Wracamy do chuligańskich korzeni - wywiad z Vavamufiin
Udało mi się namówić dziennik.pl na wrzucenie wywiadu, który w zeszłym tygodniu ukazał się na warszawskich stronach papierowego "Dziennika". Oryginał jest tu, a ja wklejam całość, żeby nie zaginął zupełnie w mroku cyberprzestrzeni.
W przededniu premiery nowej płyty "Dziennik" rozmawia z Gorgiem i Pablopavo z warszawskiego zespołu Vavamuffin
Wracamy do chuligańskich korzeni
Naszą piosenkę
"Vava to" śpiewają ludzie
w całej Polsce.
Niechęć do stolicy jest,
ale można ją przełamać
"Vava to" śpiewają ludzie
w całej Polsce.
Niechęć do stolicy jest,
ale można ją przełamać
fot. Michał Kołyga / Dziennik
Za kilka dni do sklepów trafi "Inadibusu" - długo oczekiwana druga płyta zespołu Vavamuffin, kapeli której jak nikomu wcześniej udało się połączyć muzykę z Jamajki z zapomnianą gwarą warszawskich ulic. Z Gorgiem i Pablopavo spotkaliśmy się w kawiarni Chłodna 25 na Woli. Pierwszy pojawił się Pablo z książką Wiecha pod pachą. Chwilę później dołączył do nas Gorg.
JAKUB CHEŁMIŃSKI, KAROL KOBOS: Zawsze nosisz ze sobą książki Wiecha?
PABLOPAVO: Przypadek. Moja dziewczyna trafiła w internecie dwanaście książek za grosze. Czytam i ciągle się śmieję.
Uczysz się warszawskiej gwary?
P: Tak do końca nie wiadomo, czy Wiech pisał gwarą, czy sam ją wymyślał. Przed wojną słuchał autentycznej gwary na Targówku, ale większość swoich rzeczy napisał po wojnie, z notatek. Grzesiuk mu zarzucał, że kręci, że ulica mówi Wiechem, którego czyta w Ekspresiaku, a nie Wiech ulicą.
GORG: Lypa, panie.
P: Ta, lipa. Ale Wiech znał Targówek i Powiśle chyba, a Grzesiuk na Czerniakowie, więc gwara każdego mogła się trochę różnić. Tak czy inaczej Wiech powinien mieć w Warszawie pomnik, a nie tylko kawałek pasażu za Domami Centrum. Należy mu się bardziej niż na przykład Matejce...
G: Matejko ma pomnik w Warszawie?
P: Ma, paskudny zresztą.
Czy gwara jeszcze się gdzieś zachowała?
P: Na Woli trochę, po słusznej stronie Wisły, czyli na Grochowie na przykład, gdzie mieszkam od paru lat. W innych dzielnicach gwara zaniknęła po wojnie, razem z ludźmi. Dobiła ją telewizja i poprawny, szkolny język. Poza tym tępiono ją, jako rzecz chuligańską i wstydliwą.
Dlaczego to prawa strona miasta jest "słuszna"?
P: Nie, no to półżart. Bo zachowała się tam stara Warszawa. Jest inaczej niż w centrum, wolniej, ludzie są ubrani mniej trendowo, mówią "dzień dobry", nawet jak sąsiad idzie lekko zawiany, a kobiety noszą więcej biżuterii. To widać gołym okiem. Jest tak bardziej wschodnio.
I ta Warszawa ustępuje miejsca wieżowcom. Kiedyś gwarę utrwalali artyści. Dziś oprócz was mało kto podkreśla swoją warszawskość. Macie misję uratowania gwary?
P: Nie stawiamy sobie takich zadań. Gramy muzykę, która nam się podoba i sięgamy do tego, co nas kręci. Gwara jest piękna, świetnie brzmi, poza tym jest nasza, warszawska, buduje naszą tożsamość, trochę w opozycji do tej Warszawy krawatowej. Nie jesteśmy chuliganami, ale ta zawadiacka otoczka nas fascynuje. Nie sądzę, by gwara mogła się odrodzić, ale fajnie, że są próby reanimowania tradycji, jak "Zabawa na dechach" organizowana gdzieś przy Wileńszczaku. Swoją drogą ciekawe, czy można tam dostać w tubę. Na praskiej zabawie powinno być mordobicie.
Na pewno można dostać w okolicy.
P: Pewnie tak, choć to też mit, że Prażka jest niebezpieczna. Gdy sprowadzałem się na Grochów, wszyscy straszyli, jak tu jest źle. A przez pięć lat nic mi się nie stało. Raz zaczepił mnie jakiś chłopak, ale od razu zatrzymał go kolega, który musiał mnie kojarzyć z widzenia: "zostaw, obywatel tutejszy".
Gracie koncerty w całej Polsce. W innych miastach rozumieją o czym są te warszawskie wstawki?
P: Pytają nas, co to znaczy "nie zawracaj kontrafałdy". A to cytat ze starej warsiaskiej piosenki. Opieramy się na tym języku. Zresztą współczesna warszawska mowa jest bardzo powszechna. Wypromował ją hip-hop, bo to z Warszawy były pierwsze popularne zespoły - np. słowo "zajawka" jest dziś znane w całej Polsce, a to typowo warszawska historia, taki rusycyzm. Wpływ Rosjan był ogromny, bo gwara powstawała w czasach, gdy oni rządzili w Warszawie - policja, aparat opresji ścigający drobną przestępczość był właśnie rosyjskojęzyczny.
Masz to wszystko dobrze rozpracowane.
P: Studiowałem rusycystykę, a ostatnio trafiłem w antykwariacie na Solcu książki profesora Bronisława Wieczorkiewicza, językoznawcy, który zajmował się gwarą.
A jak udaje się pogodzić warszawskie teksty z jamajską muzyką reggae?
P: Kontynuujemy to, co Gorg zaczął robić z zespołem Transmisja, którego byłem fanem. A dalej to już poszło, choć warunki do grania reggae są w Polsce takie sobie - zaczynaliśmy w studiu u Jawora na Siekierkach, między jeziorem a wielką elektrociepłownią. A płytę nagraliśmy w środku mroźnej zimy.
Nawet w nazwie grupy podkreślacie, że jesteście z Warszawy. A warszawki przecież w Polsce nie lubią.
P: Jak zakładaliśmy ten zespół, to nikt nie myślał o graniu koncertów w całej Polsce. Nazwa była fajna, dobrze oddawała to, co robiliśmy.
G: Niechęć jest, sam kilka dni temu na boisku do krykieta pod Dublinem usłyszałem pogardliwe "warszawka przyjechała". Ale da się to przełamać, niechęć znika jak gość się dowie, czym się zajmujemy. Najbardziej nas zaskoczyło, że wszędzie lubią piosenkę "Vava to", która od początku wydawała się najbardziej ryzykowna z tego punktu widzenia.
A mieliście problemy z powodu tego, że jesteście z Warszawy?
G: Raczej nie strzela się do pianisty.
P: Poza tym nas jest dziesięciu chłopa, w tym kilku dużych...
... kilku wychowanych na Pradze.
G: No właśnie.
To wróćmy w te rejony. Kilku z was jest z Saskiej Kępy. Te okolice czeka wielka zmiana. Znika Jarmark Europa. Macie jakieś wspomnienia związane z tym miejscem? Tu do tej pory widać wschodnie wpływy w Warszawie...
P: ...nawet bardzo dalekowschodnie.
G: A co ty możesz wiedzieć, Grochowiak z odzysku. Ja 25 lat mieszkałem na Saskiej Kępie, pierwsze wspomnienia ze stadionu mam z czasów, gdy był to jeszcze obiekt sportowy. Ojciec zabrał mnie kiedyś na mecz polskiej reprezentacji. Potem stadion opustoszał i chodziliśmy tam jeździć na deskach. Wtedy to jeszcze były takie wąskie, plastikowe deski, bo te ze sklejki znaliśmy tylko z komiksów.
P: Na tych wąskich jeździło się na kolanku.
G: A potem pojawił się handel, nawet nie wiadomo kiedy. W tym samym czasie stanęły szczęki na Marszałkowskiej i tam to był prawdziwy Bangkok, szczęka - nomen omen - opadała. A na stadion klub sportowy wpuścił tylko trochę budek, komputerów jeszcze nie było, kompaktów też nie, więc nie było co piratować. Dopiero potem to się zaczęło rozrastać.
A Waszą pierwszą płytę można było dostać na stadionie?
G: Podobno tak. Chciałem nawet poszukać, ale się nie złożyło. Fajna pamiątka by była.
P: Jak wystąpiliśmy na płycie Sidneya Polaka, to jakiś czas po premierze zadzwonił i powiedział: "Chłopaki, jest dobrze, płyta jest już do kupienia na koronie".
G: Miara sukcesu.
P: Ja też pamiętam sport na stadionie. Z osiedlową drużyną Victoria Stegny grałem w turnieju o Złotą Piłkę. Mecze odbywały się na błoniach, a finał na płycie głównej. To musiał być jakiś 1987 rok. A z tym handlem to też sprawa ma dwie strony. Jedni mówią, że coś takiego w środku miasta to wstyd...
G: Ja ci dam wstyd!
P: Daj mi skończyć. Dla mnie to było pierwsze miejsce multi-kulti w Warszawie. Byłem w szoku, jak zobaczyłem Murzynów sprzedających trampki obok takiej Rosjanki, do której chodziłem, jak potrzebowałem książek, których nie było w bibliotece. A mój ojciec jeździł i targował się o śrubokręty po to, żeby sobie pogadać po rosyjsku. Z drugiej strony Warszawa musi mieć przynajmniej dwa porządne stadiony piłkarskie.
Właśnie, na czapce masz naszywkę z portretem Kazimierza Deyny. Kibicujesz Legii?
P: Jestem legionistą, ale nietypowym, bo po cichu kibicuję wszystkim warszawskim drużynom. Chciałbym, żeby Polonia wróciła do pierwszej ligi, żeby były derby w Warszawie, bo to powinno być prawdziwe święto miasta.
No ale kibice Polonii nie mogą spokojnie chodzić w szalikach klubowych po mieście.
P: A ja nie mogę chodzić w szaliku Legii po Muranowie, gdzie mieszkają fani Polonii. Ja nie jestem szowinistą, nie biję kibiców z innego klubu. Wiem, że to się tak kojarzy, ale przecież tylko mały ułamek, nawet promil kibiców jest głupi i agresywny. W grupie fanów Enrique Iglesiasa na pewno też znajdzie się jakiś kretyn, ale jest w niej także moja mama, która nikogo nie bije.
G: Ale w życiu nie spotkałem nachlanych fanów Enrique Iglesiasa, którzy szliby po ulicy drąc mordy i bijąc ludzi z jego piosenkami na ustach.
P: Mało osób jeszcze spotkałeś. Na pewno wśród tych, którzy próbowali cię kiedyś napaść, byli jego fani, tylko nie mieli szalików z jego imieniem.
G: I to robi różnicę. Możesz tego nie zauważać. Oczywiście, że większość kibiców nikogo nie bije, ale taka jest opinia.
P: Bo winą za jednego obarcza się wszystkich. Na szczęście Kazik Deyna na czapce tak bardzo nie dzieli. A historię budują wszystkie kluby: Legia, Polonia, kiedyś Warszawianka, Orzeł, Drukarz, Hutnik - szkoda, że teraz większość się nie liczy, albo w ogóle nie istnieje. I że stadiony nie działają tak, jak za granicą, gdzie można się bawić, kupić koszulki w wielkich sklepach z pamiątkami, zjeść w restauracji, a nawet, o dziwo, napić się piwa w czasie meczu. Miasto żyje w takich miejscach, a nie w zamkniętych osiedlach. Tak było zawsze.
G: Zamknięte osiedla są zbyt krótko, by to oceniać.
P: Ale jest tam jakieś życie?
G: Ludzie prowadzą na przykład ożywione życie na forach internetowych.
P: Wiesz, ja już nie jestem wrogiem internetu, jak kiedyś...
G: ...całe szczęście dla internetu!
P: ...ale czy to są tak mocne kontakty? Czy to buduje jakąś więź? Myślę że są bardziej powierzchowne.
G: Ja bym poczekał z wartościowaniem.
P: Wiesz co? Fajnie było jak cię nie było.
G: Dzięki.
P: Życie jest na stadionach, bazarach. Tak jak na Różyku, gdzie też nie zawsze było ciekawie, ale który był jednym z symboli Warszawy. Już Tyrmand pisał w "Złym", że takiej Warszawy nie ma.
Za to chuliganów już wtedy nie brakowało.
G: No bo to też był taki czas cudów, po wielkiej historycznej zmianie. Podobnie było po 1989 roku, gdy Warszawa też się zmieniała jak szalona.
W takich czasach pojawiają sie legendy, jak ta o bandycie Paramonowie. Skąd znacie tę historię?
G: Przy którymś winku na ławeczce zaśpiewał mi to kolega, który znał różne dziwne piosenki.
P: Mój ojciec opowiadał że w latach 50. kolejowi grajkowie śpiewali to w pociągach. Jest jeszcze jedna piosenka z tamtych czasów, którą chciałbym nagrać. To ballada o Stefanie Okrzei, PPS-owcu, bojowniku powieszonym na cytadeli. Ale nie wiem, czy chłopaki się na to zgodzą, bo to ma jednak lewicowe zabarwienie.
A Wy nie jesteście lewicowi?
P: Gorg to śmierdzący liberał.
G. Potwierdzam. Jestem zgniłym liberałem.
To świetnie się dobraliście. Często się kłócicie?
P: My się nie kłócimy, my dyskutujemy. Mamy różne zdania, a nie jedno oficjalne stanowisko zespołu Vavamuffin.
To podyskutujmy: który kebab w Warszawie jest najlepszy?
G: Najlepszy to jest jednak w Berlinie.
No nie, to ma być lokalny patriotyzm?
G: To ekonomia. Tam klient ma więcej kasy, więc i kebab jest lepszy. Ale przecież nie wyprowadziłbym się z Warszawy dla kebaba. Zresztą ja się w ogóle nie nadaję na emigranta, rozpiłbym się chyba od razu z tęsknoty. To miasto znam, mam tu swoje przejścia, ulubione zaułki i nie wiem, czy mógłbym się tego nauczyć od nowa gdzie indziej.
Jest coś wspólnego dla wszystkich warszawiaków?
G: Może Powstanie Warszawskie? Od kilku lat nagle zaczęło interesować ludzi.
Ludzie szukają...
P: ... korzeni. To jest znamienne: mieliśmy parę lat takiego zachłyśnięcia się tym, że cały świat jest blisko, bo jest paszport, Unia, internet. Teraz ludzie zaczęli szukać swojej tożsamości. Back to the roots.
Hooligan Rootz? Stąd tytuł waszej piosenki na nowej płycie?
P: Właśnie tak. Teraz wpadłem na to, że z warszawską gwarą jest trochę jak z jamajskim językiem patios. Tam też przez lata był to język wstydliwy, kojarzony z nizinami społecznymi, patologią i chuliganami. A teraz już tak bardzo nikomu nie przeszkadza, pojawia się w muzyce.
A wy nie chcecie nagrać piosenki o Powstaniu?
P: Reggae się chyba do tego nie nadaje. Nie jesteśmy na to obojętni, bo to chyba niemożliwe w mieście, w którym na każdym kroku czujesz, że chodzisz po cmentarzu. Zresztą co jeszcze można dodać - po znakomitej płycie Lao Che, która autentycznie doprowadziła mnie do łez?
A są w Warszawie rzeczy, które Was wkurzają?
P: Wkur... mnie działalność osób odpowiedzialnych za architekturę. To, że piękne miejsca są niszczone, bo ktoś pozwala na stawianie czegoś okropnego, jak Silver Screen na Puławskiej, który popsuł panoramę Mokotowa. Jak Mall na Sadybie, który do niczego nie pasuje, czy stara fabryczka przy Wiatraku, którą ktoś po prostu rozwalił. Nie wiem, kto podejmuje te decyzje; może oni po prostu nigdy tam nie byli? Znają te miejsca tylko z planów? Nie są z Warszawy? Nie wiem. Ale to mnie strasznie złości, bo architektura to też jest tożsamość miasta, szczególnie w Warszawie, która była tak zniszczona.
Coraz więcej jest jednak ludzi, którzy o te zabytki walczą.
P: Bardzo się z tego cieszę. Doceniam takie akcje jak odremontowanie neonu Siatkarki. Poprawiło mi to humor na kilka dni przynajmniej, bo pamiętam ją z dzieciństwa. I to jest gicio.
A na razie w Warszawie dominują krawaciarze. Stolica może się stać miastem biznesu, bez zapotrzebowania na offową kulturę, bez szacunku dla przeszłości. Tylko stal i szkło.
P: Wolę sobie nie wyobrażać takiej sytuacji, bo musiałbym się wyprowadzić. Owszem, jestem zakochany w Berlinie, strasznie podobała mi się Moskwa, ale jestem stąd i o innym miejscu nigdy nie będę mógł tak powiedzieć. Będziemy prowadzić kulturalną partyzantkę, żeby został choć jeden fajny klub, jedna fajna ulica.
G: Większość mieszkańców miasta to warszawiacy w pierwszym pokoleniu. Ale ich dzieci urodzą się już tutaj. To będzie ich miasto. Nie będą mieli innego, więc jestem spokojny o jego przyszłość.
Wywiad ukazał się 10.10.2007 w "Dzienniku".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz