Mały ptaszek nad MSN
Sprawa Muzeum Sztuki Nowoczesnej zdominowała blogaska. Dzieje się tak dlatego, że ogniskują się w niej wszystkie problemy i patologie zarządzania tym miastem. Problemy wykraczające daleko poza decyzje administracyjne, finansowe czy nawet planistyczne.
Muzeum to jeden z tych tematów, który śledzę niemal od samego początku, a już na pewno od ogłoszenia wyników konkursu na projekt budynku. To moje poletko i to na nim właśnie zbieram swoje obserwacje dotyczące kierowania miastem. Dziś dołożyła się do nich kolejna - "Gazeta Stołeczna" opublikowała właśnie żenujący wywiad z wiceprezydentem Jackiem Wojciechowiczem.
Kompromitacja. Wywiad dowodzi, że miasto gardzi tym projektem i jego dyrekcją (o tym już pisałem - naprawdę nie są to jeszcze najgorsze komentarze pod adresem Joanny Mytkowskiej, jakie można usłyszeć w ratuszu). Właściwie nie powinno to jednak nikogo dziwić. Większości Polaków sztuka współczesna kojarzy się za pewne z genitaliami na krzyżach, obieraniem ziemniaków w galerii i meteorytem bezczeszczącym wizerunek papieża. Słowem ze skandalem i kontrowersją. Trudno się zresztą dziwić, skoro o sztuce współczesnej mówi się głośniej tylko w takim kontekście. W efekcie ludzie oceniają związane z nią środowisko jako niegroźnych wariatów i pozerów lub wręcz jako groźnych manipulatorów, oszustów, którzy chcą żyć za publiczne pieniądze. Pośrednio dowodził tego sondaż, w którym warszawiaków pytano, jakie inwestycje są najpotrzebniejsze - muzeum znalazło się na ostatnim miejscu.
Nawiasem mówiąc rzecznik ratusza, Tomek Andryszczyk powiedział wtedy odważne zdanie, które, cóż, brzmi dziś jak trafne podsumowanie całej sytuacji. - Podnoszenie poziomu infrastruktury kosztem np. muzeów byłoby wulgaryzacją zarządzania miastem - ocenił, co zresztą zostało mu wypomniane przez Michała Pretma na blogu HGW Watch.
Rządzący Warszawą politycy mają dwa problemy. Po pierwsze, nie wiedzą jak wytłumaczyć wyborcom, że wydają 300 milionów złotych na muzeum, gdzie będzie się pokazywać genitalia na krzyżach. Po drugie zaś sami nie rozumieją, po co budować takie muzeum. Dobrze punktuje to Dorota Jarecka w komentarzu na łamach "Stołka", choć ja powiem ostrzej: ratusz po prostu nie ma zaplecza intelektualnego, które byłoby w stanie zrozumieć rangę tego projektu. Miastem rządzą ludzie, którzy sprowadzają wszystko do kwitków, procedur, bilansu ekonomicznego, ale przede wszystkim politycznego. Zagadnienie modernizacji Warszawy i Polski, o którym wspomina dyrektor Mytkowska, przerasta ich horyzonty, dlatego bez większego problemu, bez poczucia żenady ulegają własnym wyobrażeniom o poziomie intelektualnym wyborców i nawet nie próbują wznieść się ponad.
Niestety, muzeum to inwestycja trudna do sprzedania. Centrum Nauki Kopernik broni się jako miejsce potencjalnych atrakcji, Muzeum Historii Żydów Polskich - pomijając inny ciężar gatunkowy - broni się pośrednio sukcesem Muzeum Powstania Warszawskiego. O inwestycjach infrastrukturalnych nie mówiąc - te, choć budzą spory o lokalizacje - są dość oczywiste. I na tym poziomie się zatrzymują warszawscy politycy. Modernizacja kończy się dla nich na poprawie infrastruktury.
Tymczasem Muzeum Sztuki Nowoczesnej to inwestycja, która bezpośrednio służyć będzie rzeczywiście stosunkowo nielicznej grupie ludzi, a szersze pożytki z jej działalności są trudno dostrzegalne. "Efekt Bilbao" się u nas nie powtórzy i to nie dlatego, że projekt Kereza nie jest tak szalony, jak pomysł Gehry’ego, lecz dlatego że tam za ciosem poszły właśnie lokalne władze. Zainwestowano w modernizację miasta, wyremontowano całe kwartały ulic, poprawiono jakość infrastruktury - muzeum stało się tylko pretekstem. W Warszawie tak się nie stanie, bo nie ma ku temu woli.
Ale to nie znaczy, że muzeum nie będzie miało wpływu na otoczenie. Nie chcę wulgaryzować idei, ale z czysto biznesowego punktu widzenia obecność takich ośrodków czyni Warszawę miejscem atrakcyjniejszym. Wielki biznes lubi sąsiedztwo takich instytucji, nawet jeśli jego przedstawiciele rzadko zapuszczają się do galerii. Widać to znakomicie w Bazylei, mieście które jest jednocześnie wielkim ośrodkiem przemysłu farmaceutycznego i zarazem jednym z najważniejszych ośrodków związanych z współczesną sztuką właśnie. Ale efekt odczuł nawet Londyn, który przecież nigdy na brak w tym względzie nie narzekał. A mimo to otwarcie Tate Modern miało korzystny wpływ na wizerunek tego miasta także i wśród tej grupy.
Nie sprowadzajmy jednak muzeum do rangi magnesu dla pieniędzy. Nasza część Europy jest dziś właściwie białą plamą na mapie, która obejmuje ważne ośrodki krytycznego myślenia o kulturze. Nie bierzemy udziału w debatach, które toczą się na świecie, właściwie nie ma w Polsce osób z autorytetem rozpoznawalnych w skali Europy. Zmarginalizowaliśmy się. A przecież nasze doświadczenie transformacji ustrojowej jest dla całego świata zjawiskiem niezwykle interesującym, domagającym się rzeczowego opisu, analizy. Owszem, takie analizy mogą powstawać na uniwersytetach, ale tu jakoś nie odnieśliśmy sukcesu. Politycznych think-tanków o światowym wpływie też nam się nie udało wytworzyć. Nic więc dziwnego, że świat zwraca się z pytaniem "jak wy to zrobiliście?" do artystów, którzy się przebijają do światowej czołówki. I właśnie wokół tego pytania koncentrować chce się muzeum. I znów - to nie jest tak, że z dnia na dzień Warszawa stanie się dzięki temu miastem o wpływie takim, jak Londyn. Ale stanie się miejscem, którego głos będzie lepiej słyszalny. To przekłada się na kapitał finansowy, polityczny, ludzki. Jako społeczeństwo zyskamy swój głos tam, gdzie dziś go po prostu nie mamy. A muzeum będzie punktem, do którego zwracać się będą szukając odpowiedzi intelektualiści z całej Europy. Intelektualnym odpowiednikiem punktu informacji turystycznej, których zresztą też w Warszawie nie mamy; miejscem, gdzie można zacząć rozumieć nasz kraj i naszą część Europy. Nie jej historię - jak w Muzeum Powstania - lecz jej teraźniejszość.
To są aspekty trudne do opisania, trudne do zrozumienia, a już na pewno nie dające się łatwo opisać po stronie zysków i przeliczyć na 300 milionów złotych wydanych na budowę muzeum.
Teza, że Lech Kaczyński rozumiał to wszystko, gdy inaugurował proces tworzenia muzeum przychodzi mi do głowy z dużym trudem - ale może właśnie dlatego, że jest człowiekiem dobrze znającym uczucie bycia niezrozumianym, sam rozumiał sens tworzenia instytucji, która pozwoli światu zrozumieć naszą pogmatwaną mentalność już nie w stricte historycznym kontekście? W każdym razie jeśli nawet decyzja wynikała tylko z chęci ugrania kapitału politycznego, to nie była tak kunktatorska, jak zachowanie ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Muzeum to jeden z tych tematów, który śledzę niemal od samego początku, a już na pewno od ogłoszenia wyników konkursu na projekt budynku. To moje poletko i to na nim właśnie zbieram swoje obserwacje dotyczące kierowania miastem. Dziś dołożyła się do nich kolejna - "Gazeta Stołeczna" opublikowała właśnie żenujący wywiad z wiceprezydentem Jackiem Wojciechowiczem.
