Stolica potrzebuje odważnej polityki konserwatorskiej
Czy wpis do rejestru może szkodzić zabytkowi? Choć brzmi to niewiarygodnie, tak właśnie dzieje się w Warszawie, gdzie brakuje odważnej polityki konserwatorskiej. Sztywne wytyczne nie pozwalają na kreatywne podejście do rewitalizacji obiektów, które niszczeją w oczach. Tracimy dwa razy - zabytek i szansę na jego spektakularne ożywienie.
Choć od ostatniej wojny, która przetoczyła się przez Warszawę minęło ponad 60 lat dyskusja o zabytkach wciąż bardziej przypomina odprawę przed bitwą, niż spór o architekturę. O zabytki się walczy, broni się ich przed zmasowanymi atakami deweloperów, którzy niszczą, demolują i pozbawiają miasto dziedzictwa niczym barbarzyńcy. Zarzuty brzmią tak, jakby inwestorskie bombowce szykowały się do dywanowego nalotu na stolicę. Nie bez przyczyny; lista bezcennych obiektów zniszczonych w ciągu ostatnich dwóch dekad przez nieliczących się z ich wartością inwestorów wypełniłaby kilka wydań codziennej gazety. Tylko w ostatnim czasie z powierzchni ziemi zniknęła ponad stuletnia kamienica przy ulicy Chmielnej, trwa rozbiórka wiekowych obiektów na terenie Browarów Warszawskich, nie uda się pewnie uratować fabryki braci Łopieńskich przy ulicy Hożej. Nikogo nie powinno więc dziwić, że gdy zabytek – a w doświadczonej historią Warszawie niemal każdy, nawet niezbyt urodziwy budynek starszy niż 65 lat zasługuje na to miano – trafia w prywatne ręce, varsavianiści ogłaszają stan podwyższonej gotowości bojowej. Ich podstawową bronią jest wniosek o wpis do rejestru zabytków.
Od reguły są na szczęście wyjątki. Zdarzają się inwestorzy, którzy doceniają potencjał zabytkowej architektury. Szczególne wzięcie mają obiekty poprzemysłowe, bo do Polski dotarła właśnie moda na lofty, czyli mieszkania w dawnych magazynach i fabrycznych halach. Urok takich przestrzeni doceniają też artyści, którzy adaptują je do swoich potrzeb. Tak działał klub Le Madame, który dla warszawiaków odkrył niewielką fabrykę ukrytą wśród nowomiejskich podwórek. Taką niszę znalazła sobie Fabryka Trzciny, urządzona w poprzemysłowym kompleksie przy ulicy Otwockiej. W takich budynkach można urządzić oryginalne biura i powierzchnie handlowe, jak w Fabryce Koronek przy ulicy Burakowskiej czy w Starej Papierni w Jeziornie. – Niepowtarzalny klimat budynków sprawił, że nie miałem sumienia wprowadzać radykalnych zmian – opowiada Stanisław Bogdański, właściciel Fabryki Koronek. – W zasadzie z zewnątrz wszystko wygląda jak dawniej. Za to doprowadzenie wnętrz do stanu w jakim znajdują się w tej chwili wymagało wiele wysiłku. Fabryka była jedna wielką ruiną – dodaje.
Za modą podążają kolejni deweloperzy, ale nie ma się co łudzić – nie każdą starą fabrykę da się przerobić na ekskluzywny butik i nie wszędzie można na tym zarobić. A gdy rachunek ekonomiczny się nie domyka, pojawia się pokusa, by historyczny budynek rozebrać i postawić to, co przynosi szybki zysk. Raz będą to biura, innym razem mieszkania. Tak czy inaczej – będzie konflikt. Ostatnio warszawiaków zelektryzowała sprawa fabryki Norblina przy ulicy Żelaznej.
Norblin uratowany, ale wciąż zagrożony
Właścicielem jest firma ALM Dom, która kupiła zakład w chwili, gdy w ministerstwie kultury ważyło się, czy fabryczne hale zostaną wykreślone z rejestru zabytków. Wpisu nie podważył deweloper, a syndyk masy upadłościowej firmy, do której wcześniej należał zakład. Wśród zainteresowanych losami fabryki warszawiaków ugruntowało się jednak przekonanie, że ALM Dom chce fabrykę wykreślić z rejestru i zrównać z ziemią, a na jej miejscu zamierza zbudować osiedle.
Generalny konserwator zabytków i wiceminister kultury Tomasz Merta zdecydował, że Norblin pozostanie zabytkiem. – Wartość budynków jest bezsporna. Mam nadzieję, że właściciel nie będzie dalej walczył z ich zabytkowym charakterem, tylko zastanowi się, jak go wykorzystać – tłumaczył swoją decyzję. Varsavianiści obwieścili tryumf. – Gratuluję odwagi powiedzenia „nie” inwestorowi. Nieczęsto zdarza się coś takiego. Cieszę się, że w rejestrze zabytków pozostanie obiekt z ponad stuletnią historią – ocenił na łamach „Dziennika” Lech Królikowski z Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Sam przyznał jednak, że zwycięstwo ma gorzki posmak: – Wiekowe budynki są w bardzo złym stanie. Trzeba znaleźć formułę, która połączyłaby ich zabytkowy charakter z planami inwestora – przyznał Królikowski.
Tej formuły szukać będą architekci z renomowanej warszawskiej pracowni JEMS (jej ostatni sukces to zwycięstwo w konkursie na projekt zagospodarowania otoczenia Stadionu Narodowego). – Obawiam się, że wpis do rejestru może zaszkodzić Norblinowi – ostro stawia sprawę Olgierd Jagiełło z JEMS. – To bardzo sztywne zapisy, które nie pozwalają właściwie na żadną ingerencję. W dodatku w urzędzie konserwatorskim jest jeszcze jeden wniosek, o ochronę układu urbanistycznego fabryki. Jego przyjęcie zablokuje właściwie wszelkie możliwości inwestowania na tej działce – dodaje.
– Takie gadanie to typowa zagrywka deweloperów. Ma doprowadzić do zgody na rozebranie zabytku – oceniają zgodnie obrońcy Norblina, nauczeni doświadczeniami z poprzednich lat.
Czy rzeczywiście w słowach Olgierda Jagiełły nie ma odrobiny racji? Norblin może stać się kolejnym dowodem, że wpis do rejestru zabytków jest bronią obosieczną. Uspokaja wprawdzie sumienia urzędników, daje satysfakcję varsavianistom i na jakiś czas blokuje niecne plany deweloperów. Zwykle do chwili, gdy budynki same się zawalą. Nie daje natomiast odpowiedzi na pytanie, jak uratować zabytek i tchnąć nowe życie. Co więcej, właściwie uniemożliwia architektom szukanie takiej odpowiedzi.
Procedura wyklucza inwencję
Projekt rewitalizacji musi być zaopiniowany przez stołecznego konserwatora zabytków. Zajmująca to stanowisko Ewa Nekanda-Trepka zapowiedziała niedawno, że nie będzie odnosić się do propozycji deweloperów, póki nie wpłyną do biura w postaci wniosku o wydanie warunków zabudowy. Urząd wydaje wtedy tzw. zalecenia konserwatorskie, zazwyczaj bardzo zachowawcze, nakazujące przywrócenie historycznego kształtu budynków. Potem uzgadniany jest właściwy projekt, który poza te zalecenia wyjść nie może. – I bardzo dobrze, nie można inwestorom pozwolić na wszystko – mówią varsavianiści. Nie ma wątpliwości, deweloperom trzeba patrzeć na ręce. Czy jednak czasami nie wylewamy dziecka z kąpielą?
Najbardziej spektakularne przykłady rewitalizacji z ostatnich lat dowodzą, że dla lepszego efektu końcowego warto czasem wyjść poza schemat konserwatorskich zaleceń. Tylko w ten sposób rewitalizowane zabytki mogą nie tylko zyskać drugą młodość, ale też stać rozpoznawalnymi na świecie ikonami miast. Zwykle wiąże się to z radykalną ingerencją w oryginalną substancję. Dwie niezwykłe przebudowy zaproponowali niedawno architekci ze szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron (znanej przede wszystkim z projektu „Ptasiego gniazda” – stadionu olimpijskiego w Pekinie).
Filharmonia w Hamburgu powstanie w gigantycznym portowym magazynie, gdzie kiedyś przechowywano tysiące ton kakao. Budynek powstał w latach 60. na miejscu jeszcze starszych zabudowań przemysłowych. W ramach rewitalizacji wnętrze zostało całkowicie wyprute. Znajdzie się w nim parking i techniczne zaplecze kompleksu, który zmieści się w niezwykłej szklanej nadbudowie. Ta pomieści m.in. wysoką na prawie 40 metrów salę koncertową na ponad dwa tysiące miejsc. Będzie też część edukacyjna, konferencyjna oraz pięciogwiazdkowy hotel. Znajdą się tu również luksusowe mieszkania, a cała budowla będzie miała 108 metrów wysokości. Ma być gotowa w 2010 roku.
Drugi projekt to ukończone w lutym tego roku CaixaForum – centrum kulturalne w dawnej elektrowni położonej w historycznej części Madrytu, tuż obok słynnego muzeum Prado. Architekci kolejny raz przesunęli granice słowa rewitalizacja – po przebudowie przemysłowe mury zostaną tylko konturem dla zupełnie nowej, niezwykle odważnej struktury. Nie będą nawet twardo stać na ziemi – do wnętrza kryjącego przestrzenie ekspozycyjne dostać się będzie można przez podcięcia, które sprawią wrażenie, że cała konstrukcja wisi w powietrzu i wchłania przechodniów. – Usunięcie niepotrzebnych fragmentów budynków było operacją wymagającą chirurgicznej precyzji – przyznają architekci.
Polscy architekci nie zostają wcale w tyle. W konkursie na projekt interaktywnego muzeum techniki Energopolis, które ma zająć budynki najstarszej łódzkiej elektrociepłowni EC 1 wyróżniono m.in. projekt pracowni Lipski i Wujek, która chciała zamknąć cały kompleks w szklanej klatce o wymiarach 60 x 108 x 108 metrów. Tym sposobem architekci uczyniliby z samej elektrociepłowni pierwszy i największy eksponat w nowej przestrzeni muzealnej. Ostatnim, obrazującym drogę jaką przeszła technologia byłyby wiatraki i panele słoneczne na dachu szklanej hali.
- Nie wyobrażaliśmy sobie, iż wystarczy oczyścić cegiełki i zostawić wszystko tak, jak było wybudowane sto lat temu. Że architektura to nie skamielina, nie Muzeum figur woskowych. Dlatego budynki dawnego EC-1 potraktowaliśmy, jak meble miejskie w nowej, wykreowanej przez nas przestrzeni symbolicznej - tłumaczy Jakub Wujek.
To przykłady odważne, wykraczające poza tradycyjnie pojmowaną ochronę zabytków. Łamią schematy, nic nie robią sobie ze skali i proporcji historycznych budynków ani ich otoczenia, nadają budynkom zupełnie nowe formy i kształty. Zgoda na taki projekt to dla służb konserwatorskich nie lada wyzywanie, bo tak radykalna architektura nie respektuje zasad, którymi te służby kierują się w swojej pracy.
Nieograniczony potencjał Norblina
Oczywiście, nie każdy zabytek można potraktować w ten sposób. Są takie, które chronić trzeba w formie możliwie najbliższej oryginałowi, ale Norblin ma wszelkie predyspozycje, by właśnie w tym miejscu podjęta została odważna próba. Stojące tam dziś budynki są bardziej wspomnieniem dawnej fabryki, niż jej materialną pozostałością – oryginalnej substancji tu niewiele, trudno ją odróżnić od stawianych w pośpiechu powojennych zabudowań. W dodatku część i tak musi być rozebrana, by dało się wreszcie wyprostować ulicę Prostą. A jednak spacerując między zabudowaniami, oglądając resztki maszyn, snując się wzdłuż torów kolejki służącej kiedyś do wewnętrznej komunikacji można uchwycić ducha tego miejsca. Ducha wartego utrwalenia, podkreślenia – jest tu coś, czego na pewno nie warto tracić dla kolejnego szklanego biurowca czy mieszkalnej szafy w stylu pobliskiego bloczydła firmy JW Construction.
Z drugiej strony spacer między budynkami Norblina przekonuje, że w słowach Olgierda Jagiełły jest sporo racji – ta zdegenerowana przestrzeń, nawet po dogłębnym remoncie, da zbyt małą powierzchnię by pogodzić w niej kilka funkcji i przygotować sensowny biznesplan. Potrzeba tu czegoś więcej. Tyle, że najbardziej udane rewitalizacje rzadko powstają bez udziału władz centralnych lub samorządowych. Owszem, finansują je potężne fundacje pozyskujące sponsorów dla działalności kulturalnej, ale przyciągnięcie takich instytucji do Warszawy i znalezienie platformy, na której mogłyby porozumieć się z prywatnymi inwestorami to zadanie właśnie dla miasta. Tym bardziej, że stolica miała swoją szansę; można było powalczyć o prawo pierwokupu Norblina lub też wziąć udział w licytacji. Nikt nie był tym jednak zainteresowany, a dziś te same władze – w osobie konserwatora zabytków – gotowe są blokować projekt dewelopera nie proponując nic w zamian. Wiceminister Merta, skoro utrzymał wpis w mocy, też nie może uważać swojej roli za zakończoną. Prócz apelów do inwestora powinien włączyć się aktywnie w poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o przyszłość wolskiej fabryki. Tej aktywności nie ma.
– Budynek filharmonii w Hamburgu stoi w miejscu, które jest znane większości mieszkańców Hamburga, ale którego nikt tak naprawdę nie zauważa. W przyszłości stanie się centrum kultury przyciągającym przez cały dzień mieszkańców miasta i gości z całego świata – tłumaczą architekci z pracowni Herzog & de Meuron. Czyż nie tak właśnie jest z Norblinem i czy nie tak powinna wyglądać jego przyszłość? Położona niespełna kilometr od Pałacu Kultury fabryka ma właściwie nieograniczony potencjał. Odważny architekt mógłby go wydobyć; stworzyć miejsce, które będzie celem turystów odwiedzających Warszawę i pogodzi zarówno funkcje kulturalne, jak i komercyjne. Wymaga to jednak od służb konserwatorskich i władz miasta dużo bardziej aktywnej polityki, niż tylko - skądinąd słuszne - wpisywanie do rejestru tego, co trafiło w prywatne ręce i blokowanie projektów, które historii nie szanują. Tą metodą nigdy nie zmienią nastawienia inwestorów.
Wszystkie wypowiedzi w tekście pochodzą z "Dziennika".
Wizualizacje pochodzą z materiałów prasowych pracowni Herzog & de Meuron oraz Lipski i Wujek.
Wizualizacje pochodzą z materiałów prasowych pracowni Herzog & de Meuron oraz Lipski i Wujek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz