02 sierpnia 2008

Nie takie martwe to Przedmieście

Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich dniach kilka razy byłem w mieście w godzinach nieprzystojnych. I z całą mocą trzeba to sobie powiedzieć - nie jest tak źle. Tłumy na Krakowskim, tłumy w Śródmieściu, o tłumku stałych bywalców i spontanicznych gości w Zakąskach-Przekąskach nie wspominając. Dzieje się. Nie jest tak źle, jakby się mogło z pozoru wydawać. Daleko jeszcze do ideału, do tłumów, ale Warszawa wyraźnie ożywa.

A Zakąski-Przekąski to temat na osobną notkę :)

01 sierpnia 2008

Apel Poległych

Staram się być na placu Krasińskich co roku, bo Apel Poległych to naprawdę niezwykła uroczystość. Szkoda, że czasami psują ją sami Powstańcy.

Rozumiem, że w tych kręgach idolem jest ten, który przywrócił pamięć o Sierpniu czyli Lech Kaczyński. Nie odbieram mu tego, ani Powstańcom nie odmawiam prawa do - jak to określił dyrektor Ołdakowski - gradacji braw. Ale buczenie na Tuska? Gwizdanie na - tylko wspomnianego - Bartoszewskiego? Nawet Kwaśniewskiego na tym placu, w tym dniu nie wygwizdywano. Smuci mnie to, bo dopiero co z dyrektorem muzeum cieszyliśmy się, że właśnie Warszawa pokazała, że są takie momenty, gdy można się wznieść ponad. A tu wyszło, że nie każdy potrafi. I tak podniosłą atmosferę jednej z najpiękniejszych znanych mi uroczystości zepsuli ci, którzy przecież byli jej bohaterami.

Nie zabrakło też objazdowego stoiska z antysemickimi książkami i publikacjami dowodzącymi, że Powstanie było zbrodnią dokonaną przez AK na Polakach. Nie zabrakło ekipy, która dopiero co dziękowała Bogu, że zabrał Geremka. Teraz też mieli jakąś szmatę z jakimś durnym hasłem. I ludzi było jakoś mniej, dużo, dużo mniej niż w poprzednich latach.

Zabrakło wzruszenia, więc poszedłem sobie, gdy delegacje ustawiały się za wieńcami.

Szkoda, bo Apel Poległych to uroczystość niezwykła. Gdy prowadzący ją żołnierz wyczytuje nazwy powstańczych oddziałów i woła "Wzywam was, stańcie do apelu!", a kompania reprezentacyjna odpowiada "Chwała bohaterom!", zawsze mnie to miażdży. Dwa lata temu pewien człowiek tłumaczył przybyłym na rocznicę lotnikom z RPA, że Apel to obrzęd przypominający wywoływanie duchów - to bardzo celne spostrzeżenie. Te duchy czasem były na placu obecne. Wczoraj jakby się ulotniły.

Jedno się tylko nie zmieniło - gdy kompania oddaje salwę honorową huk pierwszego strzału jest zawsze głośniejszy, niż się ktokolwiek spodziewa i cały ten tłumek, z roku na rok mniejszy, podskakuje. Potem gdzieś z tyłu słychać płacz dzieci. A potem pada drugi i trzeci strzał, - w oczach Powstańców widać wtedy młodzieńczy błysk. Na twarzach pojawia się zawadiacki grymas. Poszliby jeszcze raz, gdyby musieli, nie mam wątpliwości. I wtedy staliby znów ramię w ramię - ci, co lubią Tuska i ci, co wolą Kaczyńskiego. Taki już jest ten naród.

PS: Pamiętajcie, dziś o godzinie 17 zatrzymajmy się na minutę.

----------{edit}----------

Inni na ten sam temat:

30 lipca 2008

Taka różnica mnie zachwyca

Tym razem do napisania zmobilizował mnie Wojciech Mann, który zastanawiał się w "Stołku" nad tym, dlaczego ogłaszane w Warszawie przetargi kończą się zwykle przykrymi niespodziankami. Tak, jak ten na metro, które zamiast 3 miałoby kosztować 6 miliardów złotych i tym samym zbliżyć się do światowego rekordu.

Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...

Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?

Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.

Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.

To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.

I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.

Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).

W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.

A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.

UKSW wita studentów

26 lipca 2008

Lew zostanie na Śląsku

Dzisiejsza Gazeta Stołeczna przyniosła ciekawą informację - władze Warszawy ustąpiły, posąg lwa sprzed zoo pojedzie do Bytomia, a stolicy zostanie kopia. I bardzo dobrze!

W tekście jest w skrócie opisana historia budzącego emocje sporu o lwa. Pomnik, o którym mało kto w ogóle wiedział wywołał ogromne emocje dopiero, gdy upomnieli się o niego bytomianie. Gdy wyszło na jaw, że sporu tak naprawdę nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć mówiłem kolegom z redakcji, że w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie posągu. Czemu?

Wiem z rozmów z wieloma ludźmi, jak wiele żalu do Warszawy mają mieszkańcy miast, które w ten czy inny sposób zostały zubożone czy wręcz zniszczone w czasach, gdy "cały naród budował swoją stolicę". I choć zrekompensować dziś tych strat się nie da, to pojednawczy gest by mi, warszawiakowi, pasował. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, gdyby jeszcze to i owo z Warszawy wróciło na swoje historyczne miejsca - warto by zweryfikować część postulatów, szczególnie w stosunku do muzealnych eksponatów, które podobno leżą w stołecznych magazynach.

