Warszawskie archikłótnie
Przed dawnym pawilonem kasowym dworca Warszawa Powiśle odbyła się dziś pierwsza "Archigadanina". Dziękując organizatorom za zaproszenie do udziału w dyskusji zamieszczam tekst, który miał być podstawą mojego wystąpienia, które ostatecznie poszło trochę obok.
Im dłużej zajmuję się archipisaniem, tym głębiej sięgam do historii miasta i z tym większym zdziwieniem odkrywam, że spory toczone dziś niewiele różnią się od tych sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Podobieństwo dyskusji o ochronie konserwatorskiej Pałacu Kultury do kwestii rozbiórki soboru na placu Saskim jest bodaj najbardziej wymownym przykładem - zmieniają się miejsca i budynki, ale problemy i argumenty pozostają te same.
Nie jest to rzecz charakterystyczna wyłącznie dla Warszawy - podobnych do siebie debat o kontrowersyjnych decyzjach, wielkich planach i łamiących schematy budynkach toczy się na świecie mnóstwo. Protestów, oskarżeń, mocnych słów i emocji nie brakuje nigdzie.
Z drugiej strony, architektura stolicy prowokuje do dyskusji w sposób wyjątkowy. Jak w każdym mieście, jest ona wypadkową mód, stylów, ekonomicznych możliwości i historycznych okoliczności. Tyle że tu okoliczności były niezwykle dramatyczne i pozostawiły na planie miasta ślady tak szokujące, wyrwy tak bolesne i blizny tak głębokie, że nie trzeba specjalnej spostrzegawczości, dużej wrażliwości ani fachowej wiedzy, by dostrzec, że na każdym kroku coś nie gra.
Łatwo to wypunktować, więc łatwo narzekać, że jest brzydko; że coś gdzieś nie pasuje. Przynajmniej w opinii ekspertów, którzy "choć trochę znają się na architekturze". To z kolei staje się pretekstem do kłótni - najlepiej na internetowym forum, szybko zredukowanej do sporu między "miejscowymi" i "przyjezdnymi". Stąd już tylko krok do awantury, choćby o to, z czyich cegieł miasto odbudowano. I archigadanie szybko zmienia się w naszą ulubioną rozrywkę - (archi)kłótnię. Obawiam się, że o architekturze gada się dużo, bo to po prostu dobry pretekst.
Czy sprzyja to rozwojowi architektonicznemu miasta? Gdyby wziąć na warsztat otoczenie Pałacu Kultury, z całą pewnością można stwierdzić, że gadanie nie ma żadnego związku z rozwojem. Wydrukowanymi na kartkach A4 głosami w sporze o to miejsce można by co najwyżej pokryć cały plac. I oto mamy kolejny projekt dla tego miejsca, który nigdy nie będzie zrealizowany.
Archigadanie przeradzające się w archikłótnie nie jest jednak całkiem jałowe. I nie chodzi tylko o to, że gdyby nie 20 lat sporów o plac Defilad moglibyśmy nie mieć okazji spotkać się w tak zacnym towarzystwie, kilka karier dziennikarskich nie miałoby takiego startu, a kilka urzędniczych - takiego końca. Nie powstałaby też pewnie co najmniej jedna praca doktorska i co najmniej jedno stowarzyszenie dbające o rozwój Warszawy. Chodzi o coś innego.
Sam w archigadanie zaangażowałem się dość przypadkowo - po prostu w którymś momencie zostałem "rzucony" na nieruchomościowy odcinek dziennikarskiego frontu, który wydawał mi się zresztą wtedy niezbyt ciekawy. Zbiegło się to jednak w czasie z inwestycyjnym boomem, więc pracy nie brakowało i dość szybko przekonałem się, że w sporach o architekturę bardzo często odbijają się znacznie szersze, strukturalne i instytucjonalne problemy zarządzania miastem i planowania, nie tylko przestrzennego. Archigadanie zmusza nas do mierzenia się z tymi problemami i pogłębiania fachowej wiedzy, która - mam nadzieję - z czasem pozwoli nam znaleźć rozwiązania. To wydaje mi się znacznie ważniejsze w archigadaniu od kłótni o to, że jakiś budynek przypomina komuś supermarket.
Im dłużej zajmuję się archipisaniem, tym głębiej sięgam do historii miasta i z tym większym zdziwieniem odkrywam, że spory toczone dziś niewiele różnią się od tych sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Podobieństwo dyskusji o ochronie konserwatorskiej Pałacu Kultury do kwestii rozbiórki soboru na placu Saskim jest bodaj najbardziej wymownym przykładem - zmieniają się miejsca i budynki, ale problemy i argumenty pozostają te same.
Nie jest to rzecz charakterystyczna wyłącznie dla Warszawy - podobnych do siebie debat o kontrowersyjnych decyzjach, wielkich planach i łamiących schematy budynkach toczy się na świecie mnóstwo. Protestów, oskarżeń, mocnych słów i emocji nie brakuje nigdzie.
Z drugiej strony, architektura stolicy prowokuje do dyskusji w sposób wyjątkowy. Jak w każdym mieście, jest ona wypadkową mód, stylów, ekonomicznych możliwości i historycznych okoliczności. Tyle że tu okoliczności były niezwykle dramatyczne i pozostawiły na planie miasta ślady tak szokujące, wyrwy tak bolesne i blizny tak głębokie, że nie trzeba specjalnej spostrzegawczości, dużej wrażliwości ani fachowej wiedzy, by dostrzec, że na każdym kroku coś nie gra.
Łatwo to wypunktować, więc łatwo narzekać, że jest brzydko; że coś gdzieś nie pasuje. Przynajmniej w opinii ekspertów, którzy "choć trochę znają się na architekturze". To z kolei staje się pretekstem do kłótni - najlepiej na internetowym forum, szybko zredukowanej do sporu między "miejscowymi" i "przyjezdnymi". Stąd już tylko krok do awantury, choćby o to, z czyich cegieł miasto odbudowano. I archigadanie szybko zmienia się w naszą ulubioną rozrywkę - (archi)kłótnię. Obawiam się, że o architekturze gada się dużo, bo to po prostu dobry pretekst.
Czy sprzyja to rozwojowi architektonicznemu miasta? Gdyby wziąć na warsztat otoczenie Pałacu Kultury, z całą pewnością można stwierdzić, że gadanie nie ma żadnego związku z rozwojem. Wydrukowanymi na kartkach A4 głosami w sporze o to miejsce można by co najwyżej pokryć cały plac. I oto mamy kolejny projekt dla tego miejsca, który nigdy nie będzie zrealizowany.
Archigadanie przeradzające się w archikłótnie nie jest jednak całkiem jałowe. I nie chodzi tylko o to, że gdyby nie 20 lat sporów o plac Defilad moglibyśmy nie mieć okazji spotkać się w tak zacnym towarzystwie, kilka karier dziennikarskich nie miałoby takiego startu, a kilka urzędniczych - takiego końca. Nie powstałaby też pewnie co najmniej jedna praca doktorska i co najmniej jedno stowarzyszenie dbające o rozwój Warszawy. Chodzi o coś innego.
Sam w archigadanie zaangażowałem się dość przypadkowo - po prostu w którymś momencie zostałem "rzucony" na nieruchomościowy odcinek dziennikarskiego frontu, który wydawał mi się zresztą wtedy niezbyt ciekawy. Zbiegło się to jednak w czasie z inwestycyjnym boomem, więc pracy nie brakowało i dość szybko przekonałem się, że w sporach o architekturę bardzo często odbijają się znacznie szersze, strukturalne i instytucjonalne problemy zarządzania miastem i planowania, nie tylko przestrzennego. Archigadanie zmusza nas do mierzenia się z tymi problemami i pogłębiania fachowej wiedzy, która - mam nadzieję - z czasem pozwoli nam znaleźć rozwiązania. To wydaje mi się znacznie ważniejsze w archigadaniu od kłótni o to, że jakiś budynek przypomina komuś supermarket.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz