Wróciłem z wojaży. Amsterdam - rowery, parki, muzea, co ja będę tłumaczył. Bardzo trudno tam zatęsknić z Warszawą. Nowy teledysk Vavamuffin osładza mi nieco powrót do rzeczywistości.
Jednym prostym, modnym chwytem zrobili filmik, który robi lepsze wrażenie, niż większość efektów konkursów ogłaszanych przez miasto i jego okolice. Nie jest to teledysk wybitny, może nawet jest zbyt skromny, ale ma jakiś sens i pokazuje miasto w sposób jednoznaczny i zwracający uwagę zarazem.
A dlaczego z "krakowskim" akcentem? A bo krakusy myślą, że to o ich barbakan chodzi w tej piosence! Na warszawskim koncercie Pablopavo mówił, że grając w Krakowie pytani byli właśnie o to, skąd na płycie tamtejszy akcent. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć, więc nagrali teledysk, w którym... nie widać naszego barbakanu. Warszawiak syty i Krakus cały ;)
Jeśli macie dziś trochę wolnego czasu, to poświęćcie godzinę na obejrzenie filmu o niezwykłym człowieku - Antanasie Mockusie, burmistrzu Bogoty. Człowiekowi, który najpierw pokazał wszystkim gołą dupę, a potem pokazał, że nie ma rzeczy, których "nie da się" zrobić.
Latem tego roku o Mockusie pisał "Przekrój". Jeśli czytaliście, to do obejrzenia filmu pewnie nie trzeba Was będzie zachęcać. Jeśli nie, to przeczytajcie,a potem obejrzyjcie.
Film został zaprezentowany kilka tygodni temu, w ramach festiwalu "Warszawa w budowie". Nie mogłem być na projekcji, ale dowiedziałem się, że całość jest w u2b. W końcu znalazłem chwilę, żeby go obejrzeć. To idealna "lektura" na miesiąc przed wyborami samorządowymi. Zobaczcie, jak ten człowiek zmienił jedno z najgorszych miejsc do życia na świecie.
Oto część pierwsza - kolejne znajdziecie w powiązanych filmach:
To jest momentami opowieść tak naiwna, że aż niewiarygodna. Nie chodzi mi bynajmniej o porównywanie Bogoty i Warszawy, ani o mitycznego "kandydata spoza układu". Nie chcę też, by odebrane to zostało, jako poparcie dla pajacowania.
Podoba mi się to, że miasto można zmienić w tak krótkim czasie, na ogromną skalę i bardzo skutecznie, bez względu na to jak fatalny jest punkt startu. Wart uwagi wydaje mi się też wątek publicznego transportu, ale znów nie chodzi o to, by w zbyt prosty sposób poszukiwać tu analogii dla Warszawy. Bardziej o dostrzeżenie przełożenia między ograniczeniem roli samochodów, a ogólną jakością życia. Które oczywiście też nie jest jednoznaczne, ale warte przemyślenia.
Kilka razy pisałem tu na temat boisk dla młodzieży. Szczególnie tych nowych, wspaniałych, budowanych w ramach rządowych i samorządowych programów, z piłkarzem w randze premiera i Euro 2012 w perspektywie. Jak to wygląda w praktyce?
Odpowiedzi na przykładzie boiska mojej podstawówki udzielił wczoraj miejski reporter TVN Warszawa. Uwadze Państwa polecam zarówno tekst, jak kryjący się pod zdjęciem materiał wideo, który jest bardziej wymowny.
Rezolutne chłopaki, nie? Zagonić się na kajaki nie dali, gadać nie na temat nie pozwolili. Pytali w najprostszy możliwy sposób, czemu nie mogą korzystać z nowego, wypasionego boiska pod własnym domem. A pani dyrektor odpowiedziała jak prawdziwy pedagog - urzędową nowomową: nie da się, nie da się, nie da się.
