Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cytat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cytat. Pokaż wszystkie posty

21 maja 2009

Sygnaturka

Od wczesnych lat skłonny byłem do łagodnej zadumy nad faktami i ich interpretacją, do wyczerpującej wymiany poglądów i wielostronnej argumentacji, zwanej też w Warszawie pyskówką.
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954

17 maja 2009

Historia w pigułce

... miasto zostało zniszczone, zginęło 3 tysiące ludzi, historia jest niestety krwawa, ale za to teraz mamy piękne widoki.

Pogodynka TVN 24 na żywo z Dubrownika

05 marca 2009

Sygnaturka

Myślenie nie wypada najlepiej w telewizji, o czym tamtejsi reżyserzy wiedzą już od dawna. Niewiele jest w nim do oglądania. Słowem nie jest ono sztuką widowiskową.
Neil Postman - Zabawić się na śmierć
Nie wciągnąłem jeszcze całej książki, więc nie mam zamiaru jej recenzować, ani nawet polemizować z jej tezami (tym bardziej, że z większością trudno się nie zgodzić). Po prostu chciałem się pochwalić swoją nową sygnaturką. No i napomknąć, że to ciekawa lektura. Niezbyt odkrywcza, ale ma już bez mała ćwierć wieku, więc nie oczekujmy zbyt wiele. Inna rzecz, że czytając ją można sobie z całą mocą uświadomić, że taki mniej więcej jest dystans kulturowy między nami a Stanami. Przy czym Postman dodałby pewnie, że nie mamy czego żałować.

Ja ostatnio staram się trochę zapanować nad zalewem papki - selekcjonuję RSS-y, wyrzucam zakładki i przede wszystkim czytam książki, a nie prasę. Czytam niewiele, trochę w drodze do pracy, trochę wieczorem w łóżku, bo choćbym nie wiem jak był po robocie spieprzony, to i tak od razu zasnąć nie idzie. Lista pozycji, które chciałbym przeczytać wciąż się wydłuża, ale przynajmniej te, które już kupiłem się nie kurzą. Dobra odtrutka.

A na koniec jeszcze jeden cytat z nocnych redaktorów rozmów, o książce Postmana właśnie:
- Tylko jedna słabość, że wtedy jeszcze nie było internetu.
- No, to mamy lukę do wypełnienia.
- No. I wypełniamy. Rajstopami.

24 stycznia 2009

Dialogi na cztery nogi

Nie wiem, czy zapis tego dialogu jest śmieszny:

- Co oglądasz?
- Co?
- To ja się pytam.
- Co?
- To ja się pytam co?
- Oglądam.

Udział był :)

26 listopada 2008

Warszawa odzyskuje dawny blask

Notka będzie branżowa, ironiczna, proszę nie brać jej do siebie. O "Dzienniku" mógłbym opowiadać długo, dziś podam jeden dowód na jego potężny wpływ na język stołecznych mediów

W tej gazecie zawsze dużą wagę przykładano do tytułów. Założenie od początku było takie, że nie zaszywamy w nich żartów, nie umieszczamy świadomych dwuznaczności, lecz redagujemy je w sposób informacyjny. Pisząc na łamach warszawskiego dodatku tejże gazety o zabytkach i planowanych rewitalizacjach dostrzegłem dość szybko, że ta reguła idzie dalej - na niektóre tematy najbezpieczniej pisać jest pod jednym, zawsze podobnym tytułem. Stąd co i raz na naszych łamach jakiś zabytek miał "odzyskać dawny blask".

Sformułowanie to weszło do naszego redakcyjnego języka jako hasło ironicznie komentujące nigdy nie spisany stylebook. Nie było to jedyne wiecznie powracające sformułowanie, ale na pewno jedno z częściej.

Minęło trochę czasu, mnie już w "Dzienniku" nie ma, ale potężny wpływ tej gazety ujawnia się na każdym kroku. Oto bowiem firma Reinhold uzyskała pozwolenie na przebudowę kamienicy Lipińskiego w Alejach Jerozolimskich. Tej samej, o którą wcześniej zacięty bój ze znanym fotografem Tomasze Gudzowatym stoczyli obrońcy zabytków. I czego się dowiadujemy?
Gdyby nie to, że "Życie Warszawy" wyłamało się z trendu, mógłbym popaść w samozachwyt i złożyć się w Sevre pod Paryżem w charakterze ścisłego wzorca pisania o warszawskich kamienicach.