Warszawie takie gesty straty nie przyniosą, a mogą temu i owemu wybić z ręki argumenty, które co i raz powracają jako uzasadnienie niechęci do stolicy. Samej niechęci nie zniosą, taki już los stolic, że inne miasta swoje żale w ich stronę kierują. Ale w Polsce nałożyło się na to wiele zasadnych pretensji - gestem można by pokazać, że nie jest nam to zupełnie obojętne. Mnie nie jest.

A w ogóle na miejscu prezydentów Bytomia i Warszawy zrobiłbym z tego wydarzenia wielką fetę. Uroczyście wwiózł posąg do miasta, zrobił równoległą imprezę w obu miastach, jakieś koncerty, telebimy na których jedni widzieliby drugich, symboliczną wymianę prezydentów na jeden dzień czy coś takiego. Nadałbym temu większą rangę i odarł przy okazji z całej tej oficjałki; zamieniłbym w wydarzenie zbliżające ludzi do siebie. Jeśli ktoś podchwyci ten pomysł, to ja zrzeknę się wynagrodzenia z tytułu jego autorstwa ;)

25 lipca 2008

Kocham Plac Wilsona

- pod takim tytułem ukazał się dziś w "Stołku" artykuł o tym, że przyjaciele z gazetowego forum Żoliborza zbierają podpisy pod petycją, która ma uchronić plac Wilsona przed przemianą w plac Bankowy. Popieram, podpisałem, linkuję tekst i petycję.

Ale dodam też dwa słowa komentarza, który napisałem też na forum:
Petycję podpisałem, choć w duchu myślę, że na wszystko jest czas. Jest czas dorobkiewiczostwa i szybkich pożyczek, za lat kilka przyjdzie czas spłaty, a za kilka kolejnych czas spijania śmietanki. I wtedy banki ustąpią miejsca kawiarniom.

Ale to nie znaczy, że przez ten czas próby choć jedna by się nie mogła ostać... :)

24 lipca 2008

Dlaczego jadę?

Jutro ostatni piątek miesiąca, więc przez Warszawę przejedzie Masa Krytyczna budząc wściekłość stojących w korkach kierowców. Nie wiem jeszcze, czy będę w niej jechał, zależy od czasu i od pogody - nie jestem aż takim fanatykiem, by jechać w ulewnym deszczu. Generalnie jednak Masie kibicuję i popieram, co staje się częstym zarzewiem sporów ze znajomymi, zresztą nie tylko zmotoryzowanymi. Postanowiłem spójnie odpowiedzieć na pytanie, czemu jeżdżę w Masie Krytycznej.

Po pierwsze - dla zabawy. O, widzę już jak na czołach kierowców nabrzmiewają żyły, w płucach gromadzi się powietrze niezbędne do tego, by na jednym wydechu wymienić wszystkich, których kosztem się ta moja zabawa odbywa, ze sobą na końcu, a rodzącymi matkami w taksówkach i umierającymi pacjentami w karetkach włącznie. Stop! Proszę, nie trzeba - znam te argumenty i wiem, że "dla zabawy" to odpowiedź niezbyt przekonująca. Więc nie próbując nikogo przekonać tłumaczę: dla zabawy, bo jazda w peletonie to naprawdę fajne doświadczenie, które nijak ma się do jazdy solo, w duecie lub nawet w kilkunastoosobowej grupie. To pierwszy, subiektywny i najsłabszy argument.

Świadom jego słabości dodam jednak, że Warszawska Masa Krytyczna to nie tylko przejazd rowerowy, ale też mnóstwo dodatkowych elementów w postaci konkursów, stoisk ekologów, organizacji pozarządowych, sporo dobrej zabawy dla ludzi w różnym wieku, często koncerty, prawie zawsze jakiś motyw przewodni. Słowem - rodzaj pikniku, na który warto wpaść, choćby po to, by zobaczyć prawdziwą twarz "terroryzujących miasto chuliganów na rowerach". To także dobra organizacja - rowerowe pogotowie ratunkowe i ekipa, która dba o to, by Masa nie zablokowała przejazdu karetkom czy straży pożarnej. W dużym skrócie jest to spore przedsięwzięcie logistyczne, w które ktoś wkłada pewien wysiłek, a nie spontaniczny, chuligański wybryk.

Po drugie - dlatego, że zgadzam się z naczelnym postulatem Masy. Chodzi oczywiście o budowę ścieżek rowerowych, które w Warszawie istnieją w formie zalążkowej, których nie buduje się mimo obietnic i obowiązku, i które są wciąż traktowane przez stołecznych urzędników jak fanaberia małej grupki fanatyków, podczas gdy powinny być tak oczywistym elementem miejskiego systemu komunikacji, jak przejścia dla pieszych i znaki drogowe. To z kolei argument o tyle słaby, że zwykle także kierowcy samochodów go popierają. Choć w toku sporu o Masę, prowokowanego tym, że właśnie dzień wcześniej utknęli w korku i stracili przez to kupę czasu, rzadko się przyznają, że w duchu myślą: niech już mają te ścieżki, jeśli przestaną korkować miasto.