Kompromitacja. Wywiad dowodzi, że miasto gardzi tym projektem i jego dyrekcją (o tym już pisałem - naprawdę nie są to jeszcze najgorsze komentarze pod adresem Joanny Mytkowskiej, jakie można usłyszeć w ratuszu). Właściwie nie powinno to jednak nikogo dziwić. Większości Polaków sztuka współczesna kojarzy się za pewne z genitaliami na krzyżach, obieraniem ziemniaków w galerii i meteorytem bezczeszczącym wizerunek papieża. Słowem ze skandalem i kontrowersją. Trudno się zresztą dziwić, skoro o sztuce współczesnej mówi się głośniej tylko w takim kontekście. W efekcie ludzie oceniają związane z nią środowisko jako niegroźnych wariatów i pozerów lub wręcz jako groźnych manipulatorów, oszustów, którzy chcą żyć za publiczne pieniądze. Pośrednio dowodził tego sondaż, w którym warszawiaków pytano, jakie inwestycje są najpotrzebniejsze - muzeum znalazło się na ostatnim miejscu.
Nawiasem mówiąc rzecznik ratusza, Tomek Andryszczyk powiedział wtedy odważne zdanie, które, cóż, brzmi dziś jak trafne podsumowanie całej sytuacji. - Podnoszenie poziomu infrastruktury kosztem np. muzeów byłoby wulgaryzacją zarządzania miastem - ocenił, co zresztą zostało mu wypomniane przez Michała Pretma na blogu HGW Watch.
Rządzący Warszawą politycy mają dwa problemy. Po pierwsze, nie wiedzą jak wytłumaczyć wyborcom, że wydają 300 milionów złotych na muzeum, gdzie będzie się pokazywać genitalia na krzyżach. Po drugie zaś sami nie rozumieją, po co budować takie muzeum. Dobrze punktuje to Dorota Jarecka w komentarzu na łamach "Stołka", choć ja powiem ostrzej: ratusz po prostu nie ma zaplecza intelektualnego, które byłoby w stanie zrozumieć rangę tego projektu. Miastem rządzą ludzie, którzy sprowadzają wszystko do kwitków, procedur, bilansu ekonomicznego, ale przede wszystkim politycznego. Zagadnienie modernizacji Warszawy i Polski, o którym wspomina dyrektor Mytkowska, przerasta ich horyzonty, dlatego bez większego problemu, bez poczucia żenady ulegają własnym wyobrażeniom o poziomie intelektualnym wyborców i nawet nie próbują wznieść się ponad.
Niestety, muzeum to inwestycja trudna do sprzedania. Centrum Nauki Kopernik broni się jako miejsce potencjalnych atrakcji, Muzeum Historii Żydów Polskich - pomijając inny ciężar gatunkowy - broni się pośrednio sukcesem Muzeum Powstania Warszawskiego. O inwestycjach infrastrukturalnych nie mówiąc - te, choć budzą spory o lokalizacje - są dość oczywiste. I na tym poziomie się zatrzymują warszawscy politycy. Modernizacja kończy się dla nich na poprawie infrastruktury.
Tymczasem Muzeum Sztuki Nowoczesnej to inwestycja, która bezpośrednio służyć będzie rzeczywiście stosunkowo nielicznej grupie ludzi, a szersze pożytki z jej działalności są trudno dostrzegalne. "Efekt Bilbao" się u nas nie powtórzy i to nie dlatego, że projekt Kereza nie jest tak szalony, jak pomysł Gehry’ego, lecz dlatego że tam za ciosem poszły właśnie lokalne władze. Zainwestowano w modernizację miasta, wyremontowano całe kwartały ulic, poprawiono jakość infrastruktury - muzeum stało się tylko pretekstem. W Warszawie tak się nie stanie, bo nie ma ku temu woli.
Ale to nie znaczy, że muzeum nie będzie miało wpływu na otoczenie. Nie chcę wulgaryzować idei, ale z czysto biznesowego punktu widzenia obecność takich ośrodków czyni Warszawę miejscem atrakcyjniejszym. Wielki biznes lubi sąsiedztwo takich instytucji, nawet jeśli jego przedstawiciele rzadko zapuszczają się do galerii. Widać to znakomicie w Bazylei, mieście które jest jednocześnie wielkim ośrodkiem przemysłu farmaceutycznego i zarazem jednym z najważniejszych ośrodków związanych z współczesną sztuką właśnie. Ale efekt odczuł nawet Londyn, który przecież nigdy na brak w tym względzie nie narzekał. A mimo to otwarcie Tate Modern miało korzystny wpływ na wizerunek tego miasta także i wśród tej grupy.
Nie sprowadzajmy jednak muzeum do rangi magnesu dla pieniędzy. Nasza część Europy jest dziś właściwie białą plamą na mapie, która obejmuje ważne ośrodki krytycznego myślenia o kulturze. Nie bierzemy udziału w debatach, które toczą się na świecie, właściwie nie ma w Polsce osób z autorytetem rozpoznawalnych w skali Europy. Zmarginalizowaliśmy się. A przecież nasze doświadczenie transformacji ustrojowej jest dla całego świata zjawiskiem niezwykle interesującym, domagającym się rzeczowego opisu, analizy. Owszem, takie analizy mogą powstawać na uniwersytetach, ale tu jakoś nie odnieśliśmy sukcesu. Politycznych think-tanków o światowym wpływie też nam się nie udało wytworzyć. Nic więc dziwnego, że świat zwraca się z pytaniem "jak wy to zrobiliście?" do artystów, którzy się przebijają do światowej czołówki. I właśnie wokół tego pytania koncentrować chce się muzeum. I znów - to nie jest tak, że z dnia na dzień Warszawa stanie się dzięki temu miastem o wpływie takim, jak Londyn. Ale stanie się miejscem, którego głos będzie lepiej słyszalny. To przekłada się na kapitał finansowy, polityczny, ludzki. Jako społeczeństwo zyskamy swój głos tam, gdzie dziś go po prostu nie mamy. A muzeum będzie punktem, do którego zwracać się będą szukając odpowiedzi intelektualiści z całej Europy. Intelektualnym odpowiednikiem punktu informacji turystycznej, których zresztą też w Warszawie nie mamy; miejscem, gdzie można zacząć rozumieć nasz kraj i naszą część Europy. Nie jej historię - jak w Muzeum Powstania - lecz jej teraźniejszość.
To są aspekty trudne do opisania, trudne do zrozumienia, a już na pewno nie dające się łatwo opisać po stronie zysków i przeliczyć na 300 milionów złotych wydanych na budowę muzeum.
Teza, że Lech Kaczyński rozumiał to wszystko, gdy inaugurował proces tworzenia muzeum przychodzi mi do głowy z dużym trudem - ale może właśnie dlatego, że jest człowiekiem dobrze znającym uczucie bycia niezrozumianym, sam rozumiał sens tworzenia instytucji, która pozwoli światu zrozumieć naszą pogmatwaną mentalność już nie w stricte historycznym kontekście? W każdym razie jeśli nawet decyzja wynikała tylko z chęci ugrania kapitału politycznego, to nie była tak kunktatorska, jak zachowanie ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Wywiad dowodzi, że miasto gardzi tym projektem i jego dyrekcją (o tym już pisałem - naprawdę nie są to jeszcze najgorsze komentarze pod adresem Joanny Mytkowskiej, jakie można usłyszeć w ratuszu).
OdpowiedzUsuńZaciekawił mnie ten fragment bo nie jestem w stanie zrozumieć skąd miałoby brać się takie podejście Ratusza do ekipy z MSN.
Czy to tylko wynika z niechęci do samego projektu i tego, że pomysł na MSN powstał przed rozpoczęciem nowej kadencji? Czy są tu jeszcze jakieś kwestie ambicjonalne?
Nie chcę tego rozwijać publicznie; to byłoby zbyt żałosne.
OdpowiedzUsuń