Serdecznie pozdrawiam wszystkich autorów :)

22 listopada 2008

Wszystko wraca do normy


Za promocję dziękuję "Dziennikowi", dziennikowi.pl i, dwukrotnie, Wirtualnej Polsce. Jak widać na załączonym obrazku, sytuacja powoli wraca do normy - moje pięć minut w roli "znanego warszawskiego blogera" mija bezpowrotnie. Zagaszamy ;)

14 listopada 2008

"Wszyscy jesteśmy architektami"

Po wczorajszej prezentacji projektu rewitalizacji i rozbudowy Cedetu miałem okazję porozmawiać chwilę z jednym z autorów projektu. Andrzej Chołdzyński pytał m.in. o to, czy nie przesadził z długością i szczegółowością swojej prezentacji.

Opowieść o tym, jak będzie wyglądał Cedet po rozbudowie zajęła w sumie około godziny i miała postać znakomicie zilustrowanego wykładu o historii budynku, płynnie przechodzącego w rozważania na temat tego, jaki kształt i skalę powinna przyjąć bryła nowej części. Były zdjęcia historyczne, mapy, zdjęcia lotnicze, anegdoty, a między wierszami dało się też dostrzec szpilkę pod adresem autora projektu domu towarowego powstającego po drugiej stronie al. Jerozolimskich. Było ciekawie.

Architekt zwierzył się jednak, że przygotowując konferencję wspólnie z inwestorem zastanawiał się, czy przypadkiem nie za wiele technicznych detali, roboczych - a więc "brzydkich" rysunków. Myślę, że najlepszym dowodem skuteczności tej prezentacji był fakt, że po jej zakończeniu właściwie nie było pytań o kształt projektu - jedno, dotyczące zasadności rozbiórki istniejącego drugiego skrzydła budynku zadał Grzegorz Piątek. Moim zdaniem odgrywał się jednak za to, że Chołdzyński swoim wykładem uprzedził jego wieczorny, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej ;)

Zgodną pozytywną ocenę prezentacji Chołdzyński skwitował tytułowym zdaniem "wszyscy jesteśmy architektami", które uzupełnił stwierdzeniem, że skoro zajmujemy się pisaniem o architekturze, to siłą rzeczy coraz lepiej rozumiemy warsztat. Dla mnie - wychowanego przy desce kreślarskiej nieżyjącego już ojca, w rocznicę jego urodzin - były to słowa nad wyraz miłe. Tym bardziej, że zbieg okoliczności, który spowodował, że zajmuję się architekturą zawodowo jest dla mnie bardzo ważną i cenną sprawą.

Ale wspominam o całej sytuacji nie dlatego, żeby się tu dzielić osobistymi emocjami. Firma CDI zapowiedziała wczoraj, że swój projekt będzie teraz prezentować przyszłym sąsiadom. Nie bez powodów - gdy wieść o planowanej rozbudowie Cedetu pojawiła się w prasie ci od razu zaczęli wyrażać obawy, że nowy gmach zasłoni im światło słoneczne. Znów nie bez powodów - w końcu budowa wspomnianego budynku po drugiej stronie al. Jerozolimskich odwlekła się właśnie z powodu sporu o doświetlenie okien sąsiadów.

Wychodząc od braci Jabłkowskich pomyślałem, że myśl Chołdzyńskiego warto - z pewną ostrożnością, oczywiście - rozszerzyć i równie poważnie potraktować mieszkańców ulicy Brackiej. Może spokojna, rzeczowa prezentacja detali technicznych i warsztatowych pomoże przekonać mieszkańców? Widać na niej, że podcięcia parterów nie są przypadkowe, że bryła została ukształtowana tak, by korespondowała z sąsiednimi elewacjami rytmem i tektoniką, że kształt dachu jest efektem dbałości o światło w sąsiednich budynkach właśnie. Owszem, są to detale techniczne, wymagające wyobraźni przestrzennej i - przede wszystkim - dobrej woli, chęci zrozumienia projektu. Pewnie nie wszyscy goście takiej prezentacji będą mieli wolę, by się z tym zmierzyć, ale kto wie - może kilku wahających uda się przekonać tak, jak dziennikarzy wczoraj?

Wieczorny wykład Grzegorza Piątka pokazał - nie pierwszy raz zresztą - że zainteresowanie architekturą w Warszawie jest spore i coraz więcej ludzi szuka tej wiedzy. Podobnym wrażeniem podzielił się ze mną niedawno pracownik jednego z portali, który mówi, że architektura dobrze "się klika". Któż nie lubi kolorowych obrazków? A skoro tak, to czemu nie pójść o krok dalej i nie pokazać też tej odrobiny warsztatu, która pozwala wyjść poza komputerowe renderingi i poczuć przestrzeń miejsc, które dopiero powstaną?

Zresztą pierwszy krok w tym kierunku zrobiło właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej organizując jakiś czas temu wystawę makiet i modeli, które Christian Kerez wykorzystywał przy pracy nad nową wersją projektu. I choć miasto poczuło się urażone tym pomysłem, a wernisaż potraktowało jako szantaż mający na celu wymuszenie zgody na nową koncepcję, to ja na miejscu widziałem ludzi żywo zainteresowanych detalami projektu, a na zwiedzanie wystawy z autorem waliły tłumy ludzi. A i sam spór o muzeum pokazał, że ludzie chcą o architekturze rozmawiać. A niektórzy nawet chcą ją rozumieć. Interpretacji nie ma jednak bez wiedzy - jak podkreślał wczoraj Chołdzyński.

Nieśmiało sugeruję więc architektom - i deweloperom, którzy często boją się pokazywać swoje projekty przed przygotowaniem końcowych renderingów - by szukali sposobu na wciągnięcie publiczności w proces twórczy i wiążącą się z tym debatę. To może przynieść korzyści wszystkim stronom.


Ulotkę zajumałem z bloga Chłodnej 25, zdjęcie Cedetu pochodzi z materiałów CDI

09 listopada 2008

Dwóch panów na Ursynowie, nie licząc psa

Wzbraniam się przed wklejaniem na bloga wszelkich depesz, komunikatów oraz email od pr-owców czy rzeczników prasowych. To zabiłoby bloga i utrudniło mi pewnie z czasem kontakty służbowe, a poza tym nie jestem do końca przekonany, czy to, co potrafi doprowadzić do łez w redakcji jest tak samo śmieszne, gdy się czyta w innych okolicznościach. Dzisiejszy wyjątek będzie więc swoistym eksperymentem na organizmach czytelników.

Lejdis end dżentelmen - Komenda Stołeczna Policji prezentuje:
Goniąc go krzyczał, że zje jego psa

Policjanci z Ursynowa zatrzymali Wojciecha L., mieszkańca województwa wielkopolskiego, który groził innemu mężczyźnie. Słowa jakie przy tym kierował w stronę pokrzywdzonego naprawdę budziła grozę. Agresor krzyczał przy tym, że najpierw zabije jego rodzinę, wnukom obetnie palce, potem zje jego psa, a na koniec zajmie się 50-latkiem. Tłum ludzi próbował uspokoić agresywnego Wojciecha L. Dopiero mundurowi uwolnili pokrzywdzonego z rąk okładającego go butem napastnika.

Chwile grozy przeżył 50-letni mężczyzna, który wyszedł rano na spacer ze swoim psem. Spacerując w okolicy Lasu Kabackiego, między drzewami zauważył palące się ognisko. Gdy podszedł bliżej,nie zauważył wokół żadnej osoby Wokół. W obawie przed rozprzestrzenieniem się ognia, ugasił ognisko zasypując je piaskiem. Od tego wszystko się zaczęło.

Nagle z pobliskich zarośli w jego stronę wyskoczył mężczyzna. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany. Zaczął krzyczeć i grozić 50-latkowi w języku rosyjskim, po czym ruszył za nim w pogoń. Wystraszony mężczyzna zaczął uciekać razem ze swoim psem. Zrozumiał jednak bardzo dokładnie co wykrzykiwał Wojciech L. Mężczyzna groził, że zabije jego całą rodzinę, wnukom poodcina palce, potem zje jego czworonoga a na koniec zajmie się pokrzywdzonym. Kilkakrotnie powtarzał, że zna najlepsze metody zabijania. Nie wiedząc z kim ma do czynienia, 50-latek uciekał ile sil w nogach, obawiając się jednocześnie o życie własne jak i swojej rodziny.

Po czterokilometrowej ucieczce, mężczyznę opuściły siły i zmuszony był zatrzymać się przy ulicy Belgradzkiej. Tam dopadł go nadal agresywny Wojciech L. Zaczął bić swoja ofiarę ciężkim butem, który zdjął z nogi. Cały czas wykrzykiwał, że zje jego psa, a potem zabije jego całą rodzinę. Sytuacja ta zaniepokoiła przechodniów. Tłum próbował uspokoić 45-latka. Dopiero, gdy zaalarmowali policjantów, patrol zabrał mężczyznę prosto do celi.

Prawdopodobnie wypity wcześniej alkohol był jednym z powodów agresji mężczyzny, resztę ustala śledczy podczas przesłuchania. Badanie alkomatem wykazało że Wojciech L. ma ponad 1,5 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Kiedy wytrzeźwieje będzie tłumaczył się z gróźb, jakie kierował w stronę 50-latka oraz za jego pobicie. Może mu za to grozić nawet do dwóch lat więzienia.
ao/rm
I jak? Nas doprowadziło do łez. Trzeba sobie przy tym powiedzieć, że komunikaty służb mundurowych bywają czasem porażające. I nie chodzi o natrząsanie się z mundurowych, jak w tych pseudo wyciągach z ich raportów, które krążą po sieci. Widać, że czasami i autorzy tych komunikatów mają sporo dobrej zabawy przy opisywaniu bohaterstwa kolegów.

A swoją drogą może to jest pomysł na drugiego bloga? Mam tylko obawę tego rodzaju - w redakcyjnej głupawce zdarza nam się czasem śmiać z rzeczy, które tak naprawdę śmieszne nie są. Czasem jednak i komunikaty o sprawach tragicznych napisane są tak, że nie sposób zachować powagi, a w dodatku po iluś tam godzinach dyżurowania ludzi śmieszą czasem rzeczy niespodziewane. I tu właśnie widzę problem z takim pomysłem. Ale może się kiedyś przełamię.

04 października 2008

Pocztówka z ulicy Chłodnej 25

Na blogu klubu Chłodna 25 pojawiła się właśnie taka oto fotka. Wiceprezydent Jacek Wojciechowicz zapisał się linkowanym i komentowanym przez mnie wywiadem w świadomości środowiska, które potraktował tak, a nie inaczej. I przeszedł do klasyki. Jaką ksywkę nadał sam sobie w środowisku, które nie umie panować nad emocjami - można się domyślić.

Ja odpuściłem sobie relacjonowanie całej sprawy dzień po dniu i link po linku. W między czasie mieliśmy na łamach "Stołka" sprostowanie do tekstu o niezgodzie wokół projektu i wyjaśnienie autora. Kto się interesuje, ten za pewne czytał. Pewne jest to, że za kulisami całej sprawy toczy się teraz rozgrywka, w której nie chodzi już o samo muzeum, teatr, projekt czy pieniądze. Teraz chodzi o urażonych samorządowców, którzy mają żal - także do mediów - że są osoby, które do wielkiego modernizacyjnego przedsięwzięcia, jakim jest realizacja muzeum podchodzą z emocjami i żywym zainteresowaniem. Zainteresowaniem, które utrudni im normalną pracę.

Cóż, tacy jesteśmy - rozemocjonowani, jak podpisali się na blogu autorzy tego zdjęcia. I to jest w całej tej sytuacji jakiś plus; są ludzie, których to interesuje, których słowa prezydenta zbulwersowały i dotknęły, którym cała ta historia nie jest obojętna.

