30 listopada 2008

Kilka filmowych zaległości

Pośród wielu bardzo wątpliwych uroków przebywania na zwolnieniu jest jednak przynajmniej jeden niepodważalny - czas na nadrobienie filmowych zaległości. Oto wrażenia.

Doomsday, reż. Neil Marshall, Anglia, USA, 2008. Fabuła zerżnięta z "Ucieczki z Nowego Jorku" (w 2035 roku zabójczy wirus atakuje Londyn - jedyna nadzieja, że lekarstwo jest w odciętej od świata murem Szkocji, gdzie 30 lat temu zaatakował po raz pierwszy), wizualna kalka z "Mad Maxa" - to raczej nie zachęca. Ale im dalej w staroangielski las, tym robi się ciekawiej. Pojawiają się łucznicy rodem z Robin Hooda, szkockie zamki, rycerze zakuci w zbroje i parowe lokomotywy mknące przez zielone wzgórza. Do tego całkiem fajna bohaterka, która robi porządek w świecie bez zasad. Wszystko skąpane we krwi ofiar wirusa o sympatycznej nazwie "Żniwiarz", który upodobnia ludzi do klasycznych zombie i odrobinie angielskiego humoru. Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym że to może być apetyczna mieszanka. A jednak - efektem jest kawał dobrego, rozrywkowego kina, które nie udaje, że jest mądrzejsze niż w rzeczywistości, za to często mruga do widza porozumiewawczo. Ale raczej na chłopacki wieczór, niż na randkę.

Uprowadzona, Taken, reż. Pierre Morel, Francja 2008. Liam Neeson w roli tatusia-paranoika. Praca w charakterze agenta służb specjalnych nauczyła go, że świat jest pełen niebezpieczeństw i rozbiła małżeństwo. Długo się łamie, gdy niepełnoletnia córka prosi go o zgodę na wycieczkę z Kalifornii do Paryża, ale w końcu się godzi. Córa ląduje w tej strasznej, dzikiej Europie, a tam wszystkie obawy się spełniają - od razu porywają ją albańscy handlarze żywym towarem. Tatuś rusza na odsiecz. Morduje, okalecza, strzela, łamie zasady ruchu drogowego i przepisy BHP. W szaleńczym tempie - w ciągu 96 godzin trop po porwanej dziewczynie niechybnie się urwie - rozpracowuje albańską mafię, obnaża korupcję we francuskich kręgach rządowych, dowodzi niechybnie, że Paryż pozostaje stolicą perwersji i odzyskuje córkę. Uśmiechnięci wracają do domu. Szybko, dynamicznie, ostro, ale płytko. Liam Neeson niezbyt wiarygodny w roli Bruce'a Willisa.

2 dni w Paryżu, Deux jours à Paris, reż Julie Delpy, Francja, 2007. Do trzech razy sztuka - wyszło fajnie w "Przed wschodem słońca", bez większego trudu udało się powtórzyć w "Przed zachodem słońca", więc Delpy zrobiła to po raz trzeci. Tym razem trochę lżej i trochę weselej, niż we wcześniejszych filmach. Fabuła ta sama: dwoje ludzi, dwa dni, miasto - symbol. I dużo dialogów. Właściwie same dialogi, na pierwszy rzut oka grane w dużej mierze na żywo, bez gotowego tekstu (jeśli to wrażenie było zamierzonym efektem, to tym lepiej o nich świadczy). Delpy gra wciąż te samą postać, tym razem inny jest facet u jej boku. Jack (Adam Goldberg) musi się zmierzyć z tym, że jego dziewczyna ma bogatą przeszłość. Na każdym kroku natykają się na jej ex. Nie jest to kino wybitne, nie jest jakieś szczególnie głębokie, ale dzięki temu, że składa się głównie z dobrych, naturalnych dialogów na pewno ciekawsze niż zwyczajne komedie romantyczne.

Pan życia i śmierci, Lord of War, reż. Andrew Niccol, USA, Francja, 2005. Do tej pory znałem tylko niepowtarzalne napisy początkowe z tego filmu i dobre opinie na jego temat. Na mnie nie podziałał zbyt mocno, bo jest źle opowiedziany. Zbudowany został na zasadzie retrospektywy, której nie poprzedza żadna dramatyczna scena zwiastująca intrygującą końcówkę, więc napięcie nie rośnie. Opowieść rozłazi się w połowie. Atutem są znakomite zdjęcia - o reszcie można dyskutować; czy "kreskówkowy" pościg agenta za głównym bohaterem jest infantylny, czy zabawny? Na pewno nie jest wciągający. Aktorstwo Cage'a to też kwestia gustu - mnie nigdy nie przekonywało. Bohater - cyniczny handlarz bronią - okazuje się nietykalny i choć traci wszystko, gra dalej. Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi - nic nowego w sumie.

Born in da PRL



Gdy w grudniowy poranek telewizja nie pokazała Teleranka, dobiegałem dwóch lat. Trudno, żebym to pamiętał. Ale też jestem born in da PRL, zbierałem puszki, u Dziadków na taki magnetofon i takie kasety nagrywałem nawet jakąś muzykę, której pewnie dziś nie dałoby się z nich odsłuchać (pewnie gdzieś leżą, w jakimś pudle) nie dziwne więc, że i do mnie ten kawałek trafił. Bez polityki, bez wybielania czegokolwiek. Sama nostalgia. Jak u autorów.

29 listopada 2008

"Czas honoru" to czas zmarnowany

Telewizja Polska wyprodukowała kolejny serial o II wojnie światowej. Tym razem zmarnowała nie tylko pomysł, ale i scenariusz ze sporym potencjałem.

Dokładnie rok temu recenzowałem serial "Tajemnica twierdzy szyfrów". O "Czasie honoru" mógłbym właściwie napisać to samo, z jednym wyjątkiem - tyle miejsca, ile tam poświęciłem Cezaremu Żakowi, nie ma na kogo spożytkować. Poza Janem Englertem, który jest klasą sam dla siebie, nie ma kogo pochwalić. Aktorstwo drewniane, nieprzekonujące, oparte o jedną minę na postać. W przypadku wojskowych gra jeszcze mundur - w przypadku cywilów nie gra nic.

Historia jest prosta. Pięciu Cichociemnych, wśród nich bracia Władek i Michał Konarscy (Jan Wieczorkowski i Jakub Wesołowski) i ich ojciec Czesław, dowódca oddziału (Jan Englert właśnie) zostaje zrzuconych do Polski. Trafiają do Warszawy, gdzie włączają się w działalność konspiracyjną. I od razu pakują się w kłopoty, bo nie potrafią powstrzymać się przed odwiedzeniem - lub przynajmniej zobaczeniem - bliskich, których nie widzieli od września 1939 roku.

Szybko okazuje się, że te same wojenne realia, które z pięciu ludzi stworzyły oddział żołnierzy, poprzecinały też życiowe drogi ich bliskich w kraju. Intryga kręci się wokół narzeczonej jednego z Cichociemnych, Bronka (Maciej Zakościelny). Wanda (Maja Ostaszewska - szokująco drewniana!) tak desperacko chce wspierać podziemie, że daje się wciągnąć w intrygę swojego byłego męża, Karola, który uratował się przed rozstrzelaniem mamiąc Niemców kontaktami w organizacji. Nie wiedząc o tym Wanda co krok naraża wszystkich na wsypę. Tymczasem inny spadochroniarz - Władek - wpada w czasie łapanki i ląduje na Pawiaku. Cichociemni postanawiają go odbić.

Potencjał tej historii to właśnie tragiczny wymiar działań Wandy i jej matki, która nie rozumie motywacji córki i źle je oceniając wpędza córkę w kolejne kłopoty w chwili, gdy tamta zaczyna rozumieć swoją sytuację - losy tych postaci rzeczywiście mówią coś o wojennych dramatach Polaków. Niestety, serial się na tym nie skupia, lecz tyleż usilnie, co nieudolnie próbuje być filmem sensacyjnym.

Historycy-puryści mogą się przyczepić, że oddział spadochroniarzy nie mógłby się raczej składać w 60 proc. z jednej rodziny, ale to można jeszcze wybaczyć - w końcu chodzi o to, żeby losy bohaterów się splatały. Spadochroniarze nie łamali jednak tak swobodnie bezwzględnego zakazu kontaktowania się z bliskimi. W najlepszym razie decydowali się przekazać jakiś zaszyfrowany znak życia (matka Stefana Bałuka miała się zorientować, że syn jest w Warszawie, gdy ten, przez umyślnego zamówił u niej ubrania na wymiar). A już na pewno nie zorganizowali by nieautoryzowanej przez komendę główną akcji odbicia kogokolwiek z Pawiaka.

I tu już trudno usprawiedliwiać cokolwiek realiami filmu - to naginanie rzeczywistości historycznej maskuje po prostu słabość warsztatu. Współczesne seriale karmią się przecież właśnie stopniowym odkrywaniem wzajemnych relacji między bohaterami, czego szczytowym osiągnięciem jest bodaj "Heroes", gdzie na przestrzeni niecałych trzech sezonów chyba każdy bohater zdążył ze dwa razy zmienić stronę, z dobrego stać się złym lub odwrotnie, zaskakując przy tym zarówno widza, jak i inne postacie. Tymczasem w "Czasie honoru" bohaterowie są do gry wprowadzani łopatologicznie, schematycznie, raz ustawieni na planie niczym już nie zaskoczą - historia z całkiem niezłym potencjałem wyprztykana jest już w trzecim odcinku. Reszta to akcja, która powinna się rozegrać na przestrzeni dwóch, góra trzech epizodów, a wlecze się kolejnych dziesięć (klasycznie: nuda i dłużyzny).

Współczesneh seriale budowane są według pewnego schematu - fabuła całości jest czasem niedookreślona, bo to kiedy się skończy, zależy od oglądalności. Trzeba mieć pomysł na jeden sezon, ale liczyć się z tym, że może trzeba będzie go rozciągnąć do trzech albo sześciu. Spójną całością jest za to każdy odcinek - z początkiem, rozwinięciem i finałem, najczęściej w postaci cliffhangera. Jak to wygląda w produkcji TVP?

Kulminacyjną sceną jednego wątku jest pierwsze spotkanie Bronka z Wandą. Okoliczności są dramatyczne: Wanda - przed wojną gwiazda teatru - idzie pod rękę z nachalnym dyrektorem koncesjonowanego przez Niemców Teatru Polskiego, który chce ją namówić do powrotu na scenę. Zza rogu wypada Bronek z pistoletem w ręku i recytuje: "W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej został pan skazany na..." - urywa i patrzy na Wandę, ona na niego. To be continued? A gdzie tam! Widz i tak nie jest zaskoczony, bo scenarzyści szykowali go na tę scenę od dwóch odcinków, a i Wanda zaskoczona nie jest, bo chwilę wcześniej o tym, że Bronek jest w Warszawie dowiaduje się od matki, która go widziała. A cała scena następuje nie na końcu odcinka, ani nawet przed przerwą reklamę (bo w TVP reklam nie ma, a oglądając zachodnie seriale skonstruowane tak, by widz nie zmienił kanału w czasie przerwy można dojść do wniosku, że reklamy wręcz służą scenariuszom), tylko w samym środku.