Właśnie, korkować miasto. Masa budzi emocje, bo powoduje korki, w których zwykle stoją Bogu ducha winni - przynajmniej we własnej opinii - kierowcy i pasażerowie. Ci ostatni może faktycznie są winni najmniej, choć przyznam, że nie przekonuje mnie argument iż nie wiedząc o Masie narażeni zostali na przykrą niespodziankę. Bo - i to po trzecie - jeżdżę w Masie także dlatego, by pokazywać warszawiakom, że warto wiedzieć, co się dzieje w mieście. Choćby przez wzgląd na własny czas i interes; zgodzę się nawet na interpretację, że to brutalna walka o poszerzanie czytelnictwa miejskiej prasy ;)

A bardziej poważnie; ktoś, kto w ostatni piątek miesiąca pakuje się w korek spowodowany Masą musi umieć dostrzec związek między swoją sytuacją, a tym, że nie interesuj się, co dzieje się mieście tak, jak tylko siebie może winić pasażer, który o zmianie trasy tramwaju dowiaduje się, gdy budzi się nie na tej pętli, co trzeba. Są wypisane na ulotkach, przystankach, tablicach w środku i na zewnątrz, w gazetach, radiu, telewizji i internecie - trzeba się naprawdę starać lub po prostu mieć to gdzieś, by dać się zaskoczyć.

Zwykle w odpowiedzi pada argument, że Masa niczym się zatem nie różni od demonstracji górników demolującej miasto. W skrajnym przypadku sprowadza się Masę do (eko)terroryzmu. Przyznaję, że - jak chyba każdym mieszkaniec każdej stolicy - nie jestem entuzjastą manifestacji ulicznych. Z drugiej strony zawsze broniłem wolności zgromadzeń i prawda do demonstrowania swoich poglądów bez względu na to, czy robią to geje, zwolennicy Radia Maryja, czy rowerzyści.

Rozbierając fenomen Masy Krytycznej na czynniki pierwsze w toku dyskusji usłyszałem kiedyś, na czym miałaby polegać różnica między Masą a innymi demonstracjami - te drugie są uciążliwe niejako mimochodem, ta pierwsza - celowo. Jako dowód podaje się uciążliwy termin; piątkowe popołudnie. I pyta się, czy nie można by tego robić np. w weekend. Organizatorzy odpowiadają: - Gdyby chodziło o promowanie weekendowych wycieczek do parków, to czemu nie. Ale nam chodzi o to, żeby pokazać i przypomnieć, że rower może być środkiem codziennej komunikacji. I dodają, że piątkowe popołudnie jest terminem przyjętym przez organizatorów Masy na całym świecie, choć oczywiście są wyjątki, także w Polsce. Ale są i takie miejsca, gdzie masy odbywają się wcześniej. W domyśle: w samym środku popołudniowego szczytu.

I to kolejny z moich argumentów: Warszawska Masa Krytyczna jest od wielu lat imprezą legalną, zgłaszaną władzom miasta, ochranianą przez policję, zapowiadaną przez media. Jej organizatorzy, nie rezygnując z formy, która ma przecież anarchistyczne korzenie, zrobili wszystko, by ją ucywilizować i wprowadzić do kalendarza stałych wydarzeń w mieście, uczynić przewidywalną. Porównanie do manifestacji ulicznych jest zrozumiałe, ale z drugiej strony Masę można równie dobrze porównać do wszelkich pikników, plenerowych koncertów, które też czasem urządza się na zamkniętych ulicach. Uprzedzając argument; tak, jako że się przemieszcza, jest nieco trudniejsza do ogarnięcia, ale z drugiej strony to oznacza, że w każdym miejscu przeszkadza tylko 15 minut :P

Wreszcie argument najistotniejszy, który przebija się w dyskusjach najtrudniej, bo podważa niewypowiedziane założenie czynione przez tych, którzy stoją w korkach. Podświadomie zakładają oni, że ulica jest z definicji miejscem przeznaczonym dla samochodów. Że to jest jej główna i w zasadzie jedyna funkcja i że rower, jeśli w ogóle, ma na niej tyle miejsca, ile jest niezbędne dla poruszania się. Ja tymczasem twierdzę, że to czemu służy publiczna przestrzeń jaką stanowi droga, jest kwestią społecznie negocjowalną i udział w masie to mój głos w tych negocjacjach.

W Egipcie ulice pełnią funkcję pastwisk dla kóz i wielbłądów, mieszkańcom Kairu obca jest nawet idea przejścia dla pieszych. W Chinach ulice są właściwie głównie ścieżkami rowerowymi. We Włoszech są polem wiecznej walki między samochodami a skuterami. W Warszawie są zaś zdominowane przez samochody, ale ten fakt, jak by go nie oceniać, nie jest stanem danym raz na zawsze. Niestety, do świadomości mieszkańców stolicy i decydentów tejże przebić nie może się nawet tak prosty pomysł podważający status quo, jak wytyczenie buspasów. Nic więc dziwnego, że nikt nie dopuszcza do siebie myśli, że masa rowerzystów mogłaby stanowić równoprawną grupę użytkowników ulic. Nie, rowerzyści mogą się na własne ryzyko przemykać brzegiem trzypasmówki, mogą ryzykować slalom między włazami do kanalizacji przyciskani do krawężnika przez autobus - na tyle jest zgoda. Ale wyjechać w grupie? Zdominować ulicę? Tego nie mogą, bo... powodują korki.

A przecież Warszawa stoi w korku codziennie, nie tylko w ostatni piątek miesiąca. Skoro Masa powoduje te comiesięczne korki - warto zadać sobie pytanie, kto powoduje korki w zwykły dzień? Odpowiedź jest banalna, ale trzeba ją w tym miejscu wyartykułować: korki powodują kierowcy samochodów. Jadąc w Masie Krytycznej uświadamiam sobie uciążliwe dla innych konsekwencje swojej decyzji, a wyjeżdżający do pracy samochodem Kowalski musi sobie uświadamiać, że on właśnie tworzy korki. I niech nie pyta demagogicznie o matkami rodzące w taksówkach ani pacjentów umierających w karetkach, bo codziennie sam jest elementem takich samych sytuacji.

Znów wiem, jaki padnie argument; "ja jadę do pracy, a nie dla zabawy". I znów strzał do własnej bramki, bo o to właśnie chodzi rowerzystom - oni przecież właśnie o miejsce na jezdni w drodze do pracy tu walczą. A mus? Nie ma musu, by do pracy jeździć samochodem. Są inne środki komunikacji. Tak, jak uczestnikom Masy nikt nie kazał w niej jechać, tak kierowcom też nikt nie każe codziennie jeździć do pracy. Nie odmawiam im do tego prawa - ale też oni nie mogą mi odmówić prawa do tego, żeby raz w miesiącu zmienić układ sił.

W tym sensie - a nie tylko w takim, że rowerzysta ma prawo korzystać z ulicy - Masa nie różni się w swojej uciążliwości od tego, czym codziennie doświadczają swoje otoczenie kierowcy. Jeśli więc ktoś zza kółka czyni rowerzystom zarzut, że są świadomie uciążliwi i tym sposobem terroryzują miasto, to zasady logiki wskazują, że sam siebie powinien odsądzić od czci i wiary, codziennie robi bowiem dokładnie to samo. Ale zza kółka rzecz wygląda inaczej - z tej perspektywy droga nie jest przestrzenią publiczną o negocjowalnej funkcji; jest moja, najmojsza. Masa uświadamia, że dzieje się tak nie na mocy prawa, lecz tylko ze społecznego przyzwyczajenia. I rowerzyści starają się to przyzwyczajenie zmienić.

Tu często pada argument, że robią to w sposób nieskuteczny, skoro od pierwszych, nielegalnych, kończących się burdami z policją mas minęło dziesięć lat tymczasem ścieżek jak nie było tak nie ma, rowery jak były, tak są na ulicy z trudem tolerowane. I rzeczywiście jest w tym trochę prawdy - sam zastanawiam się pod wpływem argumentów znajomych, czy Masy nie można przenieść na weekend i tym gestem zdobyć poparcie nowej grupy warszawiaków? Tym bardziej, że coś się jednak ruszyło, czego sama ewolucja Masy jest jakimś wskaźnikiem. Odpowiadam więc: możliwe, dzięki za radę, warto ją przemyśleć - ale z tego argumentu w żaden sposób nie wynika, że rowerzyści nie mogą - raz w miesiącu i na krótko - podważyć utartego schematu, który nakazuje nam akceptować korki stworzone przez kierowców jako rzecz naturalną, korki powodowane remontami, jako coś nie do uniknięcia, a obecność rowerzystów na drodze jako sytuację anormalną. Zgoda, Masa nie jest dobrym punktem wyjścia do dialogu, ale jako rowerzysta wiem doskonale, że jeśli nie będę w Masie ani kierowca, ani urzędnik nie podejmie dialogu ze mną tylko zepchnie mnie z drogi.

-----------
Dziś o godzinie 18 wyruszamy trasą: Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Al. Jerozolimskie, Marszałkowska, Pl. Bankowy, Al. Solidarności, Towarowa, Prosta, Kasprzaka, Wolska, Połczyńska, Dźwigowa, Globusowa, Świerszcza, Traktorzystów, Wojciechowskiego, Keniga, Warszawska, Gierdziejewskiego, Cierlicka, Kościuszki, Bohaterów Warszawy, Plac 1000-lecia, Sławka, Dzieci Warszawy, Ryżowa, Kleszczowa, Al. Jerozolimskie, Rondo Zesłańców Syberyjskich (tunel), Al. Prymasa 1000-lecia, Kasprzaka, Prosta, Rondo ONZ, Al. Jana Pawła II, Al. Jerozolimskie, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście.


-----------{edit}-----------

Masa udała się średnio, gdzieś w 1/3 zaczęło padać i my dość szybko poniechaliśmy ścigania się z burzowymi chmurami. A że wpis o Masie okazał się bodaj najliczniej komentowanym w historii bloga, to dodam do niego jeszcze jeden link - na tytułowe pytanie na swój sposób odpowiedziała wczoraj także Edyta Różańska ze "Stołka".

Martwe Przedmieście

Po długim remoncie otwarto wreszcie Krakowskie Przedmieście. Powiało Europą, zachodnią cywilizacją i wielkim światem. Oczywiście, można się przyczepić do kilku detali, co też uczynię, by zadość uczynić tęsknotom czytelników dopominających się nowych wpisów :)

Do szału doprowadziło mnie to, że Zarząd Dróg Miejskich tradycyjnie zignorował potrzeby osób niepełnosprawnych, dla których ulica jest teraz nawet bardziej niedostępna, niż przed remontem, a także rowerzystów, którym najpierw nie wybudowano ścieżki, potem odmówiono prawa wjazdu na ulicę, a teraz ściga się ich za jazdę po chodnikach. Powiew Europy jakby zelżał.

No i jeszcze jeden detal - chiński marmur w charakterze podłoża okazał się porażką, bo chłonie bród tak samo, jak betonowa kostka. Widać to najlepiej tam, gdzie zatrzymują się cieknące olejem autobusy i tam, gdzie skupia się nocne życie Warszawy, czyli przed dwoma okienkami z kebabami (o tym nocnym życiu będzie jeszcze za chwilę). Jest już nawet pierwszy efekt - władze Śródmieścia szukają pretekstu, by wypowiedzieć kebabowym barom lokale. Oficjalnie dlatego, że nie przystają swoim klimatem do charakteru ulicy. Brakuje tylko stwierdzenia, że nie pasują do narodowego ducha i chrześcijańskiej tradycji - tymi argumentami posłużono się ponoć ostatnio w Lombardii, by uzyskać analogiczny efekt. By jednak nikt nie posądził urzędników o niechęć do Turków, w charakterze listka figowego poświęci się punkt ksero. Rzeczywiście - dwa kroki od bramy największej polskiej uczelni, rzut beretem od siedziby Polskiej Akademii Nauk punkt ksero nie pasuje zupełnie.

A skoro o tej uczelni mowa. Studenci, wiadomo, wyższej kultury osobistej reprezentanci, wiedzą, że na wykład z gumą do żucia w gębie wchodzić nie wypada. Zostawiają więc gumy przed bramą Uniwersytetu. Oczywiście na trotuarze. Teraz widać to słabiej, lato jest, a przed oficjalnym otwarciem chodniki umyto - poczekajmy jednak do października, a okaże się, że nie tylko kebab brudu źródłem być może. Może i uczelnia nie pasuje do charakteru ulicy? Biorąc pod uwagę, że z pałacu Czapskich po drugiej stronie Krakowskiego wynieść się będzie musiała Akademia Sztuk Pięknych - da uzasadnić i taki pogląd.

Z tym brudnym marmurem wiąże się jeszcze jeden (nie)smaczek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem z branży kamieniarskiej, ale informacji nie sprawdzałem, więc com usłyszał, powtarzam z pewną dozą ostrożności. Twierdził on, że chiński marmur pojawił się w projekcie jednej z warszawskich stacji metra, ale po testach został zastąpiony droższym, rodzimym, właśnie dlatego, że łatwo się brudził i szybko się ścierał. A może nawet został użyty raz i więcej już go metro nie chciało? Dość, że w specyfikacjach kolejnych zleceń zastrzegano, by tego materiału nawet nie brać pod uwagę przy projektowaniu stacji. Know how miejskiej spółki budującej metro nie dotarł niestety do urzędników od dróg - taki mamy obieg informacji w ratuszu.

Antykebabowa postawa władz Warszawy też mnie wkurzyła. Dwa okienka z tureckim żarciem to poza bistrem Zakąski Przekąski, gdzie nawet nad ranem, na stojaka można walnść ostatniego - względnie pierwszego - kielicha, jedyne lokale przy Krakowskim czynne dłużej niż do godziny 22. Potem reprezentacyjna ulica zdycha tak samo, jak Stare Miasto. Nie działają tu żadne sklepy z pamiątkami, puby zamierają najpóźniej około północy, wcześniej zwijając zbyt głośne dla sąsiadów ogródki, a restauracje już o 21 wrogo traktują tych, którzy pytają, czy kuchnia jeszcze działa.

Smutne to. Lokalne media podjęły temat w licznych publikacjach. Mówił o tym prof. Bohdan Jałowiecki, prof. Roch Sulima, pisała "Polska", przywoływał rzecz Alek Tarkowski linkując przy okazji dwa ciekawe wywiady (z architekt Magdaleną Staniszkis i Grzegorzem Lewandowskim z Chłodnej 25, które też polecam), mówili Maciej Miłobędzki z pracowni JEMS, Łukasz Król z Konesera i inni. Jeśli coś mnie w tym wszystkim cieszy, to właśnie ten wysyp komentarzy. Nie wszystkim zwisa.

Ale to gadanie po próźniy (uon godoł i godoł, a oni nie słuchali i nie słuchali...). Wczoraj w telewizyjnym "Kurierze" właściciel jednej z restauracji tłumaczył, że zamyka interes o 22, bo potem i tak nie ma klientów. Pomylenia przyczyny ze skutkiem nie zauważył. Na tym jednak nie koniec problemów ze spostrzegawczością knajpiarzy z Traktu Królewskiego.

Ci, którzy wynajmują lokale od miasta wychodzili sobie na czas remontu ulicy obniżkę czynszów, co było nawet zasadne. Teraz miasto chce im czynsze podwyższyć, wychodząc z równie słusznego założenia, że po remoncie ulicy ich lokale zyskały na atrakcyjności. W tym samym "Kurierze" jedna z właścicielek knajpy twierdziła, że podwyżka z kilkudziesięciu do kilkuset złotych za metr jest działaniem sprzecznym z wolnym rynkiem. Ze swojej strony sugeruję, by spróbowała Pani wynająć lokal na knajpę w jednym z centrów handlowych - ciekawe czy znajdzie tam ofertę poniżej 100 euro za metr.

Sugestia to jednak wyłącznie retoryczna - najemcy bowiem mają własny pomysł. Chcą od miasta odkupić lokale, oczywiście po preferencyjnych cenach, jako że przez lata w nie inwestowali. Miasto odmawia. Po pierwsze dlatego, że do większości nieruchomości są roszczenia, po drugie zaś słusznie zauważając, że sprzedaż nie jest obowiązkiem tylko prawem właściciela, który ma prawo atrakcyjny lokal zachować. Zwykle jestem zwolennikiem prywatyzowania miejskiego majątku, ale tym razem robię wyjątek - sprzedaż tych lokali byłaby równoznaczna z dobiciem ulicy. Tak, jak stało się w Opolu i na moim kochanym placu Wilsona.

Najemcy z Traktu Królewskiego i Starego Miasta się jednak nie poddają. Czy postanowili pokazać, że są Warszawie potrzebni? Czy wykorzystali dwa zrzeszające ich stowarzyszenia, by wspólnie urządzić święto Krakowskiego Przedmieścia? Czy postanowili zaprosić warszawiaków i na całą weekendową noc otworzyć swoje podwoje? Nie - oni postanowili... zamknąć swoje lokale w niedzielę, 10 sierpnia.

Czytałem niedawno "W cieniu ZŁEGO" Edwarda Dziewońskiego, który stara się na swój sposób ożywić to, co opisywał Trymand, teraz czytam wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Pięknie niedzisiejsza szata graficzna kojarząca mi się ze starymi wycinkami prasowymi gromadzonymi przez moich dziadków i zupełnie nierzeczywisty klimat Warszawy lat 40. i 50. tętniącej nocnym życiem, bawiącej się mimo wszechobecnych ruin, mimo szarości, mimo wszystkich przeszkód, po których dziś nie ma śladu. O przedwojennym Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie w ogóle nie warto wspominać w tym kontekście - to świat nieosiągalny. Ale jak to możliwe, że w latach 50., w ciemnej komunie te ulice żyły, nieliczne knajpy trwały i miały swoją stałą klientelę, wśród której niemal każdy znał każdego, a dziś reaktywowana Cafe Fogg traci lokal, a miejsce po zamkniętej za długi kawiarni Nowy Świat straszy zaklajstrowanymi szybami i reklamą dewelopera na fasadzie? Niestety, miasto niewiele może - do wynajęcia potrzebny pewnie przetarg, konkurs albo jeszcze inna procedura, którą z pewnością też wygra bank. Zresztą organizowanie rozrywki to nie jest zadanie władz miasta (choć oczywiście nie powinny go też sabotować, tymczasem Rada Miasta zdecydowała się na wprowadzenie zakazu organizacji dużych imprez na Starym Mieście).

To wszystko zadziwia mnie tym bardziej, że kilkaset metrów dalej, w podwórku między Smolną, Nowym Światem i Foksal, w starych pawilonach handlowych nie ma już - może poza sklepem z lampami - jednego wolnego lokalu, w którym nie byłoby knajpy. Niektóre działają tam już kilka lat, inne zmieniały właścicieli, nazwy i stylistykę, ale jedno się nie zmienia - co weekend ściąga tu mnóstwo ludzi, którzy dobrze, na pewno głośno, ale raczej spokojnie i bez huligaństwa, się tu bawią. Podupadło trochę zagłębie na Dobrej, za to Ząbkowska czy 11 listopada na Pradze rosną w siłę. Jest potencjał, są klienci, a Trakt Królewski zdycha. A przecież, jak pisze Budrewicz, "jedno jest ustalone ponad wszelkie wątpliwości: chodzenie do knajpy nie jest funkcją najbardziej zaszczytną, lecz od czasu do czasu organizmowi potrzebną".

26 maja 2008

Porządek panuje na Pradze

Administracja postanowiła ograniczyć dostęp do śmietnika - wstawiła porządną bramę, klucze rozdała uprawnionym i... od razu zrobiło się porządniej. W ciągu jednego dnia ktoś wyraźnie nie godzący się z tym ograniczeniem obywatelskiej swobody pokazał, co to znaczy porządek.

09 maja 2008

Andrzej Wajda naczelnym architektem miasta!

Z listu Andrzeja Wajdy do "Gazety Stołecznej"


Niska zabudowa wsi Warszawa i potężna świątynia Józefa Stalina raz na zawsze świadcząca o tym, komu zawdzięczamy wyzwolenie, była celem twórców tej budowli. Przecież wysokość Pałacu została wyznaczona przez ówczesnych sekretarzy partii, którzy obserwowali ze wszystkich wjazdowych do Warszawy dróg kukuruźnik wznoszący się dokładnie na wysokości iglicy przyszłego Pałacu, wołając do radiotelefonu: "Wyżej! Wyżej!".

Jak pisał Gałczyński w "Zielonej Gęsi" w "Przekroju": "Wszyscy krzyknęli: racja, racja, tu odpowiednia ilustracja...".

Warto dodać, że miejsce to w jakiś sposób przeznaczone było w przedwojennych projektach na Świątynię Opatrzności Bożej, która przeniesiona do dołka w Wilanowie straciła dziś, ze względu na panoramę Warszawy, pierwotne znaczenie, a jej budowa budzi małe zainteresowanie - jak na kościół parafialny jest zbyt okazała, a na symbol Opatrzności za mało zauważalna, gdyż Józef Stalin zajął już dawno to miejsce w Warszawie.

Dlatego, kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty. A ostatni obrazek, dzieło miejskich służb architektonicznych stolicy pokazane w "Gazecie", z ustawionymi grzecznie wysokościowymi budowlami za Pałacem potwierdza dostatecznie przekonująco moją tezę.

Dlatego wzywam do większej odwagi. Pałac Stalina musi zniknąć pomiędzy innymi wysokościowcami, aby otoczony nimi nie był już symbolem tamtych ponurych czasów, ale przykładem sowieckiej architektury lat 50. zabłąkanym nad Wisłą.

Wówczas nasi kolejni politycy, zbliżając się do stolicy od Krakowa, Lublina czy Łodzi, zobaczą Manhattan, co prawda na naszą miarę, ale nie wiochę Warszawa z kościołem Józefa Stalina.

Czego życzy sobie i mieszkańcom stolicy
Wasz Andrzej Wajda, Warszawa, 6 maja 2008 r.


Stołeczne wydanie „Gazety Wyborczej” – a w ślad z nim portal gazeta.pl – przedrukowało list Andrzeja Wajdy, który w kilku mocnych słowach i jednym słabym rysunku mierzy się z problemem Pałacu Kultury, bardziej szkodząc niż pomagając w jego rozwiązaniu.

Pałac boli. Starszych ode mnie Polaków, w szczególności warszawiaków, najbardziej zaś tych, którzy pamiętają atmosferę czasów, w których powstawał – ich boli najbardziej. Nie zamierzam z tym dyskutować ani odbierać nikomu prawa do tego, by czuć obrzydzenie i wstręt na wieść, że ten „ruski but w sercu Polski” został w zeszłym roku wpisany do rejestru zabytków.

Nie zamierzam też dyskutować z decyzją służb konserwatorskich, wychodzę bowiem z założenia, że ma ona charakter czysto techniczny – nie wartościuje samego pałacu, lecz chroni jego formę jako znak czasów. Okrutnych, ale na szczęście minionych. Świat zna wiele zabytków, które symbolizują straszne czasy. Nie jeden spłynął potokami krwi, a jednak nikt nie próbuje ich burzyć.

Andrzej Wajda też nie jest tak radykalny jak minister Sikorski, który rzucił pomysł, by w miejscu PKiN zrobić jezioro – on chce pałac „tylko” zasłonić. A gazeta.pl uczyniła z tego pomysłu jedną z wiadomości dnia, polecając uwadze swoich czytelników z całej Polski. Jeden list i jedno kliknięcie – a dla debaty o centrum Warszawy szkoda niepowetowana. Andrzej Wajda cofnął nas w czasie.

Internetowy portal to nie lokalne wydanie. Czytają go ludzie w całym kraju, nie mając pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się wokół Pałacu i to nie tyle w warstwie fizycznej zabudowy miasta, lecz przede wszystkim w kulturowej, społecznej oraz – co nie jest bez znaczenia – administracyjnej. By wyjaśnić, na czym polega szkoda, tę ostatnią trzeba choć pokrótce opisać.

Dyskusja o otoczeniu PKiN toczy się od dwóch bez mała dekad i wciąż pozostaje nierozstrzygnięta. Nie skończyła się, mimo że w poprzedniej kadencji władzom stolicy udało się uchwalić plan zagospodarowania tego obszaru. Nowe władze – skądinąd krytykowane za tę decyzję m.in. piórem redaktora naczelnego „Stołka”, Seweryna Blumsztajna, który określił ją mianem ponurego żartu – postanowiły plan zmienić. W tej chwili nie wiadomo jaki efekt to przyniesie. Deliberacje trwają.

Dla Andrzeja Wajdy sprawa jest prosta jak rysunek, który załączył do listu – budować wysoko, byle zasłonić pałac. Rzecz całkiem realna – w ciągu ostatniego roku deweloperzy złożyli w stołecznym ratuszu wnioski o zgodę na budowę kilkunastu wieżowców, pośród nich są i propozycje znacznie przewyższające PKiN. Można więc zakładać, że gdyby miasto zdecydowało się zasłaniać „dar Stalina” znaleźliby się chętni, by ten plan zrealizować na swój koszt. Po drodze natknęliby się wprawdzie na szereg niespodzianek, takich jak roszczenia byłych właścicieli działek zabranych pod budowę pałacu (Ciekawi mnie czy Andrzej Wajda jest za ich zwrotem, czy też chciałby budować wieżowce bez oglądania się na ich prawa?) czy wymagający pilnego remontu tunel kolejowy. Ale z czasem pewnie by się to udało.

Nie chodzi więc o sam pomysł, który może się z czasem ziścić. Szkodliwe dla Warszawy i dla architektury w ogóle jest jej sprowadzanie do roli oręża w walce ideologicznej. To rzecz, która od blisko dwudziestu lat prowadzi dyskusję o centrum stolicy na manowce – spór o to, czy „sen pijanego cukiernika” winien być urbanistycznie nobilitowany był powodem, dla którego pierwotna koncepcja z kolistym bulwarem wokół niego spotkała się ostrą krytyką. I choć wygrała międzynarodowy konkurs – nie została uwzględniona w planie miejscowym.

A przecież ideologizowanie architektury to środek żywcem wyjęty z repertuaru ustrojów totalitarnych, czego Pałac Kultury jest solidnym przykładem. Przecież socrealistyczny MDM zbudowano właśnie tak, by pierzeja placu Konstytucji zasłoniła wieńczący perspektywę ulicy Marszałkowskiej kościół Zbawiciela. Andrzej Wajda chce wroga pokonać jego własną bronią, choć intuicja od razu podpowiada, że nie tędy droga. Czy chciałby Pan, by Żoliborz też zabudować wieżowcami i zasłonić w ten sposób carską Cytadelę, ten niewątpliwy symbol ucisku położony dwa kroki od Pańskiego domu? Nie sądzę.

Historii nie da się zasłonić parawanem z wieżowców. To jednak nie znaczy, że na Pałac Kultury nie ma żadnej rady. Wajda pisze: „(...) kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty”. Błąd, Panie Andrzeju! Właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma szansę zmierzyć się z potęgą PKiN i to zarówno w warstwie symbolicznej, jak i architektonicznej. Jego zawartość – niepokorna, czasem kontrowersyjna, zaangażowana sztuka z krajów naszego regionu – a taką chce sie zajmować zespół muzeum – będzie w ciągłym dialogu z topornym środkiem wyrazu, jakim operuje pałac, z jego brutalną masą i wysokością.

Ogromną nadzieję pokładam też w samym projekcie gmachu muzeum szwajcarskiego minimalisty Christiana Kereza. Powszechnie krytykowana koncepcja, która zwyciężyła w konkursie architektonicznym, nie od razu mnie przekonała. Miałem jednak okazję zobaczyć projekty Szwajcara zrealizowane w Zurychu i Vaduz, znacznie mniejsze od warszawskiego muzeum, lecz korzystające z tych samych środków wyrazu. Przy bliskim poznaniu okazują się niezwykle potężne. Skromny, mieszczący tylko dwa mieszkania „Dom z jedną ścianą” na zboczu jeziora Zuryskiego, radykalny w formie, w niezwykły sposób komponuje się z willową okolicą i kilkusetletnią drewnianą stodołą stojącą tuż obok (służącą lokalnej społeczności za miejsce spotkań). A jednocześnie jest zupełnie zaskakujący, oryginalny i niepowtarzalny. Wystaje ponad przeciętność otoczenia niczego nie zasłaniając, nie gwałcąc panoramy leniwego przedmieścia.

Co innego dom, w którym mieszka Kerez, zaprojektowany przez niego samego. Trzykondygnacyjna, betonowa struktura z zewnątrz osłonięta jedynie szklanymi taflami jest tak zimna, że przebywanie wewnątrz było fizycznie wyczerpujące. To architektura zniewalająca, powodująca poczucie bezbronności, majestatyczna mimo niewielkiej skali. Ale prawdziwą potęgę minimalizmu ujawnia dopiero najbliższy warszawskiemu, choć także znacznie mniejszy, budynek Muzeum Sztuki w Vaduz, stolicy Lichtensteinu. Prostopadłościan z ciemnego, niemal czarnego, wyszlifowanego betonu ustawiony w pierzei uliczki typowego alpejskiego miasta wygląda potężnie i monumentalnie. A przecież musi się mierzyć z nie byle jakim tłem – służą za nie alpejskie zbocza doliny Renu; nie lada potęga. W dodatku góruje nad nim Zamek Książęcy.

I właśnie wychodząc ze sterylnego wnętrza zdominowanej przez głęboką, białą perspektywę długich schodów przecinających przestrzeń ekspozycyjną uwierzyłem, że warszawski projekt Kereza naprawdę ma szansę w zderzeniu z toporną potęgą Pałacu Kultury. Nie zasłoni go, nie zakryje, nie przekrzyczy, ale podkopie jego podstawę, uczyni wyłom w triumfującej nad Warszawą bryle. Mam wrażenie, że pod ciężarem architektury Kereza PKiN po prostu się przechyli i stanie się śmieszny.

Tego potencjału nie sposób dostrzec na skromnych, szarych wizualizacjach przygotowanych przez Kereza na konkurs. On sam wizualizacji nie lubi – pracuje na modelach i makietach, często ogromnych, wykonywanych z tych samych materiałów, których potem używa do budowy. Dają znacznie lepsze wyobrażenie o projekcie, niż trójwymiarowe rederowane grafiki. Te łatwo przyswajalne obrazki, obowiązkowo dostarczane wraz z informacją prasową o każdej nowej inwestycji, zredukowały potrzebę korzystania z wyobraźni i sprowadziły nasze dyskusje o architekturze do pytania, czy dany gmach będzie wyższy od Pałacu Kultury. W dodatku dziś każdy, nawet reżyser filmowy, może na serwetce naszikowaco parę kresek, a sprytny grafik wyposażony w sprawny komupter przygotuje z tego imponującą wizualizację. Może się więc wydawać, że urbanistą może być każdy.

Niestety, także my, dziennikarze, ścigający się kto pierwszy napisze o kolejnym rekordzie wysokości, przyłożyliśmy rękę do tego, że dziś mówi się tylko o tym, czy budować wyżej, czy niżej? Równać do Pałacu czy go zasłaniać? Coraz mniej mówimy natomiast o tym, jakie miasto chcemy znaleźć, gdy za kilka lat wejdziemy między te wszystkie wieżowce i jakie emocje chcemy tam poczuć. Projekt Kereza może wzbudzić emocje, jakich dziś w ogóle od architektury nie oczekujemy, o których nie umiemy pisać. Zaklinamy rzeczywistość hasłami, jak choćby koledzy z "Życia Warszawy" uparcie twierdzący, że warszawiacy nazywają projekt muzeum wyżymaczką, choć mówią tak chyba tylko oni sami.

Nie mam pewności, czy ten projekt rzeczywiście pokona Pałac Kultury, nie mogę bowiem ręczyć, że na ten rodzaj architektury każdy zareaguje podobnie do mnie. Wiem jednak, że to właśnie jest próba przezwyciężenia potęgi pałacu; odważna, ryzykowna, ciekawa i wymagająca od nas wysiłku intelektualnego. Czy będzie udana? Stanie się tak, jeśli do tego czasu nie zabijemy naszej wrażliwości redukując debatę o architekturze do kwestii ideologicznych i szumnych gestów.

Inni na te sam temat:

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.