PS: Wczoraj na łamach warszawskiego dodatku "Dziennika" ukazał się wywiad Bartosza Batora z ministrem Zdrojewskim. Tematem było nie tylko MSN - choć i ten wątek się pojawił - ale w ogóle warszawskie muzea. Polecam uwadze. Oczywiście jeśli ktoś ma dostęp do papierowej wersji - w sieci go nie ma :(

02 października 2008

Powtórzyć efekt Bilbao

Katowicki dodatek Gazety Wyborczej opublikował tydzień temu bardzo ciekawą rozmowę z Ibonem Areso Mendigurenem, wiceprezydentem Bilbao. W drodze wyjątku wklejam całość.

Nie wystarczy muzeum, by uzyskać efekt Bilbao
Rozmawiał Tomasz Malkowski
2008-09-24, ostatnia aktualizacja 2008-09-24 12:05

Hiszpańskie Bilbao od 10 lat w miejscu nieczynnych stoczni i hut buduje nowoczesne gmachy muzealne, kongresowe i teatralne. Dzięki inwestycjom w kulturę stało się rozpoznawalne w świecie. - Katowice mogą powtórzyć ten sukces - twierdzi Ibon Areso Mendiguren, wiceprezydent Bilbao

Tomasz Malkowski: Jest Pan wiceprezydentem miasta do niedawna zapomnianego, przemysłowego, a które jednak odniosło sukces. Katowice są dopiero na początku podobnych zmian.
Ibon Areso Mendiguren: Katowice mają wiele wspólnego z Bilbao. Oba miasta rozwijały się w oparciu o górnictwo i hutnictwo. Mamy też wspólne doświadczenie z upadkiem przemysłu ciężkiego. Zamknięcie hut i stoczni spowodowało wzrost bezrobocia nawet do 30 proc. Szukaliśmy sposobu wyjścia z tej zapaści, chcieliśmy z miasta przemysłowego stworzyć poprzemysłowe, które opiera się na usługach.

Jak bezboleśnie przeprowadzić takie zmiany?
- Przede wszystkim wszyscy doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest fatalna i trzeba coś zrobić. Zawiązaliśmy w mieście przymierze ponad podziałami i postawiliśmy jasne priorytety. Interesował nas przede wszystkim człowiek. Chcieliśmy najpierw pomóc ludziom, a później sprzątać miasto zniszczone przez przemysł.

Postawiliście też na kulturę.
- To naturalne, bo we wszelkich zmianach kultura musi zajmować ważne miejsce. Dotychczas życie kulturalne miasta traktowano jako kolejny koszt, wydatek. Utrzymanie biblioteki, muzeum czy domu kultury sporo przecież kosztuje. Musieliśmy zmienić sposób myślenia, by kultura nie była już kosztem, ale inwestycją, która ma się zwrócić.

I zbudowaliście muzeum według projektu gwiazdy światowej architektury Franka Gehry'ego. Jak Wam udało się do budynku przyciągnąć Fundację Guggenheima?
- Wykorzystaliśmy przekorność Amerykanów. Cała Europa odradzała im Bilbao, powszechnie uznawane za najbrzydsze miasto w Hiszpanii. Potrafiliśmy ich przekonać, bo Fundacja Guggenheima nie wydała ani jednego eurocenta na budowę muzeum. Powstało z naszego budżetu.

Czy mieszkańcy uczestniczyli w tych zmianach?
- Na początku lat 90. byli przeciwni budowaniu kosztownego muzeum z ich podatków. Uważali, że pieniądze można przeznaczyć na inne cele. Można ich zrozumieć, bo budowa kosztowała 133 mln euro, które można by np. rozdać bezrobotnym. Ale my wierzyliśmy, że inwestycja w kulturę się opłaci. I mieliśmy rację. Już w pierwszym roku po otwarciu muzeum miasto zarobiło o 148 mln euro więcej. Ludzie z całego świata chcieli oglądać muzeum. W czasie krótszym niż rok zwróciły się nam koszty budowy. Co więcej, dochody miasta wciąż rosną. W 2007 roku zarobiliśmy 247 mln euro, m.in. z podatków od nowych hoteli, firm, restauracji, siedzib korporacji, które wyrosły w mieście jak grzyby po deszczu.

Jakie jeszcze korzyści przyniosło miastu muzeum?
- Wcześniej ciążyły na nas stereotypy, że jesteśmy regionem terrorystów, osławionej ETA. Gdybyśmy chcieli zrobić pozytywną kampanię wizerunkową na całym świecie, 133 mln euro, które wydaliśmy na budowę muzeum, nie wystarczyłyby. Dzięki muzeum zmniejszyło się bezrobocie. Tylko w nowych hotelach i restauracjach pracę znalazło 4 tys. ludzi. Bezcenna jest duma mieszkańców z muzeum. Napływ turystów zmusił nas do rozbudowy metra i dróg. Przywróciliśmy miastu rzekę. W dawnych portach powstały parki, nabrzeża zamieniliśmy w bulwary.

Czyli wystarczy wybudować niezwykłe muzeum, by uzyskać "efekt Bilbao"?
- Nie. Wiele miast chciało nas naśladować i nie osiągały sukcesu. My wprowadziliśmy zmiany błyskawicznie, i w dużej skali. Nie mieliśmy wyjścia, bo miasto umierało.

Katowice szykują się do budowy gmachu Muzeum Śląskiego. Jest dla nas nadzieja?
- Budując Muzeum Śląskie, nie patrzcie tylko na architekturę. Pamiętajcie, że najważniejszy jest interes publiczny, a nie prywatne biznesy deweloperów. Zapraszajcie ich, ale stawiajcie im wymagania. Nie bójcie się zmian i odważnych pomysłów, bo tylko takie odnoszą największy sukces.

A my mamy małego ptaszka.

12 września 2008

Fraszka na zderzacz hadronów

Gdy we wnętrzu wielkiej beczki
dwie pierdolną się cząsteczki,
wtedy światło zgaśnie wszędzie
i ni chuja nic nie będzie.

Jak zwykle bezbłędny
Dyżurny Satyryk Miasta, mp :)

09 maja 2008

Andrzej Wajda naczelnym architektem miasta!

Z listu Andrzeja Wajdy do "Gazety Stołecznej"


Niska zabudowa wsi Warszawa i potężna świątynia Józefa Stalina raz na zawsze świadcząca o tym, komu zawdzięczamy wyzwolenie, była celem twórców tej budowli. Przecież wysokość Pałacu została wyznaczona przez ówczesnych sekretarzy partii, którzy obserwowali ze wszystkich wjazdowych do Warszawy dróg kukuruźnik wznoszący się dokładnie na wysokości iglicy przyszłego Pałacu, wołając do radiotelefonu: "Wyżej! Wyżej!".

Jak pisał Gałczyński w "Zielonej Gęsi" w "Przekroju": "Wszyscy krzyknęli: racja, racja, tu odpowiednia ilustracja...".

Warto dodać, że miejsce to w jakiś sposób przeznaczone było w przedwojennych projektach na Świątynię Opatrzności Bożej, która przeniesiona do dołka w Wilanowie straciła dziś, ze względu na panoramę Warszawy, pierwotne znaczenie, a jej budowa budzi małe zainteresowanie - jak na kościół parafialny jest zbyt okazała, a na symbol Opatrzności za mało zauważalna, gdyż Józef Stalin zajął już dawno to miejsce w Warszawie.

Dlatego, kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty. A ostatni obrazek, dzieło miejskich służb architektonicznych stolicy pokazane w "Gazecie", z ustawionymi grzecznie wysokościowymi budowlami za Pałacem potwierdza dostatecznie przekonująco moją tezę.

Dlatego wzywam do większej odwagi. Pałac Stalina musi zniknąć pomiędzy innymi wysokościowcami, aby otoczony nimi nie był już symbolem tamtych ponurych czasów, ale przykładem sowieckiej architektury lat 50. zabłąkanym nad Wisłą.

Wówczas nasi kolejni politycy, zbliżając się do stolicy od Krakowa, Lublina czy Łodzi, zobaczą Manhattan, co prawda na naszą miarę, ale nie wiochę Warszawa z kościołem Józefa Stalina.

Czego życzy sobie i mieszkańcom stolicy
Wasz Andrzej Wajda, Warszawa, 6 maja 2008 r.


Stołeczne wydanie „Gazety Wyborczej” – a w ślad z nim portal gazeta.pl – przedrukowało list Andrzeja Wajdy, który w kilku mocnych słowach i jednym słabym rysunku mierzy się z problemem Pałacu Kultury, bardziej szkodząc niż pomagając w jego rozwiązaniu.