Wszystko to jest w dodatku realizowane na modłę teatru telewizji - głównie ciasnych wnętrzach, bez szerokich (bo drogich) planów, bez panoram, przelotów, scen batalistycznych, pościgów, z kilkoma niezbyt spektakularnymi wybuchami, ciągle w tych samych plenerach. Mizerię budżetu obnaża fakt, że obrazki z okupowanej Warszawy to czarno-białe filmy archiwalne. W takim anturażu Państwo Podziemne wygląda na teatralny spisek grupki wariatów - potęga konspiracyjnej maszyny sprowadzona jest do kilku smutnych panów i kilku wesołych łączniczek.

Wiedząc, że serial ma 13 odcinków spodziewałem się, że wszystkie otwarte w nim wątki zbiegną się w finale - a finałem konspiracji w Warszawie było oczywiście Powstanie. Nic bardziej mylnego - fabuła wraz z pobocznymi wątkami urywa się gdzieś w połowie 1941 roku wraz z odbiciem Władka z Pawiaka.

Pytanie, które rodzi się po obejrzeniu takiej produkcji, brzmi: czy zamiast co roku wypuszczać jeden gniotowaty, kilkunastoodcinkowy, ni to obyczajowy, ni to sensacyjny serial, nie lepiej za budżet trzech takich produkcji wyprodukować pięć odcinków czegoś, co naprawdę będzie trzymało w napięciu?

27 listopada 2008

Internet nie zwalnia, ja trochę tak

Pisałem kilka dni temu o tym, że muszę trochę ograniczyć sieciową aktywność. Robiłem to m.in. po to, żeby zrobić miejsce na last.fm. A dwudniowe zwolnienie pozwoliło mi to miejsce wykorzystać.

Pierwsze kroki były trudne. Od czasu, gdy pojawiły się serwisy tego typu (ja np. kilka lat temu testowałem Pandorę) cała idea obrosła wieloma nowymi rozwiązaniami. Musiałem zasięgnąć języka na blipie i wśród znajomych. Efekty są zadowalające. Strasznego smaku narobiła mi myśl o synchronizacji statystyk z przenośnym odtwarzaczem, ale ta radość będzie musiała jeszcze zaczekać. Szkoda o tyle, że muzyki słucham głównie w drodze i bez tego cała statystyka jest trochę niereprezentatywna. No ale nie tylko o to w tym wszystkim chodzi - mi zależy przede wszystkim na wyszukaniu nowych wykonawców. Tak czy owak po prawej stronie można obserwować moje poczynania.

Natomiast ogarnięcie tego, do czego służy ściągnięty ze strony soft i jak się ma to, czego słucham z dysku do tego, co się pokazuje w moim profilu - to zajęło mi dłuższą chwilę. W pierwszej czułem się zagubiony. Podobnie, jak cały czas czuję się na fejsbuku, który jest dla mnie potokiem nieuporządkowanych komunikatów oraz zestawem dziwnych aplikacji, do których co i raz ktoś mnie zaprasza. Umiem odczytać tam wiadomości, które do mnie trafiają, ale pomimo przyjaznego, oszczędnego dizajnu całość mnie raczej zniechęca. Nie ogarniam.

Co z kolei uświadomiło mi, że cała ta internetowo-webdwazerowa rzeczywistość zmienia się cholernie szybko. Pierwszy raz poczułem, że za nią nie nadążam. Nie to, żebym z tego powodu cierpiał - i tak muszę się ograniczyć. Ale to uczucie jest niepokojące. I mocno kojarzy mi się z toczącą się właśnie na łamach Gazety Wyborczej debatą o starości. Poczułem się trochę jak pan Mirek ;)

26 listopada 2008

Niewinni Czarodzieje

Po tegorocznym festiwalu "Niewinni Czarodzieje" dawno już pozamiatane. Zostało fajne wspomnienie, które właśnie objawiło się na u2b. Panie i Panowie, Mitch & Mitch w niepowtarzalnym secie - a raczej w jego skromnym fragmencie:


