Pokazywanie postów oznaczonych etykietą media. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą media. Pokaż wszystkie posty

25 marca 2011

...

fot. RG
Znajdą się z pewnością tacy, którzy dopatrzą się w tym ostatecznego dowodu na to, że TVN Warszawa powstała tylko po to, by stać się kolejną po stadionie przy Łazienkowskiej płaszczyzną współpracy mojego pracodawcy i ratusza, a zbieżność kolorów w tym piłkarskim kontekście nie jest przypadkowa.

Ale ja traktuję to jako cholernie sympatyczny gest ludzi, którzy na co dzień są, jeśli nie przeciwnikami, to w każdym razie stoją po drugiej stronie kamery, mikrofonu czy telefonicznej słuchawki. Jako kibic piłkarski odbieram to jak fajne zachowanie drużyny przeciwnej, która żegna się z nami ze sportową klasą, której niestety brakuje na wspomnianym stadionie. Dzięki!

Zawsze marzyłem o mieście, w którym jest miejsce na takie historie. Szkoda, że doczekałem się w takich okolicznościach. Ale to nie jest przecież całkowity koniec - portal tvnwarszawa.pl działa dalej. W jakiej postaci i jakim kształcie? Zobaczymy niebawem. Na razie dominuje smutek. Ale już w niedzielę - kolejny dyżur.
Stay tuned!

09 grudnia 2009

Arogancja i banał w "Gazecie Stołecznej"

Doba wystarczyła kolegom ze "Stołka", by wydać wyrok na projekt Muzeum Historii Polski. Bez czekania na autorską prezentację, na podstawie dwóch wizualizacji nazwali go supermarketem, a architekta - i tym samym sąd konkursowy - określili mianem aroganta.


W niedzielę poznaliśmy koncepcję architektoniczną gmachu, który ma stanąć nad Trasą Łazienkowską, w sąsiedztwie Zamku Ujazdowskiego.
Zakończył się więc jeden z najtrudniejszych konkursów architektonicznych we współczesnej Warszawie. Autor zwycięskiej pracy, Bohdan Paczowski, człowiek obdarzany przez środowisko architektów ogromnym szacunkiem, fachowiec projektujący poza Polską, a tu zapraszany do sądzenia w najważniejszych konkursach (Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Historii Żydów Polskich, Teatr Nowy) nie pojawił się na ogłoszeniu wyników. Dziennikarze nie mieli więc szansy omówić z nim projektu - musiały im wystarczyć dwie skromne wizualizacje, kilka rzutów i przekrojów, dostępny w Złotych Tarasach model i autorski, dość hermetyczny opis oraz opinia sądu konkursowego.

Ta ostatnia okazała się nieistotna - pozostałe materiały w zupełności wystarczyły zaś, by piórem Darka Bartoszewicza projekt zaszufladkować (hala, centrum handlowo-rozrywkowe, supermarket), a piórem Jurka Majewskiego zdyskredytować (arogancja, banał).

A ja nie mogę się tymczasem oprzeć wrażeniu, że o arogancję ociera się wydawanie wyroku - bo czym, jeśli nie swoistą publiczną egzekucją jest wystawienie jako głównego newsa na portalu gazeta.pl tekstu z taką opinią? - na projekt, którego nie miało się nawet okazji poznać. O banał ociera się natomiast fakt, że robi to "Stołek", który zachowuje się tak za każdym razem - projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej został przecież w pierwszych publikacjach po konkursie potraktowany w ten sam sposób; "Gazeta" nie omieszkała wydrukować krążącej w sieci wizualizacji MSN z logiem carrefour'a i tylko zdecydowany opór środowiska architektów przed podważaniem wyniku konkursu zmusił "Stołek" do zmiany frontu. Teraz, zdaniem Darka, "kuluary były bezlitosne" - projekt MSN spotkała zaś "bezlitosna krytyka koncepcji".

Podobnie było ze Stadionem Narodowym, którego projektowanie określono w "Stołku" pogardliwym mianem "cepelii" i "wyplatania koszyka", a potem jeszcze - na podstawie anonimowego maila, który dostały też inne redakcje - zasugerowano, że może być autoplagiatem, choć poza obrysem krawędzi dachu z konstrukcją w Kapsztadzie łączy go niewiele.

I tak zamiast poważnej dyskusji o budzących kontrowersje i skrajne emocje projektach, mamy dolepianie gęby, szufladkowanie i dyskredytowanie projektów, bez dania autorowi szansy na obronę (bo przecież wyjaśnienia architekta na stronę główną portalu nie trafią), a swoim czytelnikom - szansy na wyrobienie sobie własnego zdania na podstawie rzetelnego opisu.

Na szczęście publiczna dyskusja o projekcie MSN - najpierw na Foksal, potem z Muzeum Powstania Warszawskiego, a przez cały czas w gazetach i internecie - pokazała, że architekci potrafią się bronić, a warszawiacy chcą ich słuchać i rozumieć. Bohdan Paczowski zapowiada w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl, że o swoim projekcie też chętnie opowie na otwartej prezentacji, po nowym roku.

PS: Widzę właśnie, ze kampania trwa. Swoje trzy grosze dorzuca Edyta Różańska. Kompletnie bez sensu, bo założenia konkursowe dokładnie określają, które drzewa mają być zachowane (te najstarsze są nie do ruszenia - z tego powodu jedna z prac dostała tylko wyróżnienie), a zaproponowany przy Zamku Ujazdowskim parking jest opcjonalny. Paczowski uważa, że pracownicy i goście CSW (a nie muzeum - ono swój parking ma mieć poniżej skarpy) i tak będą się tam na dziko wpychać, więc sugeruje miastu rozwiązanie. To jedna z wielu kwestii, o których zamierza debatować z miastem. Wystarczy go o to zapytać, poczytać założenia konkursowe, obejrzeć dokładnie tablice z autorską pracą, by to wszystko zrozumieć. Ale oczywiście łatwiej napisać pełen emocji komentarz bez żadnego przygotowania.

27 czerwca 2009

Takie rzeczy to tylko w TVP

Oglądaliśmy przedwczoraj półfinał Pucharu Konfederacji. Jednym z ciekawszych wydarzeń poza boiskiem była przerwa reklamowa w TVP.

O samym meczu nie chcę się rozpisywać, ale pewien kontekst muszę wprowadzić. RPA dzielnie stawiało się faworyzowanej Brazylii. Na tyle, że chwilami wydawało się, iż możliwa jest kolejna półfinałowa niespodzianka, po awansie USA. Brazylia nie zachwycała, za to RPA imponowała walecznością. Nic więc dziwnego, że w zderzeniu tych egzotycznych drużyn nasza sympatia była raczej po stronie słabszych. Do 88. minuty wydawało się, że dobrze ją ulokowaliśmy. No ale to już było po przerwie.

Natomiast tuż po gwizdku kończącym pierwsze 45 minut tego ciekawego - choć niezbyt pięknego - meczu TVP, kierowana ponoć przez człowieka wywodzącego się z kręgów narodowych puściła coś niewiarygodnego. Formalnie była to rzecz zwyczajna - zapowiedź programu. Sportowego. Sportowo - historycznego. A właściwie było to dobrze zmontowany trailer, budujący ciekawość widza z pomocą typowych dla takich klipów chwytów.

Cóż więc można obejrzeć na TVP2 właśnie teraz, w późny, piątkowy wieczór? Cóż warte było zmontowania fajnego trailera i puszczenia go w prime-time?

Mecz Polska - Niemcy z 1974 roku.

Porażkę. Nie zwyczajną - jedną z najbardziej bolesnych, jedną z najbardziej gorzkich. Na frankfurckim grzęzawisku. W półfinale Mistrzostw Świata. Z Niemcami.

Porażkę. Nie jeden z kilku - zdarzały się przecież - wygranych meczów o stawkę, choćby rozegrany 3 dni później mecz o trzecie miejsce z Brazylią; choćby zwycięstwo z Portugalią z eliminacji do Euro 2008.

Ale nie, Telewizja Publiczna, kierowana przez narodowca pokazuje porażkę i jeszcze wkłada wysiłek w przygotowanie trailera, który to wydarzenie przypomina w pigułce i zachęca (?) do oglądania.

08 czerwca 2009

6500 rzeczników prasowych

Środowa debata o roli mediów lokalnych w Warszawie nie była może wielkim sukcesem frekwencyjnym, ale za to stała się okazją do ciekawej rozmowy. Zastanawialiśmy się, dlaczego w Warszawie się nie da.

W trudnej sytuacji znalazła się pani Katarzyna Ratajczyk, szefowa miejskiego biura promocji. Była jedyną przedstawicielką ratusza, więc siłą rzeczy przypadła jej niewdzięczna rola adwokata diabła. Nie wyszło to dobrze, za co wypada przeprosić, tym bardziej, że przecież nie chodziło o atak na panią Ratajczyk, tylko o zdefiniowanie problemów w komunikacji mieszkańców miasta z politykami. Paradoksalnie jednak, cała sytuacja dobrze zilustrowała przynajmniej jedną kwestię, którą staraliśmy się wyartykułować.

Różnorodnych spotkań, debat i dyskusji o mieście, organizowanych przez najróżniejsze gremia odbywa się w Warszawie tak dużo, że nie sposób być na wszystkich interesujących. Zwykle do udziału zapraszani są przedstawiciele ratusza i zazwyczaj ktoś rzeczywiście przychodzi. Najczęściej są to jednak szeregowi pracownicy biur, rzadziej ich dyrektorzy. Prezydent i wiceprezydenci się raczej nie pojawiają. Gdyby zapytać rzecznika prasowego dlaczego, z pewnością powiedziałby, że nie mają czasu, bo ich kalendarze pełne są oficjalnych spotkań. I to jest oczywiście zrozumiałe, ale tylko pod warunkiem, że przyjmuje się bezkrytycznie pewną zastaną hierarchię wartości, typową dla urzędów i innych biurokratycznych organizacji.

Warszawski samorząd rozrósł się do takich rozmiarów, że kieruje się już tylko takim kategoriami - oczywistymi dla kogoś, kto jest w środku, akceptowanymi przez patrzącą z boku większość, rzadko kwestionowanymi nawet przez działaczy lokalnych, którzy te spotkania organizują. Tymczasem Elżbieta Sekuła czy Mirosław Duchnowski - jeśli dobrze zrozumiałem ich intencje - starali się przekazać w debacie konieczność zmiany tego punktu widzenia. Chcieli powiedzieć, że w tych wszystkich spotkaniach udział muszą brać właśnie osoby decyzyjne. Otwarte pozostaje pytanie, czy to oznacza, że prezydent miasta powinien być bliżej ludzi (jak postulował Duchnowski, przywołując przykład porannej audycji radiowej, w której prezydent Starzyński tłumaczył co i dlaczego zamierza robić dziś w pracy), czy też raczej, że szefowie biur powinni mieć szersze kompetencje i odwagę, by publicznie coś zadeklarować; by podjąć decyzję w obecności ludzi, a nie w zaciszu gabinetu. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego.

Dziś jest najczęściej tak, że przedstawiciel ratusza obecny na publicznym spotkaniu okazuje się w toku dyskusji niewłaściwą osobą. Albo problem nie leży w kompetencjach jego biura, albo trudno mu składać deklarację w imieniu przełożonego, albo z jakiejś innej biurokratycznej przyczyny nie jest w stanie odpowiedzieć kategorycznie na pytania mieszkańców miasta. Nas - dziennikarzy - odsyła wtedy do rzecznika prasowego, który wygłasza formułkę typu "z pewnością pochylimy się nad tym problemem" albo "decyzja zależy od rady miasta" albo "w tej sprawie proszę kontaktować się z urzędem wojewódzkim". Ostatnim prezydentem (lub komisarzem) Warszawy, który odbierał własną komórkę i odpowiadał samodzielnie na pytania dziennikarzy był Lech Kaczyński. Koniec końców mieszkańcy, którzy pofatygują się na spotkanie lub debatę dotyczącą interesującego ich problemu, pozostają z odczuciem, że urzędnicy są niekompetentni i nie interesują się ich problemami. A całe spotkanie przeradza się w jedno wielkie tłumaczenie dlaczego danej sprawy nie da się załatwić.

Pani Ratajczyk sama powiedziała w którymś momencie, że na nasze pytania powinien odpowiedzieć siedzący na jej miejscu rzecznik prasowy. I sama zaczęła przekonywać, że w ratuszu wszystko dzieje się wolno, bo procedury są czasochłonne, decyzje uzgadniane muszą być z wieloma jednostkami organizacyjnymi, wymagają analiz prawnych, ekonomicznych, a ludzi jest za mało. Słowem - tłumaczyła, czemu się nie da.

Chwilami można odnieść wrażenie, że w stołecznym ratuszu pracuje nie 6,5 tysiąca urzędników, lecz 6,5 tysiąca rzeczników prasowych, których praca polega na tłumaczeniu, dlaczego w tym mieście niczego nie da się zrobić szybko, sprawnie i skutecznie. A nasza praca zdaje się czasami sprowadzać do przekazywania tych tłumaczeń. Trudno nazwać to debatą publiczną.

Tymczasem to nie prawda, że urzędników w ratuszu jest za mało - to wina samego ratusza, że mnoży ponad potrzebę ilość biur, nieustannie rozdziela lub scala kompetencje, tworzy nowe procedury i stanowiska. Fakt, że mimo zapowiadanych oszczędności miasto cały czas zatrudnia pracowników od komunikacji społecznej i kontaktów z mediami potwierdza i dobrze obrazuje ten trend.

Dobrym przykładem unikania kontaktu z mieszkańcami jest też relacja pani prezydent z Warszawską Masą Krytyczną. W kampanii wyborczej Hanna Gronkiewicz-Waltz wsiadała na rower i przejechała kawałek trasy obiecując inwestycję w rowerową infrastrukturę. Kilka tygodni temu okazało się, że środki budżetowe zarezerwowane na ten cel marnują się, że miasto nie umie ich wykorzystać. Rowerzyści zebrali podpisy pod listem otwartym i zaprosili panią prezydent, by odpowiedziała na ich pytania na kolejnej masie. Oczywiście nikt z ratusza się nie pojawił, mimo że to znów okres kampanii wyborczej.

Znalazł się natomiast czas na to, by zorganizować przedstawienie pod tytułem "Pierwsza łopata na budowie mostu Północnego". Tak wygląda komunikacja władz miasta z mieszkańcami za pośrednictwem mediów. A zjawisko to zaczyna się rozprzestrzeniać i z czasem dotyka każdego, kto ma do czynienia z ratuszem. W kontekście kultury pisałem o tym w komentarzu na blogu Agnieszki Kowalskiej.

Oczywiście, media lokalne starają się to piętnować, pokazywać, dodzwaniać tych, którzy nie pojawiają się na spotkaniach z mieszkańcami. Tyle, że to nie zastąpi realnej komunikacji między politykami, a ratuszem. Niestety, panią prezydent trudno spotkać w Warszawie. Nie spaceruje Krakowskim Przedmieściem, nie jeździ metrem. Nie żyje w tym samym mieście, w którym warszawiacy - żyje procedurami i spotkaniami.

tymczasem urzędnicy powinni przychodzić na spotkania i debaty, bo to właśnie tam mówi się o tym, co jest ważne. Ale nie z obowiązku, nie oddelegowani, tylko sami dla siebie. Takie spotkania rozwijają, dają argumenty, dają do myślenia. Wiem to po sobie - czasem zmęczony służbowymi relacjami z miastem odżywam słuchając debat na jego temat. I szkoda, że pracownicy ratusza tak rzadko na nie przychodzą. Także ci szeregowi, nawet prywatnie; skoro nie mogą zabierać głosu w wiążący sposób, to niech chociaż słuchają, co boli mieszkańców. Może przełoży się to potem na ich decyzje. Bo w to, że spotkam panią prezydent na piątkowej Wieczornicy przy Chłodnej 25 lub minę ją wieczorem spacerującą Krakowskim Przedmieściem bez asysty straży miejskiej i kamer, jakoś nie wierzę.


Poniżej wklejam jeszcze treść mojego zagajenia ze środowego spotkania.
Chodząc na sesje rady miasta i rad dzielnic widzę, że mieszkańców zwykle tam nie ma. Przychodzą rzadko, tylko wtedy gdy dzieje się coś naprawdę spektakularnego, np. opiniowany jest przebieg trasy szybkiego ruchu pod ich oknami. Zwykle z transparentami, pretensjami, bez szans na rzeczową dyskusję. Debata publiczna w Warszawie toczy się od jednej takiej awantury do drugiej - pomiędzy nimi politycy robią wszystko, by unikać mówienia o ważnych sprawach, a mieszkańcy nie mają czasu, by się nimi zajmować, bo pracują, stoją w korkach, szukają miejsca w przedszkolu lub czekają w kolejce do szpitala.

Profesor Jałowiecki wymienia listę bolączek Warszawy; grodzone osiedla, brak planów zagospodarowania, brak wyrazistego symbolu, segregację przestrzenną i korki - to tematy obecne w mediach lokalnych właściwie cały czas. Od tylu lat tłumaczymy np. czym są plany zagospodarowania i dlaczego trzeba je uchwalać. A mimo tego uchwalanie wciąż napotyka na takie same, ostre, niechętne reakcje mieszkańców, dla których fakt, że miasto planuje przedszkole właśnie na ich działce jest zamachem na prawo własności. Ale niech miasto tego przedszkola nie zbuduje - zaraz zaprotestują, że nie mają gdzie posłać dzieci.

Być może jest tak, że gdy ci pierwsi protestują - ci drudzy jeszcze nie mieszkają w Warszawie. I być może dlatego ci drudzy, gdy już tu się sprowadzą, nie widzą związku między swoimi problemami, a sprawami innych osiedli, innych dzielnic. Zaczynają się interesować miastem w szerszej skali dopiero, gdy okazuje się, że ktoś 30 lat temu zaplanował trasę szybkiego ruchu pod oknami ich kupionego właśnie za ciężkie pieniądze mieszkania.

Zwykle na działanie jest już za późno - decyzje wydane, plany uchwalone, koniec. Jeśli podejmują walkę, udaje im się tylko opóźnić inwestycje, na której czekają inni. Zostają z poczuciem, że Warszawa ich oszukała. Świadomie mówię "Warszawa", a nie "politycy" - Bohdan Jałowiecki w podsumowaniu swojej części książki "Warszawa. Czyje jest miasto?" pisze: "Warszawa nie należy do mieszkańców, lecz do polityków".

Jeśli tak jest w istocie, to odpowiedź na pytanie o rolę mediów lokalnych jest oczywista - naszym zdaniem jest przywrócenie miasta mieszkańcom. Pytanie, czy da się to zrobić wbrew nim?

02 czerwca 2009

01 czerwca 2009

Dzienniku, nie karm trolla!

Polska blogosfera żyje starciem „Dziennika” z nowymi mediami uosabianymi przez już-nie-tak-tajemniczą blogerkę Katarynę i obrońców prawa do anonimowości. Redaktor naczelny zaproponował im, by pocałowali go tam, gdzie ja wiem, a Państwo rozumieją. Niestety, zamiast potrzebnej debaty o roli nowych mediów i anonimowości mamy dziś typową internetową pyskówkę -

31 maja 2009

Zaproszenie

DEBATA O ROLI MEDIÓW LOKALNYCH

Czym jest lokalność i jak media lokalne wpływają na kształtowanie się tożsamości? Czy i dlaczego wywierają na odbiorców większy wpływ niż media ogólnopolskie? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi szukać będą uczestnicy otwartej debaty, która już w środę 3 czerwca odbędzie się w siedzibie Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Organizatorem spotkania jest TVN Warszawa Debata powstaje przy współpracy z miesięcznikiem "Brief" oraz SWPS.

Debata dotycząca roli mediów lokalnych jest pierwszym tego typu przedsięwzięciem organizowanym przez telewizję TVN Warszawa. Do dialogu zaproszono przedstawicieli mediów lokalnych, naukowców, a także Urząd Miasta. Dyskusja dotyczyć będzie roli mediów w kształtowaniu postaw społecznych oraz lokalnej tożsamości. Prelegenci spróbują też określić rolę mediów lokalnych jako kanału komunikacji pomiędzy władzami miasta a jego mieszkańcami.

W spotkaniu udział wezmą wykładowcy SWPS, Maciej Maciejowski i Karol Kobos – z redakcji TVN Warszawa, Adam Mikołajczyk – magazyn "Brief", Dariusz Bartoszewicz i Jerzy Majewski – dziennikarze Gazety Wyborczej oraz Katarzyna Ratajczyk z Biura Promocji Miasta.

Spotkanie odbędzie się 3 czerwca, o godzinie 10.30, w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, przy ul. Chodakowskiej 19/31w auli 342, III piętro. Debata zakończy się około godziny 13.30

Prosimy o potwierdzenie przybycia do 1 czerwca 2009 mailem pod adres: debata_tvnwarszawa@onet.eu.

17 maja 2009

Historia w pigułce

... miasto zostało zniszczone, zginęło 3 tysiące ludzi, historia jest niestety krwawa, ale za to teraz mamy piękne widoki.

Pogodynka TVN 24 na żywo z Dubrownika

08 kwietnia 2009

Rzeczy i ich miejsca

"Prestige House" to nowy dwumiesięcznik o dizajnie, architekturze oraz - jak głosi podtytuł - o miejscach i rzeczach. Projekt Valkea Media imponuje szatą graficzną. Mniej w nim do czytania - więcej do oglądania, a właściwie do karmienia wzroku.

To nie jest wpis sponsorowany - raczej koleżeńsko-promocyjny, ale pisany z pełnym przekonaniem.

Na co dzień nie sięgam do gazet o wnętrzach, architektoniczną wchłaniam regularnie tylko jedną. Trendy w dizajnie i architekturze śledzę raczej w internecie. Nie jakoś obsesyjnie, ale lista serwisów, na które zaglądam jest na tyle długa, że nierzadko trafiam po raz kolejny na to samo. "Prestige House" ujął mnie m.in. tym, że na 50 stronach prawie wszystko było dla mnie nowe. Zaskoczenie tym milsze, że nowe były dla mnie też warszawskiej miejsca prezentowane w tym numerze.

Inna sprawa, że 50 stron wypełnionych w - na oko - 1/3 reklamami to trochę za mało. Cały numer zajął moją uwagę na ledwie kilkanaście minut. I choć niektóre rozkładówki imponują i przykuwają wzrok na dłużej (dlatego wrzuciłem je w dość dużej rozdzielczości), to nie ma się na czym zatrzymać na dłużej. A szkoda, bo patrząc na te zdjęcia bardzo by się chciało.

Niezbyt czytelny jest dla mnie podział na sekcje tematyczne - za często przetyka je pagina "Promocja". Choć trzeba przyznać, że nawet te promocyjne materiały zrobione są na przyzwoitym poziomie; nie są to przeklejone materiały przysłane przez reklamodawcę, nawet jeśli promowana architektura jest z lekka kiczowata (piję do inwestycji w Wilanowie). I choć rozumiem, że taki jest charakter gazety, to jednak odruch bierze górę - teksty promocyjne omijam. Wróciłem do nich na potrzeby tej notki - normalnie bym tego raczej nie zrobił. Zawiódł mnie też fotoreportaż z targów w Kolonii na samym końcu numeru - zdjęcia z tak lakonicznymi podpisami są dla mnie po prostu niezbyt komunikatywne. Dizajn i fotoreportaż nie idą chyba w parze.

Za to zdjęcia gór lodowych Davida Burdeny'a absolutnie mnie zahipnotyzowały. Szkoda tylko, że po rewelacyjnej rozkładówce następuje strona z tekstem przełamana brzydką reklamą, która psuje efekt. Drobnych kiksów graficznych jest w pierwszym numerze kilka. Nie podobają mi się podpisy do zdjęć na białym pasku kryjącym ilustrację. Wolę klasyczne, gazetowe podpisy pod zdjęciem. Zdziwił mnie też sposób łamania cytatów w tekstach - wszystkie są w cudzysłowach. Dla kogoś przyzwyczajonego do gazetowej interpunkcji to jest męczące.

To są jednak detale, które nie zacierają ogólnego wrażenia. Wrażenia, że trzyma się w ręku eleganckie wydawnictwo przygotowane przez osoby, które znają najnowsze trendy w dizajnie, wiedzą, co ciekawego projektuje się na świecie, co się otwiera i pokazuje w Polsce. To wrażenie luksusu potęguje duża ilość światła na redakcyjnych kolumnach, a nawet pewna nonszalancja w pozostawianiu cały szpalt pustych. Pochwalić muszę też okładkę - niewidoczna tutaj biała ramka naokoło ciemnego, nocnego zdjęcia, o szerokości bliskiej literom tytułu robi świetne wrażenie. Podobnie jak minimalna ilość dodatkowych informacji.

Nie wiem jak szeroki jest rynek dla takiej gazety, ale życzę jej jak najlepiej, bo ani dizajn, ani architektura nie wyglądają na stronie WWW tak dobrze, jak na świetnie złamanej rozkładówce, na dobrym papierze. Do pełni szczęścia brakuje tylko co najmniej dwa razy większej objętości i nieco większej liczby autorskich materiałów.

02 kwietnia 2009

5 razy w dwie minuty

Jeśli komuś było mało, to ten film, o którym wspominałem rano można było dziś zobaczyć pięć razy w dwuminutowym materiale, w głównym wydaniu "Faktów". Może na stałe do oprawy wprowadzić?

Taki dżingiel.
A na deser będą jeszcze Kurski, Niesiołowski i Palikot.

Jak mawia osoba, która wie, co mówi...

Sejm wybierają komentatorzy z Onetu.

Na lepszy humor

Na koniec coś mniej poważnego. Jeśli pierwszy wynik na liście jest prawdą...

... to na Bałkanach mamy nową wojnę ;)

We, The Media

Miałem nie oglądać. Oglądałem. 10:0. Aż z wrażenia wszedłem sobie na jedynki rodzimych portali, żeby zobaczyć, co piszą po meczu. Przy okazji zobaczyłem też, o czym jeszcze "informują".

Zwykle śledzę przez RSS, więc nie wszystko trafia do mnie w należytej oprawie. A czasem dobry film można zobaczyć...


... bo przecież jeden obraz wart jest tysiąc słów...


... a film to z milion chyba.

Jak nie ma sensacji, to zawsze można poszukać w sporcie...


... albo coś wykreować...



Choć to akurat trzeba umieć. Walenie w telewizję, która - jeśli to zrobiła, nie widziałem na szczęście - zgnoiła kierowcę autokaru przez powołanie się na słowa fotoreportera, który był na miejscu i sam robił zdjęcia zamiast powstrzymywać skandalicznie zachowujące się ekipy telewizyjne jest co najmniej nie na miejscu.

Szczególnie podlane takim bannerem...


... ale czemu tu się dziwić...


... skoro trzeba już szykować robotę na rano.

05 marca 2009

Sygnaturka

Myślenie nie wypada najlepiej w telewizji, o czym tamtejsi reżyserzy wiedzą już od dawna. Niewiele jest w nim do oglądania. Słowem nie jest ono sztuką widowiskową.
Neil Postman - Zabawić się na śmierć
Nie wciągnąłem jeszcze całej książki, więc nie mam zamiaru jej recenzować, ani nawet polemizować z jej tezami (tym bardziej, że z większością trudno się nie zgodzić). Po prostu chciałem się pochwalić swoją nową sygnaturką. No i napomknąć, że to ciekawa lektura. Niezbyt odkrywcza, ale ma już bez mała ćwierć wieku, więc nie oczekujmy zbyt wiele. Inna rzecz, że czytając ją można sobie z całą mocą uświadomić, że taki mniej więcej jest dystans kulturowy między nami a Stanami. Przy czym Postman dodałby pewnie, że nie mamy czego żałować.

Ja ostatnio staram się trochę zapanować nad zalewem papki - selekcjonuję RSS-y, wyrzucam zakładki i przede wszystkim czytam książki, a nie prasę. Czytam niewiele, trochę w drodze do pracy, trochę wieczorem w łóżku, bo choćbym nie wiem jak był po robocie spieprzony, to i tak od razu zasnąć nie idzie. Lista pozycji, które chciałbym przeczytać wciąż się wydłuża, ale przynajmniej te, które już kupiłem się nie kurzą. Dobra odtrutka.

A na koniec jeszcze jeden cytat z nocnych redaktorów rozmów, o książce Postmana właśnie:
- Tylko jedna słabość, że wtedy jeszcze nie było internetu.
- No, to mamy lukę do wypełnienia.
- No. I wypełniamy. Rajstopami.

02 marca 2009

Nieruchomości monitorowane

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w chwili, gdy ta notka pojawi się na blogu pod adresem monitornieruchomosci.pl będzie można już zobaczyć nowy, branżowy serwis o oczywistej tematyce. W ramach dobrze rozumianej prywaty robię mu niewielką reklamę.

"Monitor Nieruchomości" został przygotowany przez grupę redNet, znaną z działalności konsultingowej oraz z innego popularnego serwisu - Tabeli Ofert. Twórcą - zarówno strony merytorycznej, jak i layoutu - jest Radek Górecki, były szef działów nieruchomościowych w "Pulsie Biznesu" i "Dzienniku". W tym drugim tytule mieliśmy okazję nie tylko pracować razem, ale przede wszystkim się zaprzyjaźnić. Przyznam, że gdy zaczynaliśmy pracę w Axlu jego fascynacja rynkiem nieruchomości była dla mnie niezrozumiała. Trzy lata później tworzyliśmy już na tyle zgrany duet, że niektórzy deweloperzy do dziś nie przyjęli do wiadomości, że nie pracujemy już razem i zapraszają nas na spotkania we dwóch. Zamierzamy to zresztą wykorzystać i od czasu do czasu łączyć siły. Tak więc drżyj rynku nieruchomości! :)

Miałem okazję podglądać monitornieruchomosci.pl kilkanaście godzin temu. Jeśli chodzi o treść, to typowy serwis newsowy, nastawiony na agregację depesz, komunikatów i wiadomości z Warszawy, kraju, a nawet świata. To ciekawe, że akurat ta branża wciąż nie doczekała się w Polsce swojego portalu z prawdziwego zdarzenia. RedNet z Radkiem Góreckim ma ambicję, by wypełnić tę lukę, a pierwszy rzut oka wskazuje, że to zadanie jest w zasięgu ręki.

Portal zaskakuje wyglądem - prostym, oszczędnym, nowoczesnym, pozbawionym zbędnych elementów i wodotrysków. To nowa jakość pośród serwisów atakujących ostrą kolorystyką i różnorodnością elementów. Mamy też ostry podział na sekcje przypominające gazetowe szpalty. W Polsce nikt tak nie projektuje stron WWW z wiadomościami, a szkoda, bo to olbrzymi atut serwisu, szczególnie takiego, który dopiero ma walczyć o czytelnika.

Z technicznych niespodzianek uwagę zwraca możliwość zapisania każdego tekstu do PDF-a prosto z poziomu strony. Drobiazg, ale bardzo poręczny. Poza tym standardowe "drukuj", "wyślij" i mile zaskakujące "wykop", a pod tekstami proste komentarze (moderowane? Nie sprawdziłem).

Uwagę zwracają cztery dodatkowe szpalty na samym dole strony. Nową jakością w branży jest sekcja poświęcona architekturze, do tej pory traktowanej przez branżowe media jako sprawa marginalna. Do tego wiadomości spoza kraju oraz sekcja "Wydarzenia", a w niej nie targi, lecz debaty o architekturze na uczelniach - znów coś mile zaskakującego. Nieruchomości to także ludzie - i tu znów już na pierwszy rzut oka ten fakt widać: są opinie, cytaty, a także wywiady, i, co znów kojarzy się z papierową gazetą, twarze. W połączeniu z sekcją o finansach i bezpośrednim łączem do Tabeli Ofert ten serwis może więc stanowić ofertę nie tylko dla fachowców z branży, ale też osób nie myślących o sobie w ten sposób (architektów) oraz dla przysłowiowego Kowalskiego, który znajdzie tu fachowe porady na temat sytuacji na rynku. Ta komplementarność to także nowa rzecz na rynku.

Gratuluję i trzymam kciuki, Radek!

27 lutego 2009

Narzekanie

Miałem ponarzekać na zmiany w prawie budowlanym, a będę - znów - narzekał na media.

Szukałem jakiegoś omówienia zmian przyjętych niedawno przez sejm. Okazało się, że wszystkie portale jak jeden mąż powtórzyły zdawkową depeszę PAP-u, z której nie wynika, czy zmiany dotyczą wszystkich inwestycji, tylko mieszkaniowych, czy też tylko domów jednorodzinnych, bo pamiętam, że i o takiej opcji się w pewnym momencie mówiło. A czytać ustawy w piątkowy wieczór mi się jednak nie chcę. Poza tym wyczytać taki detal z ustawy to też jest nie lada sztuka.

Zmroziło mnie jednak, że nawet na stronach gazet nie ma - albo ja już szukać nie umiem - ogólnikowego choćby, ale własnej omówienia tej ustawy. Cała refleksja co do jej konsekwencji sprowadza się więc do tego, co napisał PAP.

Gdy ktoś trafił na takie omówienie, to bardzo proszę o link.

14 lutego 2009

Nie będzie Niemiec gniótł nam płaszcz

W roli głównej - piątkowy "Dziennik". Na stronie 2. aktualny komentarz polityczny Jana "Biją mnie Niemcy" Rokity. A na stronie trzeciej...

Hasło reklamowe brzmi: Warto przeżyć taką chwilę.

Zaiste, było warto.

21 stycznia 2009

dupa dupa dupa cycki

Wszystko mi jedno, czy czytam "Fakt", któremu jest wszystko jedno, czy "Gazetę", której nie jest, czy też gazetę.pl, której jest i nie jest jednocześnie.

"Fakt", jak to tabloid, jedzie w swoim stylu i donosi, że "Gry robią z dzieci morderców" ilustrując to nieźle dobranym obrazkiem z Manhunt 2. Polemizować nie ma sensu, bo tabloid nie kieruje się kryterium racji, prawdy czy sensu. Nie z takim celem się go produkuje i nie ma co się denerwować, bo to jałowe podejście. Można się z tego śmiać, można też nad tym płakać, ale walczyć z tym to jak walczyć z lodowcami.

I autor GameCornera - blogoidowego serwisu Agory - nawet nie próbuje Po prostu pokazuje skan. Wydźwięk jest ironiczny i bardzo słusznie - tyle wystarczy. A co robi wydawca jedynki portalu gazeta.pl? Wrzuca to oczywiście do jednego z jedynkowych boksów!

"Faktu" można nie lubić, "Faktem" można się brzydzić, "Fakt" i wydającego go "za niemieckie pieniądze" Axla można nienawidzić, ale jedynka musi się klikać. Wiem z autopsji.

Upadek, postępująca tabloidyzacja i gęstniejąca hipokryzja rodzimych mediów napawają mnie coraz większą odrazą. Chwilami poważnie myślę o przebranżowieniu. W Polsce nie ma już "poważnych gazet" czy szerzej "poważnych mediów - wszyscy robimy w tabloidach, to one dyktują nam styl i hierarchie ważności wiadomości, tylko nie wszyscy umiemy się do tego przyznać. I w tym sensie miał sporo racji Jacek Żakowski komentując podziały w naszej branży. Podziały fikcyjne, podtrzymywane przez tych, którym wciąż wstyd się przyznać, że tak naprawdę pracują w tabloidzie.

I nie piję tu personalnie do kolegów z gazety.pl. Po ostatniej wpadce miałem się w ogóle powstrzymać od czepiania, a padło na Was tylko dlatego, że wciąż odwiedzam Waszą stronę, w przeciwieństwie do stron ewentualnie konkurencyjnych. Robię to jednak coraz rzadziej, podobnie jak coraz rzadziej włączam telewizor (po prawdzie od pewnego czasu znów mam, a nie włączam w ogóle). Wiadomości czytam przez Google Readera, co pozwala mi jeszcze jakoś odsiać te wszystkie głupoty, które na portalach wypełniają miejsce między ważnymi wiadomościami. A o te ostatnie też coraz trudniej.

Ba, tabloidyzują się nawet blogi! Kiedyś ciekawe, z czasem robią się nudne i wtórne. Zaczynają - na swoją skalę i w swojej niszy - gonić za newsem kosztem rzetelności, kosztem dokładności, kosztem wartości dodanej, którą dopiero co zaskarbiły sobie uwagę czytelników.

Nędza, moi drodzy. A my w niej po uszy. Tak, że niektórzy nawet nie dostrzegają, że ją współtworzą, a inni się cieszą, że coś "wymaga mało roboty, a nieźle się klika".

Do tego, że ludzie mówią "nie oglądam telewizji" już się przyzwyczailiśmy, tym bardziej, że często w rozwinięciu było "wiadomości czytam w internecie" i to nas nawet cieszyło. Dziś coraz częściej słyszę "nie zaglądam na portale", "nie oglądam ich jedynek". Oczywiście to wciąż nie są liczby, które zatrzęsą potęgą telewizji czy portali, ale to akurat lepiej - gdy tylko RSS stanie się na tyle popularnym narzędziem, by portale to odczuły, wejdą weń z butami (reklamami, gołymi dupami i cycami, bo te przecież klikają się najlepiej). Miejmy tylko nadzieję, że wtedy jakaś inna niszowa technologia znów pozwoli to odsiać. A potem znów się ją skolonizuje. I tak w kółko.

Zastanawia mnie jedno - takie głosy, jak ten mój, słyszę co krok. Mówią to czytelnicy, mówi to wielu dziennikarzy, a ostatnia debata wokół nagrody dla Bogdana Rymanowskiego pokazała, że i redaktorzy z samych szczytów mają mniejszą lub większą świadomość tego problemu (choć wciąż jeszcze skrywaną i odpychaną od siebie, ale jednak mają). Wiem, nie obracam się w reprezentatywnym środowisku, ale i tak mam wrażenie, że na polskim rynku istnieje jakąś gigantyczna nisza, luka do wypełnienia przez rzetelny, sensowny, spokojny, unikający tabloidowej estetyki portal. Czekam, kto w końcu zaryzykuje i zrobi coś takiego, co zaskoczy wszystkich swoimi wynikami. Obawiam się jednak, że na rynku nie ma gracza, który zaryzykowały start z takim projektem i włożył w niego odpowiednie pieniądze na promocję, sensowną, porównywalną z gazetową, obsadę redakcyjną, hosting i całą niezbędną obudowę. Martwię się, że grupka ewentualnych czytelników okazałaby się zbyt mała. A zresztą, jak taki produkt wypromować? Jak go sprzedać pomiędzy tym wszystkim, o czym napisałem? Przecież nie krzykliwą reklamą - więc czym? Ślepy zaułek?

A może się mylę?

Inni na ten sam temat:

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.