Pałac boli. Starszych ode mnie Polaków, w szczególności warszawiaków, najbardziej zaś tych, którzy pamiętają atmosferę czasów, w których powstawał – ich boli najbardziej. Nie zamierzam z tym dyskutować ani odbierać nikomu prawa do tego, by czuć obrzydzenie i wstręt na wieść, że ten „ruski but w sercu Polski” został w zeszłym roku wpisany do rejestru zabytków.

Nie zamierzam też dyskutować z decyzją służb konserwatorskich, wychodzę bowiem z założenia, że ma ona charakter czysto techniczny – nie wartościuje samego pałacu, lecz chroni jego formę jako znak czasów. Okrutnych, ale na szczęście minionych. Świat zna wiele zabytków, które symbolizują straszne czasy. Nie jeden spłynął potokami krwi, a jednak nikt nie próbuje ich burzyć.

Andrzej Wajda też nie jest tak radykalny jak minister Sikorski, który rzucił pomysł, by w miejscu PKiN zrobić jezioro – on chce pałac „tylko” zasłonić. A gazeta.pl uczyniła z tego pomysłu jedną z wiadomości dnia, polecając uwadze swoich czytelników z całej Polski. Jeden list i jedno kliknięcie – a dla debaty o centrum Warszawy szkoda niepowetowana. Andrzej Wajda cofnął nas w czasie.

Internetowy portal to nie lokalne wydanie. Czytają go ludzie w całym kraju, nie mając pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się wokół Pałacu i to nie tyle w warstwie fizycznej zabudowy miasta, lecz przede wszystkim w kulturowej, społecznej oraz – co nie jest bez znaczenia – administracyjnej. By wyjaśnić, na czym polega szkoda, tę ostatnią trzeba choć pokrótce opisać.

Dyskusja o otoczeniu PKiN toczy się od dwóch bez mała dekad i wciąż pozostaje nierozstrzygnięta. Nie skończyła się, mimo że w poprzedniej kadencji władzom stolicy udało się uchwalić plan zagospodarowania tego obszaru. Nowe władze – skądinąd krytykowane za tę decyzję m.in. piórem redaktora naczelnego „Stołka”, Seweryna Blumsztajna, który określił ją mianem ponurego żartu – postanowiły plan zmienić. W tej chwili nie wiadomo jaki efekt to przyniesie. Deliberacje trwają.

Dla Andrzeja Wajdy sprawa jest prosta jak rysunek, który załączył do listu – budować wysoko, byle zasłonić pałac. Rzecz całkiem realna – w ciągu ostatniego roku deweloperzy złożyli w stołecznym ratuszu wnioski o zgodę na budowę kilkunastu wieżowców, pośród nich są i propozycje znacznie przewyższające PKiN. Można więc zakładać, że gdyby miasto zdecydowało się zasłaniać „dar Stalina” znaleźliby się chętni, by ten plan zrealizować na swój koszt. Po drodze natknęliby się wprawdzie na szereg niespodzianek, takich jak roszczenia byłych właścicieli działek zabranych pod budowę pałacu (Ciekawi mnie czy Andrzej Wajda jest za ich zwrotem, czy też chciałby budować wieżowce bez oglądania się na ich prawa?) czy wymagający pilnego remontu tunel kolejowy. Ale z czasem pewnie by się to udało.

Nie chodzi więc o sam pomysł, który może się z czasem ziścić. Szkodliwe dla Warszawy i dla architektury w ogóle jest jej sprowadzanie do roli oręża w walce ideologicznej. To rzecz, która od blisko dwudziestu lat prowadzi dyskusję o centrum stolicy na manowce – spór o to, czy „sen pijanego cukiernika” winien być urbanistycznie nobilitowany był powodem, dla którego pierwotna koncepcja z kolistym bulwarem wokół niego spotkała się ostrą krytyką. I choć wygrała międzynarodowy konkurs – nie została uwzględniona w planie miejscowym.

A przecież ideologizowanie architektury to środek żywcem wyjęty z repertuaru ustrojów totalitarnych, czego Pałac Kultury jest solidnym przykładem. