Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dilbertoza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dilbertoza. Pokaż wszystkie posty

05 marca 2009

Sensacyjne transfery Legii Warszawa!

Legia Warszawa pozyskała trzech nowych napastników?!


Zostawić ich na chwilę samych nie można,
bo tylko im żarty w głowach normalnie... :)

Sygnaturka

Myślenie nie wypada najlepiej w telewizji, o czym tamtejsi reżyserzy wiedzą już od dawna. Niewiele jest w nim do oglądania. Słowem nie jest ono sztuką widowiskową.
Neil Postman - Zabawić się na śmierć
Nie wciągnąłem jeszcze całej książki, więc nie mam zamiaru jej recenzować, ani nawet polemizować z jej tezami (tym bardziej, że z większością trudno się nie zgodzić). Po prostu chciałem się pochwalić swoją nową sygnaturką. No i napomknąć, że to ciekawa lektura. Niezbyt odkrywcza, ale ma już bez mała ćwierć wieku, więc nie oczekujmy zbyt wiele. Inna rzecz, że czytając ją można sobie z całą mocą uświadomić, że taki mniej więcej jest dystans kulturowy między nami a Stanami. Przy czym Postman dodałby pewnie, że nie mamy czego żałować.

Ja ostatnio staram się trochę zapanować nad zalewem papki - selekcjonuję RSS-y, wyrzucam zakładki i przede wszystkim czytam książki, a nie prasę. Czytam niewiele, trochę w drodze do pracy, trochę wieczorem w łóżku, bo choćbym nie wiem jak był po robocie spieprzony, to i tak od razu zasnąć nie idzie. Lista pozycji, które chciałbym przeczytać wciąż się wydłuża, ale przynajmniej te, które już kupiłem się nie kurzą. Dobra odtrutka.

A na koniec jeszcze jeden cytat z nocnych redaktorów rozmów, o książce Postmana właśnie:
- Tylko jedna słabość, że wtedy jeszcze nie było internetu.
- No, to mamy lukę do wypełnienia.
- No. I wypełniamy. Rajstopami.

21 stycznia 2009

Bugtrack

Błędy, problemy, niedoróbki - to wszystko, co jest solą życia pracowników młodego portalu internetowego zgłaszane powinno być tym, których w każdej firmie kocha się najszczerszą miłością, taką, która gardzi kluskami w brodzie, skarpetami do sandałów i podobnymi drobiazgami - informatykom. Służy do tego specjalistyczna aplikacja, zwana bugtrackiem.

Już po czterech miesiącach udało się Naszym Ukochanym ustalić, dlaczego nie mogę się do niej zalogować - nie ten slash w loginie zrobili. I uparcie kazali mi logować się tym drugim. Biorąc pod uwagę to tempo, ilość błędów, które zamierzam im zgłosić zapewni im pracę do 7 pokolenia wprzód. Tym bardziej, że przed chwilą okazało się, że nie znają adresu naszej strony.

Ale...
- parafrazując klasyka -
...duży R. nie poddaje się ;)

12 września 2008

Siedem lat dziennikarstwa z internetem w tle

Marta Klimowicz w krótkim tekście poświęconym dziennikarstwu obywatelskiemu stawia pytania dotyczące relacji między rodzimą blogosferą, a mediami tradycyjnymi:

Czy dziennikarstwo obywatelskie w Polsce doczeka się dnia, kiedy niusy od internautów czy wpisy blogerów będą traktowane z co najmniej taką samą powagą, jak doniesienia największych telewizji? Trudno powiedzieć. Chciałabym jednak wierzyć, że polskim dziennikarzom obywatelskim uda się choć jeden raz przełamać monopol mediów tradycyjnych i faktycznie móc tworzyć opinie, wpływać na rozwój sytuacji społecznej (choćby w małej społeczności lokalnej) i informować szybciej oraz na wyższym poziomie, niż czynią to opłacani dziennikarze.
Jako osoba wykonująca zawód dziennikarza, pisząca bloga związanego tematycznie - przynajmniej częściowo - z pracą i śledząca uważnie różne miejsca w polskiej blogosferze nie jestem wprawdzie reprezentatywny, ale i tak poczułem się wywołany do tablicy.

Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.

Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.

To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.

Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.

O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!

A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.

Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.

Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.

Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.

Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.

Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.

"Dziennika" debata o blogach:
Inni na ten temat:


PS: A skoro już tyle osobistych wstawek, to chciałem o jednym zbiegu okoliczności. Marta pisze, że dziennikarstwo obywatelskie zaczęło się rozwijać po 9.11.2001. Jeśli tak, to mnie zbliża do blogerów - moja przygoda z dziennikarstwem newsowym zaczęła się właśnie wtedy. Stażowałem wtedy w dwutygodniku "Viva!", który oczywiście dzień po ataku na WTC zaczął szykować specjalne wydanie. Trzeba je było przygotować w tempie, które zwykle w tej redakcji było niespotykane. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak pracuje się w prawdziwej redakcji i muszę przyznać, że mi się to spodobało. A że mój staż w "Vivie!" upływał głównie na pisaniu na forach dyskusyjnych, to można powiedzieć, że byłem jednym z tych początkujących obywatelskich dziennikarzy, którym się udało przebić :)

21 kwietnia 2008

Mokotowska Dzielnica Biznesu po raz kolejny


Zdjęcie mówi samo za siebie. Co powiedział właściciel tego auta po wyjściu z pracy - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że ten odcinek ulicy Domaniewskiej był asfaltowany bodaj dwa lata temu, jeśli nie rok. Inwestorem było miasto lub właściciel okolicznych latyfundiów, firma której reklamę widać zresztą na załączonym obrazku. Dziura, którą też widać, była obiektem rozmów w drodze do pracy od wielu miesięcy, pogłębia się bowiem systematycznie, od kiedy ten i inni właściciele ziemscy zamieniają okolicę w nowoczesną dzielnicę białych kołnierzyków ufajdanych błotem od góry do dołu.

28 stycznia 2008

My Mini City: Osiedle Ruda

Jeszcze do końca nie wiemy, jak to dokładnie działa, ale właśnie złapaliśmy z bratem nową zabawę w sieci. To coś jakby społecznościowa wersja Sim City online - każde kliknięcie w poniższy link daje mi nowych mieszkańców. Co poza tym? Trudno na razie ocenić - może się okazać, że zabawa jest na krótko, ale póki co zapraszam do mojego miasta: http://osiedle-ruda.myminicity.com/

PS: Wpadnijcie też do brata: http://spoko-city.myminicity.com/

24 stycznia 2008

Wayne's Coffee pod kopułą

Kiedyś na dyskusjach.pl wespół z przyjaciółką prowadziliśmy wątek z recenzjami warszawskich kawiarni. Było ich tak niewiele, że w przerwach między zajęciami bez trudu nadążaliśmy z odwiedzaniem kolejnych. W nawiązaniu do tej tradycji podzielę się pewnym odkryciem.

Reaktywować zwyczaju recenzowania kawiarni raczej mi się nie uda, są zresztą bloggerzy, którzy się w tym wyspecjalizowali, więc nie będę z nimi konkurował. Zresztą w między czasie kawa z przyjemnego elementu związanego z wolnym czasem stała się dla mnie niemal wyłącznie przemysłowym płynem podtrzymującym funkcje życiowe w takich chwilach, jak dziś - na wieczornej końcówce dyżuru na ten przykład.

Nawet w mojej ulubionej i wciąż bezkonkurencyjnej Karmie na placu Zbawiciela nie pijam już takim smakiem jak kiedyś. O większości sieciówek w ogóle nie mówię, bo tam jakoś paliwa obniża się w przykrym tempie (a może to moje podniebienie się wyjaławia?). Tak czy owak trafiłem ostatnio na miejsce z niezwykle dobrą kawą i uważam to za fakt wart odnotowania.

To miejsce to Wayne's Coffee - sieciówka, choć stosunkowo nowa i mała, ja znam tylko dwie kawiarnie z tym logo. Jedna jest w budynku dawnej Ikei w al. Jerozolimskich, a druga w Złotych Tarasach. A te ostatnie są częstym punktem na mojej trasie ze Śródmieścia na Służewiec, więc techniczne postoje na kawę i wuzetkę są wpisane w rozkład jazdy.

To zresztą jest dobry przyczynek do dygresji o samych Tarasach, które lada chwila będą obchodziły pierwsze urodziny. Wpisały się w mój warszawski krajobraz bardzo szybko i bardzo naturalnie głównie dzięki połączeniu z podziemiami dworców Centralnego i Śródmieście. Zawsze lubiłem te korytarze – to jest warszawski underground, ten z piosenki Toma Waitsa. Ze swoimi mieszkańcami, ciemną stroną, obok której codziennie prześlizgują się tysiące nieświadomych przechodniów. Tarasy tylko spotęgowały efekt, przydały kontrastowych widoków, skomplikowały perspektywy przestrzenne i przede wszystkim powiększyły podziemny labirynt o dodatkowe zakamarki. Uwielbiam tam łazić z muzyką na uszach, często nawet naginam trochę swoją marszrutę. Zresztą to akurat nie wymaga wysiłku - Tarasy mają naprawdę świetną lokalizację.

Gdy się otwierały, trwał ożywiony spór o to, czy centrum handlowe w takim miejscu ma sens. Cóż - dla mnie ma. Choć rzadko wpadam tam na typowe zakupy (bliżej mam do Arkadii), to właśnie tu rzeczywiście zdarza mi się liznąć tego, co niektórzy nazywają kulturą malli. Nie żeby mi to jakoś imponowało czy było niezbędne - ale akurat w ZT rzeczywiście zatrzymuję się na moment z pewną przyjemnością. Cenię sobie to, że zwykle jest tam dość luźno, jak na przybytki tego typu.

I korki w Centrum wcale nie są większe.

No i widok spod kopuły jest naprawdę fajny. Niech się chowają krytycy - WOW! effect na mnie działa.

A jak mam więcej czasu lub pretekst w postaci spotkania, to staram się w ZT zahaczyć o Wayne's Coffee (fatalne inicjały, właśnie zauważyłem). Latte podają tam w wielkich kubkach, owsiane ciastka też są solidnej średnicy, ceny zaś nie odstają od warszawskiej średniej. No i kawa jest po prostu pyszna - nie wiem co to za gatunek i czy można ją tam kupić, ale czasami mam ochotę zamówić drugi taki kubek.

Słowem: polecam :)

07 stycznia 2008

Wywiad z Włatcom Móch

Skoro notka o "Włatcach..." wywołała tak burzliwą reakcję (znaczy w przeciwieństwie do większości innych została skomentowana), to na dobitkę wrzucam wywiad z "Wysokich Obcasów" z twórcą (tfrucom?) serialu, Bartkiem Kędzierskim. Mówi tam trochę o skojarzeniach z South Parkiem no i potwierdza, że trwają prace nad kinową wersją serialu.

Zajebiaszczo :)

Za link dziękuję Rudej.

12 grudnia 2007

Las And Ride

Mokotowska Dzielnica Biznesowa rozwija się w oczach i zaskakuje rzesze pracujących tu warszawiaków nowatorskimi rozwiązaniami komunikacyjnymi. Po tym, jak zdesperowani inwestorzy zagrozili, że jeśli miasto nie zgodzi się na wylanie asfaltu na ulicy Domaniewskiej, posuną się do samowoli budowlanej, udało się cudowne przeistoczenie bagnistego potoku w ulicę. A skoro można już dojechać, przyszedł czas na rozwiązanie kwestii parkowania. I tu znów zaskoczenie. Warszawa stawia na ekologię i zrównoważony rozwój. Dlatego po słynnych, absolutnie bezużytecznych parkingach w systemie Park And Ride tym razem - wespół z deweloperami żądającymi za postój w garażu kwot astronomicznych - postanowili przetestować nowy system: Las And Ride. Pierwszy parking tego typu powstał przy ulicy Suwak:

11 grudnia 2007

Włatcy móch rzondzom

Zgodnie z zapowiedzią filmik z Grzegorzem Schetyną w roli głównej stał się pretekstem do napisania z dawna planowanej notki o naszym redakcyjnym odkryciu - zajebiaszczej kreskówce "Włatcy móch".

Punktem wyjścia niech zaś będzie komentarz, który się pod filmikiem pojawił - że co? Że słaba podróbka "South Parku"? To dowodzi braku zrozumienia ;) A poważnie - skojarzenia ze "South Parkiem" są tyleż nieuniknione, co mylące. Ale po kolei.

Bohaterami "Włatców móch" są czterej uczniowie typowej polskiej podstawówki: Konieczko (naukowiec), Maślana (nadziany), Anusiak (burak) i Czesio (zombie). To właśnie Czesio (na zdjęciu) odezwał się swoim charakterystycznym głosem do Schetyny. Treścią filmu są zaś typowe uczniowskie przygody, w których udział biorą przede wszystkim Pani Frau i Higienistka oraz rodzice i inni - poza Czesiem - mieszkańcy cmentarza; Marcel (były już niestety mąż Higienistki) i Pułkownik (odpowiedzialny za wątki patriotyczne). I oczywiście występujący gościnnie the one and only, Miś Przekliniak!

Punkt wyjścia jest więc w istocie podobny do "South Parku", koncepcja plastyczna jest do pewnego stopnia porównywalna, choć bez wątpienia zarówno technicznie jak i wizualnie oryginalna (a jej przaśność jest absolutnie zamierzona). Zupełnie oryginalne są natomiast bogate lokalne konteksty, parodie polskich realiów i stopień odniesień do aktualnych wydarzeń (daleko mniejszy). Inne jest też poczucie humoru - choć równie ostre i nie stroniące od wulgaryzmów, bliższe jest jednak makabrycznym wątkom Monty Pythona, niż obscenie SP (choć oczywiście i tu fekalnych dowcipów nie brakuje). Tak czy inaczej mieszanka jest piorunująca, dowcipy ostre, a teksty na stałe wchodzą do języka.

Nie wiem, czy określenie "polski South Park" przylgnęło do serialu z intencji twórców, czy też powtórzone kilkukrotnie przez dziennikarzy zaszufladkowało ich dzieło. Tak czy inaczej odbyło się to ze szkodą dla samej kreskówki. W takich porównaniach "podróbka" zawsze stoi na przegranej pozycji - fani będą bronić świętości pierwowzoru, a ci którzy go nie lubią ze zrozumiałych względów ominą też kopię. Tak i jak początkowo bardzo ostrożnie zareagowałem na wieść o tym serialu i dopiero niedawno odkryłem jego urok. Nie wiem ile w tym zasługi zbiorowej głupawki, którą potrafimy wkręcić sobie w biurze (na wypadek, gdyby czytali mnie przełożeni - oglądamy serial w czasie przerw obiadowych, nie w czasie pracy, oczywiście) - może po prostu trzeba to zacząć oglądać z kimś, by się wczuć. Ale warto, bo zabawa jest przednia. Kilka osób już przekonałem, wkrótce jak sądzę dołączy do nas pan Schetyna, który na pewno niejedną płytę DVD z "Włatcami" już dostał, a to przecież dopiero początek sezonu świątecznego.

Tym, którzy chcą się przekonać lub dać "Włatcą móch" drugą szansę polecam kilka naprawdę doskonałych odcinków: Pranie Mózgów, Wykopki, Ekskumancja i Gigant. Nie wiem czy jest to zgodne z intencją twórców, ale całość dostępna jest na YouTube; konsekwentnie uploaduje niejaki JozekPalka. Pierwsze 24 odcinki, po 6 na płycie, są już do kupienia w całkiem przyjaznych cenach.

16 listopada 2007

Z życia korporacji

Czterech na pięciu europejskich pracowników biurowych (83 proc.) było świadkami sytuacji, w której ktoś z ich kolegów stracił panowanie nad sobą. Tylko 17 proc. nigdy nie było świadkami takiej sytuacji. Polaków najbardziej irytują zasady panujące w biurze - dowodzi badanie przeprowadzone przez ICM Research. Jego wyniki przedstawiono w czwartek na konferencji prasowej w Warszawie.

W ankiecie wzięli udział pracownicy biurowi z m.in. z Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec, Norwegii, Polski i Szwecji. Więcej niż połowa z nich (62 proc) przyznała się do wybuchów złości w biurze; 38 proc. - zaprzeczyło.

Na pytanie, co powoduje gniew w pracy, połowa ankietowanych (50 proc.) stwierdziła, że denerwują ich długie i bezowocne spotkania. Prawie tyle samo badanych - 48 proc. - odpowiedziało, że są to złe maniery pracowników. Więcej niż jedną trzecią badanych (37 proc.) denerwuje także niewłaściwa temperatura panująca w biurze.

Polscy respondenci, jako przyczyny wybuchów gniewu, najczęściej wymieniali: zasady panujące w biurze (59 proc.) oraz niewłaściwą temperaturę (49 proc.). W porównaniu z odpowiedziami respondentów z innych krajów europejskich Polaków w mniejszym stopniu niż inne narody irytują długie i bezowocne spotkania.

Zdaniem ogółu badanych, przyczynami gniewu w pracy mogą być także m.in. brak wsparcia czy długie oczekiwanie na wydruk dokumentów oraz bałagan w aneksie kuchennym. Zaledwie 5 proc. badanych stwierdziło, że nic nie irytuje ich w pracy.

Na pytanie: "co najbardziej irytuje cię w pracy" najwięcej badanych - 21 proc. - odpowiedziało, że są to złe maniery i ludzie odnoszący się do nich z pogardą. Na drugim miejscu znalazły się długie bezowocne spotkania (16 proc.), na trzecim - brak wsparcia ze strony szefów/zespołu - 12 proc.

24 proc. badanych uważa, że gdyby mieli innego szefa, ułatwiłoby to im życie. Tylko o dwa punkty proc. respondentów mniej jest zdania, że podobny wpływ miałoby posiadanie w biurze drukarki, która nigdy się nie zacina i zawsze jest pełna papieru.

Na pytanie: "z czyjego powodu straciłeś panowanie nad sobą" 28 proc. odpowiedziało, że z powodu kolegi/współpracownika z tego samego działu, nieco mniej - z powodu kolegi/współpracownika z innego działu (22 proc.), z powodu klienta - 18 proc. 30 proc. ankietowanych odpowiedziało, że nie zdarzyło im się stracić panowania nad sobą.

14 proc. spośród badanych, którzy przyznali się do utraty panowania nad sobą w pracy, przyznało się także do wyładowywania swojej frustracji na sprzęcie biurowym. 10 proc. spośród nich przyznało się do kopnięcia czegoś, 4 proc. - do zniszczenia czegoś. 87 proc. przyznających się do utraty panowania nad sobą w pracy, twierdzi jednocześnie, że nie wyładowywali swojej frustracji na sprzęcie biurowym.

Najczęściej pracownicy wyładowywali złość na biurkach - 32 proc. i sprzęcie biurowym (długopisy, zszywacze) - 26 proc. Aż 16 proc. wyładowało złość na telefonie. Zirytowani pracownicy niszczyli także: klawiatury komputera, drukarki, komputery i rośliny.

W ramach badania przeprowadzonych zostało 1857 ankiet, w dniach 3-8 sierpnia 2007 roku. Badanie przeprowadzono na zlecenie firmy Canon.
(PAP)
Nic dodać, nic ująć :)

16 października 2007

W kraju Zulu Gula...

Przeczytaliśmy niedawno, że Zulu Gula, czyli Tadeusz Ross, radny Warszawy zresztą, kandyduje teraz do sejmu. I na zasadzie skojarzenia, wcale nie złośliwego, od słów "W kraju Zulu Gula..." zaczynamy czytanie co dziwniejszych wiadomości, które zsyłają agencje.

Siedzimy w redakcji i chwilami dostajemy skrajnej głupawki (nie przypadkiem normalni ludzi pracują po osiem godzin - dłużej się nie da, a jak już trzeba, to się właśnie tak kończy) (zamieszczona dwie notki niżej piosenka jest - a jakże - wytworem takiej właśnie sytuacji). A w naszej pracy pretekstów do kpin nie brakuje. Chcieliśmy nawet założyć bloga i wrzucać tam co dziwniejsze depesze wraz z komentarzami, które na bieżąco powstają.

Patronem bloga miał być właśnie Zulu Gula, który - jeśli dostanie się do sejmu - ma sporą szansę wystąpić w roli marszałka seniora i poprowadzić pierwsze posiedzenie, tak jak prowadził pierwszą sesję rady miasta. Wyobrażaliśmy sobie Zulu Gulę w duecie z Hąk-kągiem...

Szczególnie, że praca nasza znieczula i w pewnym momencie człowiek kpi sobie z rzeczy, które w gruncie rzeczy są straszne. Ot, odreagowanie. Zresztą nie wiem - nie chcę się tu bawić w tania psychologię. Może po prostu dziennikarstwo deprawuje i demoralizuje. To zresztą jest pewnie ten sam mechanizm, który pozwala nam się śmiać przy lekturze "Faktu" - lekturze, która większość ludzi z mojego otoczenia, ale spoza branży, szokuje. Na do łez doprowadzić potrafi artykuł z namalowaną energetyczną spiralą, na której trzeba położyć na kilka minut kasztan, by się napromieniował i nosić go potem w kieszeni.

I naprawdę - znam, nawet lepiej niż osoby z zewnątrz, argumenty za tym, by się z "Faktu" nie śmiać. A jednak... Hieny po prostu.

Ale nie - jednak nie. Bloga nie założyliśmy, bo uznaliśmy, że to, co śmieszy nas w chwili głupawki z boku może być inaczej odebrane. Czyli jednak tak do końca się jeszcze nie zdegenerowaliśmy.

Ja natomiast utwierdziłem się w tym, że był to zły pomysł wczoraj po południu. Po pracy skoczyłem do Galerii Mokotów i przed wejściem zobaczyłem smutnego, zmarzniętego Zulu Gulę, który niemrawo uśmiechał się do przechodniów spod parasola Platformy Obywatelskiej. Ani śmiesznie, ani ciekawie to nie wyglądało. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco zagubionego człowieka. Nie przypominał Zulu Guli znanego z telewizji.

Nic śmiesznego.

12 października 2007

Piosenka o sanepidzie

Autor tego wiekopomnego dzieła chce pozostać anonimowy. Cóż, takie czasy. Trzeba wszak przyznać, że pojechał po bandzie.



Czapki z głów! :)

17 lipca 2007

Materiały prasowe


Na pytanie "co to jest?" użytkownik tego biurka odrzekł ze stoickim spokojem:
- Materiały do następnego artykułu.

Ja mam go redagować ;)

16 lipca 2007

Lament i Strach

Koniec świata nadchodzi - wskazują na to wszelkie znaki na niebie, ziemi i w Polsce. Oto w Warszawie narodził się dziś LiS z dwoma członkami. Jeden jest mały, gruby i czerwony, a drugi chudy, ale za to długi. LiS i PiS - rymuje się, mylić się może i za pewnie będzie. Chytry ten LiS - jeszcze nas wszystkich wy...
Nie uwłaczając, oczywiście.

------------------------{ edit: 16.07.07, 15:29 }------------------------

TRYPTYK O LISIE
co na razie chodzi koło drogi
ale w każdej chwili może stanąć w poprzek
i wtedy nie ma chuja we wsi - wszyscy na blokadzie.

I.
Kiedy chłopcy od CeBeA
raźno wzięli się do dzieła,
z afer poszły w świat odpryski:
piski, spiski i zapiski.
Ślepnąc jak z kopalni Łysek,
wśród szaf, trumien i kołysek,
PiS po ciemku węszył spisek
czego skutkiem jest kryzysek.
Bo z kryzysku wyszedł lisek.
Lis dwugłowy z mroków wylazł,
zajebisty jest nad wyraz:

II.
Oto polski LiS dwugłowy
do połowy giertychowy,
od połowy lepperowy.
Do połowy narodowy,
od połowy wiochmenowy
do połowy pięćpiwowy
od połowy blokadowy
Feromonem jedzie boskim:
trochę gnojem, trochę Dmowskim.

III.
Jak pokażą nam wybory,
gdy do urny wpadnie kartka:
albo pożre LiS kaczory,
albo się przebierze miarka.
LiS ofiarą będzie PiS-a...
Zmasakrują ssaka kaczki:
Dla Kaczyńskiej - kołnierz z LiS-a
A kot Jarka zeżre flaczki.

Dyżurny Satyryk Miasta, mp

------------------------{ edit: 16.07.07, 17:37 }------------------------

  • Lecimy i Spadamy
  • Lizusy i Sprzedawczyki
  • Lemiesz i Swastyka (nasz faworyt!)
  • Lejem i Siejem
  • Lumpy i Spółka
  • Love & Sex
  • Lama i Skunks
  • Leniwi i Spolegliwi
  • Lenin i Stalin
  • Lesbijki i Sataniści
  • Lucyfer i Szatani
  • Lubimy Intratne Stołki
  • Liżmy Im Stopy
  • Lamusy i Sieroty
  • Leżymy i Skamlemy
Oraz the one and only - choć nie na temat:
  • Żwirek i Muchomorek

08 lipca 2007

Biznes park - to brzmi dumnie

Zwłaszcza na Mokotowie "biznes park" brzmi dumnie. Brzmi, bo nie wygląda. W taką jesienną pogodę, jaką obdarzył nas tegoroczny lipiec wygląda to mniej więcej tak, jak na załączonym obrazku: brukowana ulica Domaniewska, brak chodników, syf, błoto i jeden wielki korek w godzinach biurowego szczytu. Samochody parkują po krzakach i zaroślach, tak że nigdy nie wiadomo, czy uda im się wyjechać z błotnistej mazi, jaką cała okolica jest uraczona. Do tego dochodzi kilka kolejnych inwestycji w fazie budowy, czyli betoniarek, wywrotek, kolejnych porcji ziemi i błota na ulicach, butach i ubraniach. Po prostu koszmar.

A oficjalnie to jest prężnie rozwijająca się dzielnica biznesu.

20 kwietnia 2007

Euro na wesoło

Jednym z niezaprzeczalnych uroków mojej pracy są te dni, kiedy odwiedza nas Pan Humorek. A że powodów do śmiechu warszawska rzeczywistość dostarcza co krok, odwiedza nas często. Wczoraj mnie to ominęło, bo pracowałem w domowym zaciszu. Sądząc po tym, co znalazłem dziś w redakcji, musiało być wesoło.

Przodował TW Saneczkarz, mistrz ciętej riposty i prześmiewczej kreski. Na początek uraczył nas wstępnym projektem maskotki Euro 2012. Gdybym był naczelnym puściłbym to do gazety. I pewnie dlatego nie jestem, jak czujnie zauważył inny kolega w innym kontekście.

Nie znającym warszawskich klimatów czytelnikom wyjaśniam, kim jest Uwak. Uwak to obywatel Wietnamu, który o godzinie 5 nad ranem wózkiem podobnym do tego z rysunku rozwozi towar po Stadionie Narodowym, tj. Dziesięciolecie zwanym też tu i ówdzie Stadionem Przyjaźni Polsko-Wietnamskiej. Miejska legenda mówi, że nazwa wzięła się stąd, że ciągnąc ciężki wózek mówią do napotkanych przechodniów "U-wag, u-wag!".

Potem zaś powstała lista najpilniejszych inwestycji związanych z Euro:

PLAN EUROPARAFIADY 2012 (zwanej Mistrzostwami Europy Polska - Ukraina)
  1. Budowa Świątyni Opatrzności
  2. Budowa Kościoła Sportowego na Polu Mokotowskim
  3. Budowa Kościoła i Sanktuarium pw. Księży Sportowców Męczenników na terenie splantowanego Parku Ujazdowskiego
  4. Budowa Świątyni Najświętszej Pocieszycielki Narodu Polskiego Odwiecznego Moralnego Zwycięzcy ma terenie odzyskanym po wyburzeniu Pałacu Kultury i Nauki
  5. Budowa Pomników Jana Pawła II Piłkarza Wszechczasów we wszystkich 16 miastach wojewódzkich
  6. Budowa Stadionu Parafialnego im. Jana Pawła II w Licheniu
  7. Budowa Stadionu Narodowego im. Jana Pawła II wraz z lotniskiem międzynarodowym im. Jana Pawła II we Włoszczowej
  8. Budowa Stadionu Dziękczynnego im. Jana Pawła II w Wadowicach
  9. Budowa Stadionu Wotywnego im. Jana Pawła II na miejscu osuszonego jeziora Wigry przy klasztorze Kamedułów.
  10. Rewitalizacja Stadionu X-Lecia w Warszawie wraz z nadaniem mu imienia Jana Pawła II i przekształcenie Jarmarku Europa w wioskę olimpijską z obsługą wietnamsko-murzyńską połączone z ochrzczeniem i zlustrowaniem ich wszystkich w trybie pilnym
  11. Rewitalizacja nawierzchni dróg tam gdzie to będzie potrzebne, za pomocą suchej masy bitumicznej i gumiaków*.
  12. Szczęść Boże!
* I tu znów niezbędne jest wyjaśnienie - to niestety nie jest żart. Jak przystało na bacznie obserwujących rzeczywistość dziennikarzy kilka razy zauważyliśmy już, że tak właśnie łata się w Warszawie dziury w jezdni: szufla gorącej masy i udeptywanie kaloszami. Nic nie przesadzamy - XXI wiek!

Zupełnie poza redakcją wybór UEFA celnie skomentował Korespondent w Berlinie.

Na koniec zaś żart branżowy, z Euro nie związany. Obowiązkiem dyżurnego dziennikarza jest - nie tylko u nas za pewne - obdzwanianie służb miejskich, w tym Dyżurnego Technicznego. Który nawiasem mówiąc wcale się tak nie nazywa - zależnie od tego, kto tam akurat zasiada, stanowisko to ma inną nazwę, ale zawsze coś z bezpieczeństwem lub kryzysem w tytule. Działa to tak, że zazwyczaj to oni dowiadują się od nas, że coś się stało - jak żyję nie pamiętam, bym się kiedyś od nich dowiedział o jakimś wypadku. Do legendy zaś przechodzą najróżniejsze formy wyrażenia przez nich tego, jak błogi spokój panuje w Warszawie. I znów mistrz karykatury w najwyższej formie:


Przez chwilę żałowałem, że nie byłem w redakcji ;)

---------------------------------{ edit }---------------------------------

A przy okazji nie ma to jak podczepić się pod duże wydarzenie i zlinkować na stronie z dobrą marką:
Oglądalność, moi drodzy - o to w tym wszystkim chodzi. Takich wyników jeszcze nie miałem, a przecież do Euro jeszcze mnóstwo czasu. Chyba reklamy google pojawią na sidebarze ;) A swoją drogą że też nie wpadłem na to, że na dobrej domenie z 2012 w nazwie będzie można zrobić interes...
---------------------------------{ edit }---------------------------------
Znowu niechcący wyłączyłem komentarze pod tym postem - już można, jakby ktoś sobie chciał poużywać ;)

09 kwietnia 2007

Kaczki Dziennikowe


"Dziennik" kojarzony jest i bez tego z jedynie słuszną partią polityczną - ale czy naprawdę trzeba jeszcze hodować kaczki, w dodatku dwie, w fontannie przed redakcją?! :)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.