Okej, nie cała wina leży po jej stronie; boisko formalnie nie jest skończone, nie zostało oddane do użytku i w tym sensie stanowi plac budowy. Jeśli coś się na nim stanie - to dyrekcja szkoły będzie w kłopocie. Ale pedagog z prawdziwego zdarzenia od wiosny walczyłby o to, by w środku lata na nowej murawie piłka nie przestawała się toczyć. A tej pani najwyraźniej pasuje, by do września po boisku hulał wiatr. Zresztą całe to dbanie o bezpieczeństwo dzieci to czysta hipokryzja - przez lata na ubitej ziemi grały tu całe watahy dzieciaków z kolejnych roczników i nikt się ich zdrowiem nie przejmował. No, może z nielicznymi wyjątkami - był na przykład pan Wrzesiński, który w moim roczniku wytrenował tu najlepszą szkolną drużynę koszykówki, a co weekend przyjeżdżał z Ochoty tylko po to, żeby kopnąć nam piłkę, zrobić rozgrzewkę i dać nam grać. Bo wiedział, że jak się nam wyznaczy godzinę i miejsce, to wypadnie to fajniej, niż jak się będziemy snuć po okolicy każdy w innym czasie. I to działało.
A nawet, jak go zabrakło, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby boisko grodzić, zdejmować bramki, czy wzywać straż miejską (to strażnicy zasugerowali młodym chłopakom, by napisali do TVN Warszawa, bo sami nie mogli uwierzyć w absurdalność sytuacji!). Boiska służyły do grania - zdzierało się na nich kolana, dłonie, skręcało kostki i łamało ręce. I nikt nie szedł za to siedzieć, żaden dyrektor nie martwił się, że jakiś narwany rodzić pociągnie go do odpowiedzialności.
Dziś jest inaczej - zamiast ubitej ziemi piękne boisko z trybunami i oświetleniem. Puste, bo nie oddane, bo ochrona, bo opiekun, bo zapisy... Jaka urzędnicza patologia doprowadziła panią dyrektor do stanu takiej demencji, w którym bez cienia zażenowania na twarzy tłumaczy do kamery, że w środku wakacji na boisko trzeba przyjść z opiekunem i wcześniej się zapisać?! A jeśli istotnie jest tak, że boiska szkolne nie mogą być po prostu otwarte przez całą dobę, to czemu nie mówi pani o tym, że ktoś nad nią wymyślił takie chore przepisy? Czemu przyjmuje pani, że ją to usprawiedliwia i że załatwia sprawę?
- Odpuśćcie sobie i idźcie się napić - sugeruje chłopakom ktoś w komentarzach, bardzo celnie pokazując, że w tym kraju naprawdę nikt nie dba o to, by młodzież miała jakąś alternatywę dla siedzenia przy flaszce na klatce. No bo tańce i kajaki, które proponuje inny bohater tego materiału są im rzeczywiście potrzebne "na grzyba".
Gdy kilka tygodni temu z okna autobusu zobaczyłem, że moje szkolne boisko zmienia się w coś tak fajnego, aż się do siebie uśmiechnąłem. A teraz jestem załamany, zażenowany zachowaniem osoby, która została dyrektorem mojej szkoły. Pani jest pedagogiem? Pani powinna zostać natychmiast dyscyplinarnie usunięta ze stanowiska, bo jest pani mentalnie niezdolna do wykonywania swoich obowiązków! Powinna stanąć na głowie, by to boisko było otwarte w ciągu paru dni - skoro da się w ciągu kilku godzin odebrać tymczasowe wiadukty drogowe, to nie wierzę, że nie udałoby się załatwić sprawy boiska. Że ogrodzenie niegotowe? To można zrobić w kilka dni - jak by pani chciała, byłoby załatwione na czas. Miała pani na miejscu telewizję - gdyby choć była pani przygotowana, powiedziała jakich decyzji brakuje, kogo TVN Warszawa może pogonić do roboty... Ale nie - wygodnie było rozłożyć ręce i powiedzieć młodym chłopakom, by czekali do września. Co za żenada!
... nieustająco pomaga niezastąpiona strona Dave's Trailer Page (która nawiasem mówiąc dorobiła się wreszcie kanału RSS). Dziś zwróciły się na nią oczy geeków z całej Zjednoczonej Federacji Planet, ponieważ właśnie pojawił się na niej nowy, trzeci już chyba, ale zdecydowanie najlepszy jak do tej pory, trailer nowego "Star Treka". Enjoy!
Zostajemy w temacie współczesnych muzeów. Do Berlina, poza party with the Bonaparte pojechałem zobaczyć m.in. Muzeum Żydowskie - ekspozycję i budynek zaprojektowany przez Daniela Libeskinda. Oto garść wrażeń.
Zdjęcia są dosyć przypadkowe i - jak widzę w Google - niezbyt oryginalne. Pogoda nie sprzyjała zabawie w fotografowanie samego budynku z zewnątrz. W śniegu i szarówce nie wygląda zbyt efektownie, co trochę mnie zaskoczyło, bo architektura Daniela Libeskinda zawsze wydawała mi się efektowna, by nie powiedzieć, że efekciarska. Tymczasem zygzakowaty gmach muzeum wcale nie wystaje ponad niezbyt ciekawe, wielkomiejskie otoczenie, choć ani bryle, ani detalowi nie sposób odmówić oryginalności.
Pogoda uniemożliwiła mi też wejście do widocznego na zdjęciu Garden of Exile, który podobno skutecznie wywołuje zamierzony przez architekta efekt - krzywe podłoże i krzywe betonowe bloki mylą błędnik, a poczucie zagubienia, które miało stać się udziałem zwiedzających objawia się fizycznie. I dlatego do oblodzonego ogrodu akurat tego dnia nie wpuszczali.
Takich efektownych miejsc na pograniczu architektury jest jednak w muzeum jeszcze kilka. Kolejnym, na które trafia się z podziemnej części Nowego Budynku jest - widoczna także na wcześniejszym zdjęciu z zewnątrz - Wieża Holocaustu. Pusta, betonowa, surowa przestrzeń pogrążona w mroku, z jedynym pionowym otworem w górze, dającym niewielką ilość światła - hipnotyzujący widok dla człowieka stojącego na samym dole. Milkną tu wszystkie rozmowy.
Pustych przestrzeni jest w budynku kilka. Ciągną się przez wszystkie kondygnacje, przecięte są balkonami i oknami, kształty mają nieregularne - zwiedzający co krok trafiają na miejsca, przez które można do nich zajrzeć, ale nie wejść. Wiecznie puste przestrzenie - kolejny pomysł Libeskinda - też mają swoją symbolikę, wyczuwalną, nie wymagającą tłumaczenia (a nawet, mam wrażenie, tracącą, gdy próbuje się ją ubrać w słowa, choćby samego autora).
Jedyny wyjątek stanowi Void of Momory - przestrzeń, do której nie tylko można, ale wręcz trzeba wejść. Dno kolejnej pionowej, betonowej struktury pokryte jest wyciętymi z metalu twarzami o przeraźliwej mimice. Jest ich 10 tysięcy. Ogromne metalowe twarze, deptane przez widzów, wydają z siebie przeraźliwy, powodujący dreszcze, kakofoniczny dźwięk. Praca izraelskiego rzeźbiarza Menashe Kadishmana robi przytłaczające wrażenie, choć i jej zarzuca się efekciarstwo. Mnie jednak te elementy, gdzie eksponatem jest nawet nie budynek, ale wykreowana przez jego twórców przestrzeń, poraziły najbardziej.
Po przejściu przez pierwsze, mocne fragmenty muzeum trafiamy wreszcie na właściwą ekspozycję. I tu znów dwa słowa o budynku - jako przestrzeń muzealna jest znakomity. Przez swój charakterystyczny, trudny do okiełznania kształt skutecznie wciąga widza wgłąb wystawy, uniemożliwiając intuicyjną ocenę, ile jej jeszcze zostało. Igra z poczuciem orientacji we wnętrzach nawet u osób, które na co dzień nie mają z tym problemu. Dla osób łatwo gubiących się nawet w prostopadłych korytarzach zygzak Libeskinda będzie wręcz labiryntem.
Oczywiście widz jest przez ten labirynt prowadzony za rękę, krok po kroku, z pomocą iPoda z audioguidem, na który składa się ponad pięć godzin nagrań - narracji, relacji świadków, wypowiedzi fachowców. A to nie wszystko, bo elementy audio i wideo są jeszcze na samej ekspozycji, która - pomimo wielu interaktywnych elementów, także tych skierowanych do dziecięcej publiczności - jest jednak dość sztampowa. Gabloty, plakaty, obrazy, książki - wszystko, czego oczekiwalibyśmy od zwyczajnego muzeum, w ogromnej, trudnej do ogarnięcia ilości.
Ekspozycja, epoka po epoce, prowadzi widza przez historię Żydów, z czasem coraz bardziej koncentrując się na ich roli w Europie i wreszcie w samych Niemczech. Poznajemy ją przez pryzmat biografii historycznych postaci - handlarzy, naukowców, poetów, malarzy, naukowców, polityków. Poznajemy zarówno miejsce w społeczeństwie danej epoki, jak i to, co działo się za drzwiami żydowskich domów, a więc życie codzienne wraz z jego rytuałami i ich ewolucją.
Założenia są więc bardzo podobne, do tych, które towarzyszą pracom nad ekspozycją warszawskiego Muzeum Historii Żydów Polskich. Ich realizacja jest w mojej ocenie, co najmniej w dwóch aspektach nieudana - ekspozycja jest zbyt bogata (pod koniec po prostu ciężko już się na niej skupić) i chwilami zbyt "gablotowa". Większe wrażenie zrobił na mnie sam budynek.
Przy okazji krótko napiszę jeszcze o pomniku Żydów Pomordowanych w Europie. Tuż obok Bramy Brandenburskiej, na 20 tysiącach metrów kwadratowych ustawiono bez mała 3 tysiące betonowych bloków o podobnym przekroju, lecz zróżnicowanej wysokości, od płaskich do ponad czterometrowych, pionowych lub pochylonych. Kolejny betonowy labirynt, który wciąga - w środku wielkiej metropolii stworzono miejsce, w którym ludzie po prostu znikają.
W sercu labiryntu ukryty jest niewielki podziemny pawilon, który z pomnikiem stanowi jedną całość - sufit ukształtowano tak, jakby betonowe bloki widziane były od spodu. Wzór betonowego prostopadłościanu jest tu zresztą jeszcze wielokrotnie powtórzony. Głównym elementem ukrytej w ciemnych salach ekspozycji jest światło - półprzeźroczyste panele ze zdjęciami, skanami dokumentów i opisami rozmieszczone raz na ścianach, raz na podłodze stanowią makabryczną, dozwoloną od lat 14 relację ze zbrodni Holocaustu. Nawet dla osoby dobrze znającej ten fragment historii z jego okropieństwami jest to przytłaczająca porcja faktów, obrazów i relacji. Wyjście z podziemia na świeże powietrze przynosi ulgę, ale konieczność ponownego przedarcia się przez labirynt - niepokój.
Zarówno pomnik, jak i muzeum to znakomite przykłady gry przestrzenią. Dowody na to, że dobra architektura może być sama w sobie środkiem wyrazu, mówiącym o historycznych wydarzeniach więcej, niż narracyjna ekspozycja.
Ścieżkę dźwiękową do spacerów i podróży berlińską komunikacją zapewnił zespół Bonaparte. Tu w kawałku dobrze oddającym mój stan po tych kilku dniach.
Za dobór muzyki i odkrywanie urokliwych zakątków DDR i kawałek podłogi dziękuję serdecznie 3M, linkując przy tym do notki, której u siebie nie zamieszczę, bo moje fotki z fockin' Bruges się nie udały. Za spotkanie i - bądź co bądź - znakomity pretekst do tego wypadu dziękuję z kolei KM.
Skoro podał to PAP, to musi być prawda, nie? Ustaliliśmy z Radkiem, że musimy zaatakować Rosję. W czwartek, góra w piątek. Wcześniej ustalił to prezydent:
Tylko koledzy z PAP nie wiedzą, że pisze się "Roodym" ;)
Gdy w grudniowy poranek telewizja nie pokazała Teleranka, dobiegałem dwóch lat. Trudno, żebym to pamiętał. Ale też jestem born in da PRL, zbierałem puszki, u Dziadków na taki magnetofon i takie kasety nagrywałem nawet jakąś muzykę, której pewnie dziś nie dałoby się z nich odsłuchać (pewnie gdzieś leżą, w jakimś pudle) nie dziwne więc, że i do mnie ten kawałek trafił. Bez polityki, bez wybielania czegokolwiek. Sama nostalgia. Jak u autorów.
Po tegorocznym festiwalu "Niewinni Czarodzieje" dawno już pozamiatane. Zostało fajne wspomnienie, które właśnie objawiło się na u2b. Panie i Panowie, Mitch & Mitch w niepowtarzalnym secie - a raczej w jego skromnym fragmencie:
Wieńczący festiwal dancing zorganizowany w dożywającym swych dni kinie Iluzjon był naprawdę niezwykły. Zespół wspiął się na wyżyny, zagrał muzykę żywcem wyjętą sprzed kilkudziesięciu lat, a kolorowe skarpetki, koszule z obszernymi kołnierzami, koki na głowach pan oraz wódka i śledzik dopełniły uroku. Najbardziej niezwykłe wrażenie robił jednak parkiet podrygujący w niedzisiejszym rytmie, ludzie ruszający się w sposób nie mający nic wspólnego z zabawą we współczesnych klubach. Wrażenie było niezwykłe, magiczne, podróż w czasie okazała się możliwa. Wspaniała zabawa.
Rezygnuję z zupki. Zabawka fajna, ale mam bloga, blipuję (ostatnio rzadziej), udostępniam różne rzeczy w Google Readerze, co można czytać na prawej szpalcie lub śledzić w postaci osobnego kanału RSS. W dodatku Reader ma dokładnie taką samą możliwość dodawania do udostępnionych rzeczy linków spoza śledzonych RSS-ów. Zupka smaczna, ale niepotrzebna.
W ogóle muszę trochę okiełznać swoją sieciową aktywność. Nowa praca ma jednak taką specyfikę, że nie nadążam z czytaniem wszystkiego, co mam w Readerze, o posyłaniu tego dalej nie mówiąc. Dlatego rezygnuję z zupki też od drugiej strony - wywalam RSS-y znajomych. Z lekkim żalem, ale bez przesady - zgodnie z regułą, którą jakiś czas temu opisała Marta Klimowicz zakładam, że podobnie jak newsy, trafią do mnie tak czy owak te śmieszne rzeczy, które naprawdę są tego warte (ba, jak znam życie, to spora część tych nie wartych i tak też trafi).
Poza tym z zupką jest trochę tak, jak na załączonym obrazku - ostatni mógłby być podpisany soup.io. To jest tylko multiplikowanie internetowych dupereli. Ja zaczynam mieć dość.
Wszystko to po części w związku z piątkowym zamieszaniem wokół zdjęć z magazynu "Life" (trzeba mieć większą kontrolę nad tym co i gdzie się firmuje swoja ksywką, jak widać), a po części z faktem, że dopiero dziś udało mi się wygrzebać z oznaczonych gwiazdką tekstów z poprzednich tygodni i prawdę mówiąc nie czuję, że bez nich byłbym uboższy.
No, może film o skoku spadochronowym z Burj Dubai był wart uwagi:
Na mnie samo wejście po schodach na 160 piętro robi wrażenie ;)
Myślę, że to może być pierwszy film, po którym wyjdę z sali i kupię sobie bilet na następny seans. Chciałbym, żeby tak było w każdym razie. Panie i Panowie - jest już nowy trailer Star Treka w interpretacji JJ Abramsa. Nie embeduję, bo oglądanie tego w jutubowej jakości jest profanacją. Klękamy i ściągamy w jakości HD stąd lub - łatwiej - stąd.
Nigdy nie byłem fanem filmów przyrodniczych, ale na ten zwróciłem uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, trailer pojawił się w sieci niedługo po tym, jak wróciłem z kursu nurkowego. Po drugie przez wzgląd na nazwisko reżysera. Werner Herzog opowiada o tym, kogo spotkał na końcu świata.
Stwierdzenie, że nie jest to typowy film przyrodniczy nikogo raczej nie zaskoczy. Zresztą Herzog - prowadzący narrację zza kamery, w pierwszej osobie - od razu mówi, że nie będzie to kolejny film o pingwinach. I rzeczywiście pingwinów jest tu stosunkowo niewiele, właściwie jeden, choć epizod z jego udziałem jest poruszający. To w ogóle przymiotnik, który najlepiej oddaje charakter tego niecodziennego filmu.
Czytelne jest w nim przesłanie ekologiczne, które z perspektywy powierzchni gigantycznej góry lodowej, która krąży po ocenie brzmi znacznie bardziej przekonująco, niż z jakiejkolwiek innej. Nawet dotknięte suszą rejony Afryki nie przerażają tak, jak ta masa wody, która pewnego dnia się po prostu rozpuści.
Film ma bohaterów - wielonarodowy tłum koczowników zamieszkujących bazę naukową na końcu świata; freaków, dziwaków, odszczepieńców, uciekinierów, ludzi, którzy zatracili się w nauce tak dalece, że pewnego dnia ocknęli się "na dole" kuli ziemskiej, gdzie - jak mówi jeden z nich - spadają w końcu wszyscy ci, którzy nigdzie indziej nie umieją się zaczepić. Herzog przygląda im się z życzliwym dystansem, ale nie próbuje ukrywać, że każdy z nich jest przerażający w szaleństwie, które pchnęło go na biegun lub co najmniej w jego okolicę. Ale też podziwia zapał eksploratorów, dla których chlebem powszednim jest odkrywanie nowych gatunków organizmów, nurkowanie pod lodem czy mieszkanie w namiocie na krawędzi wulkanu.
Przetyka te portrety zdjęciami przyrody - w dobie filmów przyrodniczych w jakości HD dostępnych w każdej kablówce trudno mówić tu o czymś miażdżącym. Rzecz raczej w nastrojowości, w chwilami nawet zbyt sugestywnej muzyce, która nie zostawia właściwie pola do interpretacji. Pokazuje świat, który czasem przypomina otwartą przestrzeń kosmiczną, innym razem planetę Hoth, a czasem coś na pograniczu Archiwum X, Obcego i innych klasyków SF. W bazie naukowej otoczonej śniegiem, ale samej w sobie unurzanej w błocie, pełnej koparek, spychaczy i brudnych baraków poczujemy się niemal jak w odległej stacji kosmicznej na rubieżach galaktyki; niemal tak klaustrofobicznie, jak w metalowej puszce na orbicie. Gdzieś w tle pojawia się też skojarzenie z Odyseją Kosmiczną, tyle że to nie HAL mówi odmawia nam spokojnym głosem wykonywania poleceń - robi to przyroda. Odnajdziemy tu podobną nastrojowość - pełną niepokoju, który udziela się momentalnie i nie opuszcza po wyjściu z kina.
I w ten sposób wzmacnia jeszcze ekologiczne przesłanie, które nie jest tu ofensywną ideologią, lecz wydaje się naturalną konsekwencją obcowania z przyrodą w ekstremalnym wydaniu.
Spotkania na krańach świata (Encounters at the End of the World) reż. Werner Herzog USA 2008
Tak, jak nie chcę, by blog stał się miejsce przedrukowywania komunikatów prasowych, tak i didełoklipów staram się nie wklejać hurtem. Ale pojawiły się dwa, o podobnym charakterze, które chcę odnotować.
Pierwszy to Molesta - Inspiracje. Przyznaję, nigdy nie byłem fanem chłopaków, nawet w czasach, gdy polskim hip-hopem jarałem się jak pedofil w Smyku. Ale kawałek do mnie trafił - ma fajną wibrację i uderza we właściwe struny. I to nawet nie chodzi o rozpoznawanie sampli czy nawiązań, tylko o ten rodzaj spojrzenia na muzykę w perspektywie własnej biografii, który zawsze był mi bliski i zawierał się znakomicie w reklamowym haśle któregoś producenta elektroniki - "Soundtrack to your life". No i "hip-hopowe akcje, co chcesz o nich wiedzieć? / Trzeba być tam, robić to, żeby wiedzieć" - aż mi się gęba uśmiechnęła na wspomnienie tych pierwszych kawałków z 'B.E.A.T. Records". Dziś żałuję, że wtedy pożałowałem na CD, a kasety nie mam gdzie odtworzyć.
Zatem Molesta i goście:
Drugi trybut pomyślany na podobnej zasadzie trafia do mnie o tyle, o ile sam byłem i wciąż jestem fanem T.Love. Może mniej tego nowszego, bardziej tego starszego, ale któregoś dnia ze zdziwieniem odkryłem, że na półce mam niemal pełną dyskografię. Ten nowy kawałek to takie typowe muńkowe śpiewanie, wchodzi mi bardziej od kilku ostatnich singli T.Love, które czasem przekraczały granice obciachu. A samym klipie najbardziej rozbawiło mnie to, że wszystkich tych znanych gości trzeba było podpisać. Pewnie po to, żeby ta młodzież, o której Muniek mówi z sympatią, miała szansę złapać who is who ;)
A w temacie tego, co się nie mieści na bloga - poeksperymentuję z zupką - od dziś różne pierdoły będą trafiać do zupy (o czym informuje stosowna ikonka pod wklejką blipa).
XIII się skończył - tak chciałem zacząć, a nawet zatytułować ten tekst. Ale nic z tego. Przeczytałem właśnie, że po 19 tomach wydawcy nie odpuszczają - nowi autorzy pracują nad poboczną serię o przeciwnikach Trzynastego. "Mangusta" ukaże się w Polsce jeszcze w listopadzie.
O końcu serii pisać chciałem w kontekście mini serialu wyemitowanego właśnie w kanadyjskiej telewizji. Wydawało mi się, że po 19 tomach wydawanych przez ponad 20 lat, grze komputerowej, która doczekała się wznowień w seriach z klasykami i serialu właśnie można będzie napisać "The End". A tu nic z tego.
Serial to duże słowo. Dwa półtora godzinne odcinki to stanowczo za mało, być choć zasygnalizować złożoność fabuły całej serii. Nie ma nawet miejsca na romans z major Jones, nie ma wątku Costa Verde, a - co za tym idzie - nie ma słowa o Irlandii, trzech zegarkach, ani włoskiej mafii. Nie ma też retrospektyw przenoszących fanów komiksu na całe tomy np. w czasy dzikiego Zachodu ani dziennikarskiego śledztwa w sprawie "Numeru XIII".
Została główna oś i nieliczne nawiązania do epizodów. Jest bohater, człowiek bez pamięci (zupełnie bez sensu spada z nieba na spadochronie, zamiast zostać wyrzuconym przez morze) wyszkolony na zawodowego mordercę. Z numerem XIII wytatuowanym na ramieniu. Szybko okazuje się, że jest podejrzewany o, bagatela, zamordowanie prezydenta USA (który w stosunku do oryginału zmienił płeć). Oczywiście jest wrabiany w spisek.
Brzmi znajomo? XIII to nikt inny jak Jason Bourne z powieści Ludluma. Wikipedia twierdzi, że komiks przewyższa książkowy oryginał, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Pewny jestem natomiast, że z ekranizacjami jest dokładnie odwrotnie - serial wyprodukowany z pomocą znacznie mniejszych pieniędzy nie dorównuje filmom z Mattem Damonem. Oglądany w takim kontekście jest po prostu zbyt marny i to pomimo całkiem nieźle dobranej obsady. Szkoda tylko, że Lee Marvin nie dożył szansy, by zagrać generała Carringtona, którego narysowano chyba z jego zdjęcia - zastąpił go Stephen McHattie; bez rewelacji. Lepiej wypadli jednak aktorzy grający epizody, niż główni bohaterowie grani przez Stephena Dorffa i Vala Kilmera (zupełnie niepodobnego do wspomnianego Mangusty).
Nie mogąc się ścigać z kinowym odpowiednikiem autorzy mogli wszak postawić na zrobienie znakomitego serialu - "XIII" to idealny materiał. Jean Van Hamme rozciągnął fabułę, pokazał ją z wielu perspektyw, pogłębiał czasem do granic absurdu relacje między bohaterami i ich skomplikowaną przeszłość przecinającą się co krok. Znakomicie zagrał kalkami z książek i filmów, zgrabnie prześlizgnął się po amerykańskich mitach i popkulturowych schematach - to wszystko starczyłoby na kilka sezonów. Zamiast tego dostajemy trzygodzinną popłuczynę po współczesnym kinie sensacyjnym, która nie dostaje do komiksowego pierwowzoru właściwie niczym. Ogromny zawód.
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła. -- Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora. -- Szablon: Denim by Darren Delaye.