29 listopada 2008

"Czas honoru" to czas zmarnowany

Telewizja Polska wyprodukowała kolejny serial o II wojnie światowej. Tym razem zmarnowała nie tylko pomysł, ale i scenariusz ze sporym potencjałem.

Dokładnie rok temu recenzowałem serial "Tajemnica twierdzy szyfrów". O "Czasie honoru" mógłbym właściwie napisać to samo, z jednym wyjątkiem - tyle miejsca, ile tam poświęciłem Cezaremu Żakowi, nie ma na kogo spożytkować. Poza Janem Englertem, który jest klasą sam dla siebie, nie ma kogo pochwalić. Aktorstwo drewniane, nieprzekonujące, oparte o jedną minę na postać. W przypadku wojskowych gra jeszcze mundur - w przypadku cywilów nie gra nic.

Historia jest prosta. Pięciu Cichociemnych, wśród nich bracia Władek i Michał Konarscy (Jan Wieczorkowski i Jakub Wesołowski) i ich ojciec Czesław, dowódca oddziału (Jan Englert właśnie) zostaje zrzuconych do Polski. Trafiają do Warszawy, gdzie włączają się w działalność konspiracyjną. I od razu pakują się w kłopoty, bo nie potrafią powstrzymać się przed odwiedzeniem - lub przynajmniej zobaczeniem - bliskich, których nie widzieli od września 1939 roku.

Szybko okazuje się, że te same wojenne realia, które z pięciu ludzi stworzyły oddział żołnierzy, poprzecinały też życiowe drogi ich bliskich w kraju. Intryga kręci się wokół narzeczonej jednego z Cichociemnych, Bronka (Maciej Zakościelny). Wanda (Maja Ostaszewska - szokująco drewniana!) tak desperacko chce wspierać podziemie, że daje się wciągnąć w intrygę swojego byłego męża, Karola, który uratował się przed rozstrzelaniem mamiąc Niemców kontaktami w organizacji. Nie wiedząc o tym Wanda co krok naraża wszystkich na wsypę. Tymczasem inny spadochroniarz - Władek - wpada w czasie łapanki i ląduje na Pawiaku. Cichociemni postanawiają go odbić.

Potencjał tej historii to właśnie tragiczny wymiar działań Wandy i jej matki, która nie rozumie motywacji córki i źle je oceniając wpędza córkę w kolejne kłopoty w chwili, gdy tamta zaczyna rozumieć swoją sytuację - losy tych postaci rzeczywiście mówią coś o wojennych dramatach Polaków. Niestety, serial się na tym nie skupia, lecz tyleż usilnie, co nieudolnie próbuje być filmem sensacyjnym.

Historycy-puryści mogą się przyczepić, że oddział spadochroniarzy nie mógłby się raczej składać w 60 proc. z jednej rodziny, ale to można jeszcze wybaczyć - w końcu chodzi o to, żeby losy bohaterów się splatały. Spadochroniarze nie łamali jednak tak swobodnie bezwzględnego zakazu kontaktowania się z bliskimi. W najlepszym razie decydowali się przekazać jakiś zaszyfrowany znak życia (matka Stefana Bałuka miała się zorientować, że syn jest w Warszawie, gdy ten, przez umyślnego zamówił u niej ubrania na wymiar). A już na pewno nie zorganizowali by nieautoryzowanej przez komendę główną akcji odbicia kogokolwiek z Pawiaka.

I tu już trudno usprawiedliwiać cokolwiek realiami filmu - to naginanie rzeczywistości historycznej maskuje po prostu słabość warsztatu. Współczesne seriale karmią się przecież właśnie stopniowym odkrywaniem wzajemnych relacji między bohaterami, czego szczytowym osiągnięciem jest bodaj "Heroes", gdzie na przestrzeni niecałych trzech sezonów chyba każdy bohater zdążył ze dwa razy zmienić stronę, z dobrego stać się złym lub odwrotnie, zaskakując przy tym zarówno widza, jak i inne postacie. Tymczasem w "Czasie honoru" bohaterowie są do gry wprowadzani łopatologicznie, schematycznie, raz ustawieni na planie niczym już nie zaskoczą - historia z całkiem niezłym potencjałem wyprztykana jest już w trzecim odcinku. Reszta to akcja, która powinna się rozegrać na przestrzeni dwóch, góra trzech epizodów, a wlecze się kolejnych dziesięć (klasycznie: nuda i dłużyzny).

Współczesneh seriale budowane są według pewnego schematu - fabuła całości jest czasem niedookreślona, bo to kiedy się skończy, zależy od oglądalności. Trzeba mieć pomysł na jeden sezon, ale liczyć się z tym, że może trzeba będzie go rozciągnąć do trzech albo sześciu. Spójną całością jest za to każdy odcinek - z początkiem, rozwinięciem i finałem, najczęściej w postaci cliffhangera. Jak to wygląda w produkcji TVP?

Kulminacyjną sceną jednego wątku jest pierwsze spotkanie Bronka z Wandą. Okoliczności są dramatyczne: Wanda - przed wojną gwiazda teatru - idzie pod rękę z nachalnym dyrektorem koncesjonowanego przez Niemców Teatru Polskiego, który chce ją namówić do powrotu na scenę. Zza rogu wypada Bronek z pistoletem w ręku i recytuje: "W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej został pan skazany na..." - urywa i patrzy na Wandę, ona na niego. To be continued? A gdzie tam! Widz i tak nie jest zaskoczony, bo scenarzyści szykowali go na tę scenę od dwóch odcinków, a i Wanda zaskoczona nie jest, bo chwilę wcześniej o tym, że Bronek jest w Warszawie dowiaduje się od matki, która go widziała. A cała scena następuje nie na końcu odcinka, ani nawet przed przerwą reklamę (bo w TVP reklam nie ma, a oglądając zachodnie seriale skonstruowane tak, by widz nie zmienił kanału w czasie przerwy można dojść do wniosku, że reklamy wręcz służą scenariuszom), tylko w samym środku.

Wszystko to jest w dodatku realizowane na modłę teatru telewizji - głównie ciasnych wnętrzach, bez szerokich (bo drogich) planów, bez panoram, przelotów, scen batalistycznych, pościgów, z kilkoma niezbyt spektakularnymi wybuchami, ciągle w tych samych plenerach. Mizerię budżetu obnaża fakt, że obrazki z okupowanej Warszawy to czarno-białe filmy archiwalne. W takim anturażu Państwo Podziemne wygląda na teatralny spisek grupki wariatów - potęga konspiracyjnej maszyny sprowadzona jest do kilku smutnych panów i kilku wesołych łączniczek.

Wiedząc, że serial ma 13 odcinków spodziewałem się, że wszystkie otwarte w nim wątki zbiegną się w finale - a finałem konspiracji w Warszawie było oczywiście Powstanie. Nic bardziej mylnego - fabuła wraz z pobocznymi wątkami urywa się gdzieś w połowie 1941 roku wraz z odbiciem Władka z Pawiaka.

Pytanie, które rodzi się po obejrzeniu takiej produkcji, brzmi: czy zamiast co roku wypuszczać jeden gniotowaty, kilkunastoodcinkowy, ni to obyczajowy, ni to sensacyjny serial, nie lepiej za budżet trzech takich produkcji wyprodukować pięć odcinków czegoś, co naprawdę będzie trzymało w napięciu?

6 komentarzy:

  1. To jedyny, obok "Gotowych na wszystko", serial, który w ostatnich czasach z przyjemnością oglądałem. Bardzo podobał mi się scenariusz i mam wielką nadzieję na ciąg dalszy. PozdrawiaM.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ogładałam z zaciekawieniem, ponieważ ta tematyka mnie interesuje, a mało obecnie polskich produkcji związanych z życiem cywilów i nie-cywilów w czasie II wojny św. Nie genialne, ale do przełknięcia. Tylko jedno wywołuje bunt-wątek getta. Zamiast przedstawić historię rodziny żydowskiej opisywana jest w niewielkim stopniu prawdopodobna historia znajdującej się w getcie rodziny polskich katolików-możliwe, aczkolwiek jak wiadomo nie nagminne. Niepokojące jest to, że autorzy przedstawiają ich tragedię przede wszystkim w tym,że to nie było miejsce dla nich,że "wsadzono" ich tam pomyłkowo. Nasuwa się pytanie-czy twórcy twierdzą, że tylko katolicy byli tam niesłusznie?! Wszak wszystkie inne watki dotycza herosow i nie tylko polskiej narodowosci (w wiekszosci katolikow)-wystarczy do przedstawienia zawilosci naszej historii. Pokazmy tez niewatpliwy wielki tragizm narodu żydowskiego.A do tego złymi w tej historii okazali się Żydzi...Nie twierdzę,że takich nie było, wszyscy ludzie są i źli i dobrzy bez wględu na narodowosc itd... Ale ludzie, miejmy szacunek dla milionów ofiar w gettach, wszak zamęczano ich i mordowano tylko dlatego,że byli Żydami... Pokażmy prawdę, jesli emisja jest w dobrym czasie antenowym i po serial "sięgnie" niejeden rzadko "dotykajacy" takiej tematyki, nie wprowadzajmy ludzi w blad.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rzeczywiście,
    nie zwróciłem na to uwagi, ale faktycznie można to zinterpretować w ten sposób.

    OdpowiedzUsuń
  4. @gosik
    W getcie znalazła się spora liczba ludzi, którzy wg ustaw norymberskich byli Żydami ale z judaizmem nie mieli nic wspólnego ani nie czuli się Żydami (Polański kiedyś opowiadał, że w getcie obchodzili nawet Boże Narodzenie i mieli choinkę). Zapewne wielu z takich ludzi uważało, że dostali się do getta "pomyłkowo".

    OdpowiedzUsuń
  5. @ 3m:

    Nikt nie mówi, że takie przypadki się nie zdarzały. Ale nie takie losy stanowią kwintesencję tego, czym było getto. A tu - gdzie filmowy skrót każe szukać skrótu w postaci tych najbardziej typowych - mamy do czynienia z wątkiem nietypowym. I faktycznie można to odebrać jako jakąś taką niechęć do pokazania polskiego chłopaka, który kocha żydówkę. Będzie to oczywiście wyraz pewnej nadwrażliwości, ale rzeczywiście jedyni Żydzi pokazani w tym filmie wprost, to albo statyści, to oszuści.

    OdpowiedzUsuń
  6. @roody102
    Zgadzam się jeśli chodzi o filmowy skrót. Z tym że z drugiej strony patrząc - jak postaci drugoplanowe są za bardzo schematyczne i stereotypowe to się marudzi, że są papierowe ;-P

    OdpowiedzUsuń

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.