Klasztor Franciszkanów przy Senatorskiej
Ciągle słyszę, że Warszawie brak kameralnych zakątków. - Takich, jak w Pradze - mówią na przykład krytycy. To oczywiście nie prawda - takie zakamarki są, choć zwykle trzeba ich trochę poszukać. Niektóre są pod samym nosem, tylko nikt - z warszawiakami włącznie - ich nie odwiedza.
Przyznaję, że i ja nie wszędzie mam czas wstąpić, zajrzeć, nie wszystko badam tak wnikliwie, jak bym chciał. Ale przynajmniej staram się te miejsca widzieć. Na szczęście mój zawód - to jego największa zaleta - daje mi czasem okazje, by takie zaległości nadrobić.
Tak właśnie było w zeszłym tygodniu, gdy służbowe obowiązki pchnęły mnie na ulicę Senatorską, do kościoła św. Antoniego Padewskiego. Mało kto wie, że 200 metrów od pl. Bankowego jest klasztor Franciszkanów. Jak powiedział mi jeden z zakonników, klasztory tej reguły zawsze budowano na planie kwadratu, tak by nawa kościoła stanowiła jeden z boków. Tak jest i w stolicy, gdzie klasztor sąsiaduje z Ogrodem Saskim. Zajrzałem tam, bo tuż obok prywatna firma chce postawić niewielki biurowy pawilon. Jak to się skończy, jeszcze nie wiadomo, bo choć inwestor ma pozwolenia, wstrzymał pracę do czasu rozstrzygnięcia wszystkich wątpliwości. A protestują zarówno zakonnicy, jak i Towarzystwo Opieki nad Zabytkami.
Mnie zawsze fascynowało wejście do tego kościoła. Przed frontem jest dziedziniec, na którym rosną wysokie sosny. Kościół jest cofnięty, a od ulicy Senatorskiej odgradza go płot. Przez drzewa widać tylko masywną bryłę i szarą elewację. Któregoś lata złapała mnie tej okolicy burza. Na tle ciemnego nieba kościół i gięte przez podmuchy drzewa robił ogromne - zupełnie nie miejskie - wrażenie. Dziedziniec nie ma bramy na środku. Wchodzi się tam przez dwa krużganki wzdłuż boków. Mroczne, tajemnicze kolumnady, których ściany wypełnione są szczelnie tablicami pamiątkowymi i epitafiami. Można tu znaleźć nazwiska znanych warszawiaków i pamiątki po Powstańcach, którzy w tej okolicy toczyli zacięte walki z Niemcami. W tych krużgankach zawsze palą się znicze, co jeszcze potęguje wrażenie, jakie robi to miejsce. Szczególnie po zmroku.
Gdy wejdzie się tu wprost z ulicy, niemal ze stacji metra, wrażenie jest jeszcze mocniejsze. W ciągu kilku sekund, zostawić można za sobą zgiełk pędzącej Warszawy i znaleźć się w miejscu, gdzie czas naprawdę zwalnia. Szukając proboszcza zwiedziłem też część klasztornych wnętrz. Z nawy głównej przeszedłem do zakrystii, korytarzem obok tylnego podwórka i wirydarza do kancelarii. A z niej znów przez krużganek na dziedziniec. Byłem tam tylko kilkanaście minut, krócej niż zwykle zwiedza się kościoły w obcych miastach. Turysty tu raczej nie uświadczysz, a i miejscowych niewielu. I chyba na tym polega urok tego zakamarka. Ale niech mi nie gada, że Warszawa nie ma takich miejsc.
Tym postem inauguruję na swoim blogu nowego taga - "Moja Warszawa". To tag kluczowy, najważniejszy. To tylko zbieg okoliczności, że początki bloga są bardziej recenezencko-rozrywkowe. Mam nadzieję, że proporcje się nie zmienią i nadal dominować tu będzie Warszawa.
Szkoda ze fasadę przesłaniają te rozrośnięte iglaki i że całe to założenie jest takie szare. W tym czasie gdy klasztor powstał stosowano znacznie bardziej nasycone barwy niż brudno-szary. Szkoda też, że całego tego założenia nie wyeksponowano podczas budowania nowej Senatorskiej prowadząc od strony dziedzińca do trasy W-Z osi widokowej, np z prostokątnym placykiem przed klasztorem. To byłoby kolejne fantastyczne miejsce w Warszawie.
OdpowiedzUsuńFasadzie zdecydowanie potrzebny jest remont. Inwestor, który chce budować obok kościoła swój mały biurowiec ponoć nawet przekazał zakonnikom projekt remontu.
OdpowiedzUsuńNatomiast te odcinające go od miasta iglaki i sosny - dla mnie bomba. I fasada wyłaniająca się zza nich - też bomba :)
No i się fasada doczekała remontu :)
OdpowiedzUsuńMiło :)
OdpowiedzUsuń