Wieńczący festiwal dancing zorganizowany w dożywającym swych dni kinie Iluzjon był naprawdę niezwykły. Zespół wspiął się na wyżyny, zagrał muzykę żywcem wyjętą sprzed kilkudziesięciu lat, a kolorowe skarpetki, koszule z obszernymi kołnierzami, koki na głowach pan oraz wódka i śledzik dopełniły uroku. Najbardziej niezwykłe wrażenie robił jednak parkiet podrygujący w niedzisiejszym rytmie, ludzie ruszający się w sposób nie mający nic wspólnego z zabawą we współczesnych klubach. Wrażenie było niezwykłe, magiczne, podróż w czasie okazała się możliwa. Wspaniała zabawa.

Warszawa odzyskuje dawny blask

Notka będzie branżowa, ironiczna, proszę nie brać jej do siebie. O "Dzienniku" mógłbym opowiadać długo, dziś podam jeden dowód na jego potężny wpływ na język stołecznych mediów

W tej gazecie zawsze dużą wagę przykładano do tytułów. Założenie od początku było takie, że nie zaszywamy w nich żartów, nie umieszczamy świadomych dwuznaczności, lecz redagujemy je w sposób informacyjny. Pisząc na łamach warszawskiego dodatku tejże gazety o zabytkach i planowanych rewitalizacjach dostrzegłem dość szybko, że ta reguła idzie dalej - na niektóre tematy najbezpieczniej pisać jest pod jednym, zawsze podobnym tytułem. Stąd co i raz na naszych łamach jakiś zabytek miał "odzyskać dawny blask".

Sformułowanie to weszło do naszego redakcyjnego języka jako hasło ironicznie komentujące nigdy nie spisany stylebook. Nie było to jedyne wiecznie powracające sformułowanie, ale na pewno jedno z częściej.

Minęło trochę czasu, mnie już w "Dzienniku" nie ma, ale potężny wpływ tej gazety ujawnia się na każdym kroku. Oto bowiem firma Reinhold uzyskała pozwolenie na przebudowę kamienicy Lipińskiego w Alejach Jerozolimskich. Tej samej, o którą wcześniej zacięty bój ze znanym fotografem Tomasze Gudzowatym stoczyli obrońcy zabytków. I czego się dowiadujemy?
Gdyby nie to, że "Życie Warszawy" wyłamało się z trendu, mógłbym popaść w samozachwyt i złożyć się w Sevre pod Paryżem w charakterze ścisłego wzorca pisania o warszawskich kamienicach.

Serdecznie pozdrawiam wszystkich autorów :)

24 listopada 2008

Zdjęcia Warszawy w Google raz jeszcze

W statystykach widzę, że co chwilę trafia do mnie ktoś, kto próbuje szukać zdjęć z magazynu "Life", ale robi błąd składniowy w zapytaniu. To skądinąd przyjemne, że wszystkie poza właściwą formy zapisu tego zapytania prowadzą do mnie. Niemniej dla zawiedzionych prosta instrukcja:
  • zdjęć szukamy nie w zwykłej wyszukiwarce Google, tylko w wyszukiwarce grafiki...
  • ... wpisując do niej "warsaw source:life" bez cudzysłowów i, co ważne, tylko z jedną spacją między warsaw (lub innym szukanym słowem) a source.
  • Przy dwukropku nie ma spacji!
Miłej zabawy :)

Dwa wieżowce to pomysł ratusza

Potwierdziły się moje podejrzenia. Projekt Porta Varsovia powstał na zlecenie Zarządu Mienia Miasta Stołecznego - instytucji, która wciąż pozostaje dla mnie dość tajemnicza.

Rozmawiałem właśnie z autorem koncepcji, Aleksandrem Mirkiem. Projekt powstał na zlecenie stołecznego ratusza, który chce mieć wpływ na kształt przyszłej zabudowy tej prestiżowej działki. Zamierza zaprezentować go na przyszłorocznych targach nieruchomości w Cannes i szukać inwestora skłonnego zrealizować wizję krakowskich architektów.

- Miejsce jest wyjątkowe. Tuż obok stoi kościół św. Piotra i Pawła o wyjątkowej historii. Był konfiskowany przez władze carskie po powstaniu styczniowym, a potem wysadzony przez Niemców po Powstaniu Warszawskim i to razem z fundamentami. A mimo to odbudowano go tuż po wojnie - podkreśla Mirek.

Z drugiej strony działka po Hoffmanowej graniczyć będzie w przyszłości z trzema wieżowcami - istniejącymi Marriottem i Oxford Tower, oraz planowanym 260-metrowcem zaprojektowanym przez Zahę Hadid. - To prestiżowe sąsiedztwo. Z Zahą Hadid nie zamierzamy się ścigać, a na pewno nie na wysokość. Dlatego nasze budynki planowane są na 230 metrów wysokości. Jeden z nich będzie miał charakterystyczne wcięcie - jego łuk ma podejmować dialog z wieżowcem Hadid - tłumaczy architekt.

Na tym nie koniec oryginalnych pomysłów architektonicznych. Projekt zakłada m.in. wpuszczenie ul. Emilii Plater pod ziemię i połączenie zielonych terenów wokół wieżowców z założeniem parkowym otaczającym kościół.

Wschodnie elewacje obu budynków będą czarnymi murami o grubości około 6 metrów. W ich wnętrzu znajdzie się infrastruktura techniczna. Z zewnątrz obie elewacje mają być podziurawione - architekt chce w ten sposób nawiązać do śladów po kulach, które wciąż można znaleźć na wielu warszawskich budynkach sprzed wojny. - Ogrodzenie kościoła też jest całe podziurawione - podkreśla Mirek.

Niecodziennym rozwiązaniem jest też rozrzedzanie kondygnacji - te najwyższe, przeznaczone na restauracje i kawiarnie oraz ekskluzywne biura lub apartamenty mogą mieć nawet 6 metrów wysokości. Budynki mają połączyć w sobie dwie funkcje - w mniejszym znajdą się mieszkania, a w większym biura.

Pomiędzy budynkami rozciągnięta ma być struktura z włókien węglowych, która ma w przyszłości umożliwiać rozwieszanie elementów związanych np. z wydarzeniami w stolicy. - O tym decydowałoby miasto. Np. w czasie rocznicy Powstania Warszawskiego mógłby to być znak Polski Walczącej. Podobnie teraz, w czasie prezydencji Francji w UE Wieża Eiffla ozdobiona jest unijnymi gwiazdkami - roztacza swoją wizję architekt.

Sam zastrzega jednak od razu, że ta odważna koncepcja daleka jest od realizacji. Nie wiadomo, czy inwestorzy będą chcieli kupić działkę z tak szczegółowym projektem, szczególnie w dobie kryzysu. Nie wiadomo też, czy ratusz naprawdę zdecyduje się na tak szczegółowy zapisy w decyzji o warunkach zabudowy.


Wyświetl większą mapę

Koncepcję krakowskich architektów trzeba traktować z dużą ostrożnością. Nie wiadomo jeszcze ile z oryginalnych pomysłów Aleksandra Mirka i Piotra Ostrowskiego zapisze w swojej decyzji ratusz, ani tym bardziej nie wiadomo, czy znajdzie się inwestor skłonny budować według ich wytycznych. Prawdę mówiąc mam co do tego spore wątpliwości.

Z całego założenia najbardziej podoba mi się pomysł ukrycia ulicy Emilii Plater w tunelu i oddania w ten sposób kawałka przestrzeni pieszym. Jeśli teren wokół dwóch budynków byłby otwarty i zagospodarowany w przyjazny sposób, miasto zyskałoby kawałek parku w środku najbardziej zurbanizowanej części Śródmieścia. To niezły pomysł.

Na podstawie przygotowanych przez architektów wizualizacji i dostępnych zdjęć makiety trudno ocenić, jak dwie nowe wieże wkomponowałyby się w warszawski skajlajn. Martwi mnie brak przyziemia - obawiam się, że przy stosunkowo małym obrysie w parterach nie znalazłoby się miejsce na nic, poza recepcjami. A to z kolei może powodować, że w praktyce całe parkowe założenie będzie martwe po południu i wieczorem.

Najwięcej wątpliwości budzą jednak elementy symboliczno-zdobnicze. Wschodnie elewacje z podniesionymi do potęgi dziurami po kulach są w warstwie symbolicznej dość infantylne, a skalą przekraczają granicę między monumentalnością, a jej karykaturą. Mam wrażenie, że Warszawa nie potrzebuje takiego pomnika łączącego martyrologię z komercją. Tym bardziej, że nad miastem górują już dwa symbole Polski Walczącej - ten na budynku PAST-y i ten na czerniakowskim kopcu. Potęgowanie tej symboliki może zostać odebrane jako karykatura.

Liny rozwieszone między dwoma wieżowcami przypominają mi z kolei kable i sznury na pranie rozwieszone między pierzejami wąskiej, ciemnej uliczki. Obawiam się zresztą, że w praktyce ktoś w końcu zaoferowałby takie pieniądze za rozwieszenie na nich reklamy podpasek, że miasto szukające np. środków na łatanie luki w budżecie ugięłoby się pod finansową presją.


Tekst powstał we współpracy z TVN Warszawa.

23 listopada 2008

Rezygnuję z soup.io

Rezygnuję z zupki. Zabawka fajna, ale mam bloga, blipuję (ostatnio rzadziej), udostępniam różne rzeczy w Google Readerze, co można czytać na prawej szpalcie lub śledzić w postaci osobnego kanału RSS. W dodatku Reader ma dokładnie taką samą możliwość dodawania do udostępnionych rzeczy linków spoza śledzonych RSS-ów. Zupka smaczna, ale niepotrzebna.

W ogóle muszę trochę okiełznać swoją sieciową aktywność. Nowa praca ma jednak taką specyfikę, że nie nadążam z czytaniem wszystkiego, co mam w Readerze, o posyłaniu tego dalej nie mówiąc. Dlatego rezygnuję z zupki też od drugiej strony - wywalam RSS-y znajomych. Z lekkim żalem, ale bez przesady - zgodnie z regułą, którą jakiś czas temu opisała Marta Klimowicz zakładam, że podobnie jak newsy, trafią do mnie tak czy owak te śmieszne rzeczy, które naprawdę są tego warte (ba, jak znam życie, to spora część tych nie wartych i tak też trafi).

Poza tym z zupką jest trochę tak, jak na załączonym obrazku - ostatni mógłby być podpisany soup.io. To jest tylko multiplikowanie internetowych dupereli. Ja zaczynam mieć dość.

Wszystko to po części w związku z piątkowym zamieszaniem wokół zdjęć z magazynu "Life" (trzeba mieć większą kontrolę nad tym co i gdzie się firmuje swoja ksywką, jak widać), a po części z faktem, że dopiero dziś udało mi się wygrzebać z oznaczonych gwiazdką tekstów z poprzednich tygodni i prawdę mówiąc nie czuję, że bez nich byłbym uboższy.

No, może film o skoku spadochronowym z Burj Dubai był wart uwagi:


Na mnie samo wejście po schodach na 160 piętro robi wrażenie ;)

22 listopada 2008

Robią o mnie film

Dość już tych poważnych tematów. W cyklu "trailer na weekend" znów coś związanego ze Star Trekiem i Gwiezdnymi Wojnami. "Fanboys":



To jeszcze film dla mnie czy już o mnie? ;)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.