lech Wałęsa o prawdziwości słów dla WP.pl

10 sierpnia 2007

Czekając na nowe odcinki "Losta"

W oczekiwaniu na nowy sezon "Losta", który, o ile mnie pamięć nie myli, ma się pojawić w TV w lutym przyszłego roku i ma mieć niestety tylko 16 odcinków kilka newsów z tajemniczej wyspy i okolic. Muszę przyznać, że mnie to wkręca.

1) Nowe osoby w obsadzie - i podejrzenia who is who. Ale to nic, bo...

2) ... pojawił się "wyciek z planu", czyli po prawdzie trailer czwartego sezonu (spoko, nic nie wyjaśnia, można spokojnie oglądać):


3) Mało? W sieci krąży jeszcze jeden taki "przeciek":


Więcej na ten temat (nadal bez spoilerów, oczywiście - tylko domysły). Trochę to wszystko pachnie "Star Trekiem", co wcale nie musi być przypadkowe, jak się zaraz okaże. Muszę powiedzieć, że popcorner.pl mocno u mnie punktuje takimi smaczkami. A przy okazji prywata, do współoglądaczy - nie mówcie mi z że nie ma sensu robić stopklatek w czasie oglądania i sprawdzać detali ;P Książkę Hawkinga przyuważyłem, gościa na rowerze widać w innym filmie z tajemniczym instruktorem (w jednym z końcowych odcinków trzeciego sezonu), Jacoba w domku też wypatrzyłem na stopklatce ;-)

Maniactwo. W dodatku niezbyt produktywne, ale jakże wciągające.

A swoją drogą czekam, aż Jenkins napisze kolejny rozdział "Kultury konwergencji" o J.J. Abramsie właśnie. On tam znakomicie opisuje podobne historie z tropieniem detali tego reality show, który miał podobną zresztą do "Lost" fabułę - co ludzie potrafili robić, by przed końcem poznać zakończenie. Zdjęcia satelitarne, wyjazdy na koniec świata, podpuszczanie osób z planu, docieranie do list gości hotelowych w okolicy...

Pisze tam też sporo o "Matrixie", np. o tym że ktoś, kto nie oglądał "Animatrixa" i nie grał w grę "Enter the Matrix" miał zupełnie odmienny odbiór dwóch ostatnich części filmu. Po prostu nie znał całości. Nie wszystkim się to podobało i dla tych, którym nie, mam chyba złą wiadomość. Na ComicCon J.J. Abrams pokazał coś takiego:


Obawiam się, że dla maniaków będzie to pozycja obowiązkowa. A skoro o Abramsie mowa, to nie gorzej promuje swój nowy film. Najpierw w kinach pojawił się trailer, potem zaś strona, na której co jakiś czas pojawia się nowa fotka. Internauci już przyuważyli, że na pierwszej między twarzami dwóch (choć podobno jak rozciąć i skleić, to się okazuje, że jednej) kobiet jest... hm... szatanek? Pójdziecie do piekła... Zdjęcia można przesuwać. A spróbujcie nimi potrząsnąć ;-) I tak dalej, i tak dalej - niesamowicie podoba mi się to, że te wszystkie rzeczy nie są podane na tacy, tylko świadomie dozowane, tak by Sieć sama je odkrywała. Moc.

Wiadomo, że będzie o potworach:



Mam nadzieję, że jakoś z tego wybrnie - że nie będzie to kolejny głupawy remake "Godzilli", która jest charming ;-) Dociekliwi mogą zobaczyć jeszcze serię filmów z planu, ale niewiele one wnoszą.

W tej sytuacji coraz bardziej wzrasta moja ciekawość w związku z kolejnym projektem Abramsa, czyli - Ou yes! - jedenastym pełnometrażowym "Star Trekiem", czyli moim ulubionym - sorry, "Lost" - serialem w wersji kinowej. Po słabym "Insurection", nieco lepszym "Nemesis", który zwiastował już w jakim kierunku może iść ten film oraz średnim serialu "Enterprise" jest spora szansa na coś ciekawego. No i gdyby to miało być promowane w ten sposób, to... maniactwo pełną gębą ;-)

Na razie wiadomo tylko, że film będzie sie dział w czasach poprzedzających pierwszy, oryginalny serial, a konkretnie w młodości kapitana Kirka i Spocka. Tego ostatniego zagrać ma aktor z innego obiecującego serialu, "Heroes" (drugi sezon już niebawem!) - Zachary Quinto. Ale nie tylko, bo jak się właśnie okazało pojawi się też...



... Leonard Nimoy, czyli po prostu Spock himself ;-) W rolę kapitana Pike'a, znanego wyłącznie koneserom Treka, wcielić ma się zaś... Tom Cruise. Zapowiada się dobrze.

Poza tym czekam jeszcze z napięciem na dwa filmy - nowego "Indianę Jonesa" (o którym to filmie dziś nie mam już siły niczego szukać) i "Mrocznego rycerza":



Tu też promocja postawiona na głowie - no ale skoro zajmuje się nią sam Joker (tak, to jest oficjalna strona filmu, powiedzmy)...


Pożyjemy zobaczymy - na razie karmimy się popcornerem. I trzeba przyznać, że ta zabawa wkręca - dzięki powiązanym filmom na Youtube i tagom na popcornerze mógłbym ten wpis rozbudowywać do samego rana.

02 sierpnia 2007

Klata na 63. rocznicę

Jan Klata pokazał dziś w Muzeum Powstania Warszawskiego widowisko pod wieloznacznym tytułem "Tryumf Woli". Zapowiedzi (m.in tu i tu) były szumne - z Hali B, gdzie odbyła się premiera, publiczność wychodziła jednak przeważnie zawiedziona. Paradoksalnie może to oznaczać, że reżyser - nie wiem czy w sposób zamierzony - trafił w sedno.

Cała sprawa owiana była od początku aurą tajemnicy. Muzeum nie spieszyło się z informacją o tym, że Klata pracuje nad niewielkim spektaklem na 63. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. W dodatku pokazów będzie jeszcze tylko trzy, wejściówki rozeszły się momentalnie i nawet dobre kontakty przy Grzybowskiej 79 na nic się tu nie zdadzą. Słowem - oczekiwania był ogromne.

Atmosfera dzisiejszego wieczora, poprzedzonego przecież uroczystościami rocznicowymi, tylko te oczekiwania podgrzała. Na długo przed północą na dziedzińcu muzeum zaczął zbierać się tłumek szczęśliwców z wejściówkami w ręku. Wpuszczać do środka zaczęto ich tuż przed północą. W sali, na niezwykle małej przestrzeni zaaranżowano nawet nie scenę, lecz niewielki podest. Na nim usadzono w trupich pozach stażystów przebranych w ciężkie płaszcze, niemieckie hełmy i ryngrafy. Za i nad nimi rozpostarto zaś ekrany, na które z projektorów puszczono nieruchome obrazy. Gdy publiczność się usadziła najpierw kazano się zwinąć ekipie telewizyjnej, a potem wielokrotnie proszono o schowanie aparatów fotograficznych i podkreślano, że zdjęć robić nie wolno. Biedni fotografowie, gdy wrócą do redakcji...

W takiej atmosferze publiczność - czuło się to - oczekiwała czegoś wielkiego. Tymczasem przedstawienie sprowadziło się do tego, że z boku, w niewielkim okienku aktor Piotr Grabowski w niemieckim mundurze czytał fragmenty niemieckich listów z frontu do rodzin, obficie przyprawionych wierszami Goethego. Wcześniej jednak obrazy na ekranach ożyły (nałożono tam na siebie zdjęcia z parafrazowanego "Tryumfu woli" Leni Riefenstahl, sielankowe obrazki z III Rzeszy i widoki płonącej Warszawy), z głośników popłynęła ostra muzyka, a ze zwłok niemieckich żołnierzy - krew. I to był jedyny poruszający moment spektaklu.

Poza tym na dwóch innych ekranach wyświetlono twarz kata Woli, Heinricha Reinefartha, który mówił mniej więcej to, co Klata zapowiadał, że powie. Nic więcej właściwie się nie zdarzyło, poza kilkoma zmianami oświetlenia, w tym tej najbardziej konfudującej, końcowej, po której nastąpiły pojedyncze klapnięcia dłońmi, długa cisza podszyta pytaniem "czy to wszystko?" i wreszcie niemrawe oklaski. Dopiero komunikat "proszę szybko opuścić Halę B, bo aktorzy chcieliby rozprostować kości" dał klarowną odpowiedź; to już koniec.

A więc zawód? Niekoniecznie. Albo raczej - tak, zawód, ale nie porażka. W pierwszej kuluarowej - czy raczej dziedzińcowej - opinii powiedziałem, że Klata nie powiedział o Powstaniu widzianym oczami Niemców nic nowego, nic, czego sam nie umiałbym wyczytać z ich relacji, które na piśmie są nawet bardziej porażające. I dopiero po chwili dotarło do mnie, że być może w tym tkwi prawdziwość płynącego ze sceny komunikatu. O okrucieństwie ówczesnych Niemców, o "geniuszu destrukcji" i fascynacji pięknem dokonanego własnymi rękoma zła nie da się chyba po prostu powiedzieć niczego, co oddałoby je w jakiś nowy sposób. Nie w dzisiejszym, zbrutalizowanym świecie krwawych gier komputerowych i filmów ociekających krwią. Nie ma środków wyrazu - przynajmniej wizualnych - które mogłyby unaocznić bardziej, niż codzienne wiadomości fakt, że człowiek potrafi być potworem.

Klata nie podołał więc wyzwaniu, by powiedzieć o okrucieństwie Niemców coś nowego, ale to nie znaczy, że przegrał całą sprawę - samo podjęcie tej próby jest jakimś rodzajem odpowiedzi na pytanie o zło, które wydarzyło się ponad 60 lat temu.

Tak czy owak cieszyć się trzeba, że jest zapotrzebowanie na takie poszukiwania i to zarówno ze strony twórców, publiczności, jak i instytucji, które stwarzają pole do podejmowania takich prób.

------------------------{ edit: 03.08.07, 00:58 }------------------------

Zdjęcia są u Julii.


PS: Na koniec drobne wyjaśnienie. Kilka osób pytało mnie , czy już na stałe zająłem się nieruchomościami i dlatego nie ma mnie na rocznicowych uroczystościach. Gdyby ktoś trafił tu w poszukiwaniu odpowiedzi, to dementuję - nieruchomościami, owszem, trochę się zajmowałem, ale cały czas przede wszystkim piszę o Warszawie. A uroczystości - lepiej lub gorzej - ogarniam w tym roku całościowo z poziomu redakcji.

24 lipca 2007

Ryś na miarę naszych możliwości

W ramach nadrabiania kinowych zaległości obejrzałem wreszcie "Rysia". Byłem pewien, że powszechny jęk zawodu po tym filmie był przesadą i da się go w całości zwalić na zasadę, że kontynuacja nigdy nie dorównuje pierwowzorowi. Niestety, nie da się. To po prostu słaby film.

Stanisław Tym porwał się na coś wielkiego - chciał zmierzyć się z kultem "Misia", przenieść ducha Bareji we współczesne realia. I choć żaden film nie stanie się kultowy z dnia na dzień, to "Ryś" "Misiowi" nie dorówna nigdy.

Mniej więcej w połowie - jak sądziłem, bo potem okazało się, że to dopiero 1/3 - filmu zacząłem sobie zadawać pytanie, o co właściwie chodzi? Nie brakowało wprawdzie śmiesznych scenek i fajnych gagów, ale były to tylko pojedyncze strzały. Nic ich ze sobą nie łączyło, a pomiędzy rzeczy lepsze wrzucono sceny kompletnie debilne (jak choćby dialogi sanitariuszy w karetce czy występ Sakrobokserów). W 2/3 filmu miałem już pewność, że lepiej już nie będzie.

Film sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie miał scenariusza, tylko jakiś ogólny zarys. Zawsze wydawało mi się, że chaos w filmach Bareji był wynikiem interwencji cenzury, braku taśmy i możliwości dublowania, słowem totalnej improwizacji, która dziś nie jest już konieczna. Twórcy "Rysia" uparli się chyba, żeby odtworzyć to jednak we współczesnych realiach. Niestety, dziś film tak ewidentnie niedorobiony nie wydaje się prawdziwy. Wydaje się słaby.

Nawet, jak twórcom przytrafiły się jakieś instytucjonalne ograniczenia, nie umieli z nich dobrze wybrnąć. W efekcie kluczowa (chyba, chociaż do końca nie wiadomo) scena przemówienia do pustej sali sejmowej wypada żałośnie, choć miała świetny potencjał. Bije z niej jednak tylko jedna rzecz: "nie dostaliśmy zgody na kręcenie w sejmie, więc zrealizowaliśmy plan B".

A przecież dziś środki filmowe pozwalają umieścić Stanisława Tyma na sejmowej mównicy bez zgody marszałka. Wystarczy komputer. Ale zamiast na jakość produkcji budżet filmu wydano na gaże dla dzikiego tumu aktorów. Gwiazdy (Janda, Rewiński i inni) grają tu nawet epizody (zresztą wszyscy grają tu głównie epizody, bo pojawiają się na ekranie raz i więcej już nie - większość wątków ginie gdzieś po drodze, gogolowskie strzelby - talent kolarski, tatuaż na ręku złodzieja - nie strzelają, nawet jeśli jeszcze gdzieś się pojawią), ale sprawiają wrażenie, jakby same nie bardzo wiedziały, co tak naprawdę grają. "Robię to, co mi ten łysy zza kamery kazał" - tyle mówi ich aktorstwo.

To chaotyczny zbiór, w większości słabych scenek bez spójnej myśli, ogólnej koncepcji i bez puenty. Film sprawia wrażenie, jakby twórcy "Misia", "Rejsu" i ci aktorzy, którzy w tamtych filmach nie zagrali, spotkali się po latach, by się trochę powygłupiać. Może na planie było wesoło, co potwierdzają to filmy, które promowały "Rysia" w internecie. Chwilami są znacznie bardziej przekonujące od finałowego produktu. Kondrat udający Wajdę przykład:



Ryś
Polska, 2007
scenariusz i reżyseria: Stanisław Tym

23 lipca 2007

Demo(L)ka (by Żółć)

Znakomity komentarz do zagadnień okołofutbolowych z ostatnich tygodni:

Najnowszy, siedemnasty numer tygodnik insynuacji i pomówień "Żółć" dostępny jest tu.

Oto Anglia

Anglia, rok 1983. Głupia i niepotrzebna wojna o Falklandy skończyła się rok wcześniej. Pochłonęła 261 ofiar, wśród nich ojca 12-letniego Shauna. Chłopak nie umie się pozbierać - nie pomaga mu w tym ani gapiąca się w telewizor matka (Jo Hartley), ani szkoła, w której wciąż ktoś się z niego naśmiewa. Któregoś dnia na swojej drodze spotyka grupkę skinów.



To właśnie Woody (Joseph Gilgun) i jego kumple okażą Shaunowi (rewelacyjny 15-latek, Thomas Turgoose, którego zmarłej w 2006 roku mamie dedykowany jest cały film) odrobinę zainteresowania i i sympatii. Zorganizują wspólną demolkę w starych magazynach, zabiorą na imprezę, w końcu ogolą na łyso i ubiorą po swojemu. No i pojawi się dziewczyna. Przez chwilę będzie familijnie. Sielankową atmosferę zakłóci jednak pojawienie się Combo (znany m.in. z "Przekrętu" Stephen Graham), starszego kumpla Woody'ego, skina co się zowie, rasisty i brutala, który właśnie wyszedł z paki. Nie spodoba mu się to, że paczce jest miejsce dla Milky'ego (Andrew Shim), czarnego skinheada w starym stylu. Za to od razu zapała sympatią do Shauna, który będzie miał odwagę mu się postawić, gdy ten zacznie gadać o wojnie na Falklandach i jej ofiarach.

Paczka się podzieli, Shaun będzie musiał wybrać między Woodym, który wyciągnął do niego rękę i Combo, który mu imponuje. Będą z tego kłopoty, ktoś oberwie w twarz, ale koniec będzie raczej happy. Wbrew pozorom to jednak nie ciepłe familijne kino - reżyser i scenarzysta "This is England", Shane Meadows, sam należał do skinheadowskiej grupy i dobrze wie, o czym opowiada. W Polsce, gdzie wciąż powszechnie utożsamia się skinów z faszystami, film może być odebrany opacznie, jako gloryfikacja rasizmu (i pewnie dlatego, choć ma rok i w Europie zdobył już kilka nagród, u nas wciąż nie ma dystrybutora). Tymczasem - co dla widza w Anglii jest pewnie nieco bardziej zrozumiałe - ruch skinheadowski miał bardziej skomplikowaną historię i dopiero w czasach, o których mówi "This is England" zaczął się mieszać z faszyzmem. Wplatając wątki polityczne Meadows sugeruje oczywiście, że to rządząca partia konserwatywna ponosi odpowiedzialność za biedę i frustrację, która do tego mieszania doprowadziła. Oskarżenie nie brzmi jednak zbyt mocno, bo w tym dużo mocniej czuje się tęsknotę za czasami trudnej, brudnej, huligańskiej, ale jednak młodości.

Początkowo trochę zawiodła mnie ścieżka dźwiękowa, na której niewiele jest reggae, w ogóle nie ma ska, są za to hiciory z lat 80 (ale np. tytułowej piosenki The Clash nie ma!). Ale trzeba przyznać, że świetnie uzupełniają one klimat filmu. Klimat jest tu zaś sprawą kluczową, bo bez niego byłoby to drętwe kino społeczne z wątkiem familijnym - a jest dobre kino społeczne, które dobrze wprowadza w realia czasów, o których opowiada. Spora w tym zasługa świetnego aktorstwa i genialnie dobramnych typów ludzkich.

This is England
Anglia, 2006
scenariusz i reżyseria: Shane Meadows

21 lipca 2007

Znów jej się udało!

Na placu Grzybowskim powstał "Dotleniacz" - staw rozpylający wokół pozytywną mgiełkę. To kolejny raz, gdy Joanna Rajkowska mierzy się z warszawską biurokracją, bu w przestrzeni publicznej zrobić coś zaskakującego. Wcześniej była oczywiście palma na rondzie de Gaulle'a.

I znów się udało - mimo trudności, mimo kosztów - staw powstał. Po co? Joanna Rajkowska tłumaczy, że plac Grzybowski jest miejscem, gdzie przecinają się drogi bardzo różnych ludzi. Przecinają, ale nie łączą - między żydowskimi wycieczkami, które pod ochroną agentów przechodzą spod synagogi na ulicę Próżną, narodowcami szukającymi potwierdzenia swojej wizji świata w publikacjach sprzedawanych (już nie, ale gdy projekt powstawał jeszcze tak) w księgarni, w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych, między kręcącymi się po placu parkingowymi menelikami i paniami wyprowadzające na kupę pieski ze swoich mieszkanek w osiedlu Za Żelazną Bramą oraz białymi kołnierzykami, pędzącymi do pobliskich biurowców ze szkła i klientami sklepów z narzędziami, śrubami i inną armaturą - między nimi wszystkimi nie ma żadnego kontaktu. Mijają się.

W dodatku sam plac - smutny, nieuporządkowany - jest miejscem wyrwanym z czasu i przestrzeni. Z jednej strony wielki kościół, z drugiej synagoga, z trzeciej żydowska ulica, jedyna ocalała w tym mieście. Stara, nieczynna pętla tramwajowa, bloki z czasów PRL i korona wieżowców w tle - jeśli ktoś chce, to dostrzeże w tym miejscu historię warszawy w pigułce, ze wszystkimi jej mrokami. No i jeszcze te pomysły, co mogłoby na placu stanąć.

Staw miał to zmienić:
Nie liczę na to, że zaczną ze sobą rozmawiać, ale może usiądą tu po prostu razem i popatrzą sobie w oczy - mówi Joanna Rajkowska, autorka "Dotleniacza". Podczas budowy rozmawiała z ludźmi i doszła do wniosku, że najbardziej obawiają się planowanych tu pomników - pomordowanych na Wołyniu i proboszcza Godlewskiego, który ratował Żydów w czasie drugiej wojny światowej. - Oba są dość koszmarne - przyznaje Rajkowska. - Mieszkańcy ich nie chcą, dlatego pytają, czy staw może zostać tu dłużej niż do 20 września. To już zależy od nich. Mam nadzieję, że ten projekt wyzwoli w ludziach wiarę, że mogą decydować o otaczającej ich przestrzeni. Że niekoniecznie musi tu stanąć pomnik z brązu, może też coś tak ulotnego i nieobciążonego znaczeniami jak staw.
Źródło: Gazeta Stołeczna

Czy to możliwe, zobaczymy za kilka dni, ale już dziś, dzień po uruchomieniu Dotleniacza, widać było efekty. W okół oczka wodnego - tłum ludzi. Na pobliskich ławkach i na usypanych z ziemi, trawiastych pagórkach, młodych i starych, głównie, jak mi się wydaje, z najbliższej okolicy. Między nimi kręciła się uśmiechnięta autorka - kolejny raz jej się udało :)

Osobiście kibicuję projektom Rajkowskiej nie tylko dlatego, że podobają mi się same w sobie, ale też dlatego, że pomagają w walce z myślowymi schematami wśród warszawiaków i wśród stołecznych urzędników, ciepriących na syndrom "nie da się". Rajkowska udowadnia, że wszystko się da.

17 lipca 2007

Materiały prasowe


Na pytanie "co to jest?" użytkownik tego biurka odrzekł ze stoickim spokojem:
- Materiały do następnego artykułu.

Ja mam go redagować ;)

16 lipca 2007

Lament i Strach

Koniec świata nadchodzi - wskazują na to wszelkie znaki na niebie, ziemi i w Polsce. Oto w Warszawie narodził się dziś LiS z dwoma członkami. Jeden jest mały, gruby i czerwony, a drugi chudy, ale za to długi. LiS i PiS - rymuje się, mylić się może i za pewnie będzie. Chytry ten LiS - jeszcze nas wszystkich wy...
Nie uwłaczając, oczywiście.

------------------------{ edit: 16.07.07, 15:29 }------------------------

TRYPTYK O LISIE
co na razie chodzi koło drogi
ale w każdej chwili może stanąć w poprzek
i wtedy nie ma chuja we wsi - wszyscy na blokadzie.

I.
Kiedy chłopcy od CeBeA
raźno wzięli się do dzieła,
z afer poszły w świat odpryski:
piski, spiski i zapiski.
Ślepnąc jak z kopalni Łysek,
wśród szaf, trumien i kołysek,
PiS po ciemku węszył spisek
czego skutkiem jest kryzysek.
Bo z kryzysku wyszedł lisek.
Lis dwugłowy z mroków wylazł,
zajebisty jest nad wyraz:

II.
Oto polski LiS dwugłowy
do połowy giertychowy,
od połowy lepperowy.
Do połowy narodowy,
od połowy wiochmenowy
do połowy pięćpiwowy
od połowy blokadowy
Feromonem jedzie boskim:
trochę gnojem, trochę Dmowskim.

III.
Jak pokażą nam wybory,
gdy do urny wpadnie kartka:
albo pożre LiS kaczory,
albo się przebierze miarka.
LiS ofiarą będzie PiS-a...
Zmasakrują ssaka kaczki:
Dla Kaczyńskiej - kołnierz z LiS-a
A kot Jarka zeżre flaczki.

Dyżurny Satyryk Miasta, mp

------------------------{ edit: 16.07.07, 17:37 }------------------------

  • Lecimy i Spadamy
  • Lizusy i Sprzedawczyki
  • Lemiesz i Swastyka (nasz faworyt!)
  • Lejem i Siejem
  • Lumpy i Spółka
  • Love & Sex
  • Lama i Skunks
  • Leniwi i Spolegliwi
  • Lenin i Stalin
  • Lesbijki i Sataniści
  • Lucyfer i Szatani
  • Lubimy Intratne Stołki
  • Liżmy Im Stopy
  • Lamusy i Sieroty
  • Leżymy i Skamlemy
Oraz the one and only - choć nie na temat:
  • Żwirek i Muchomorek

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.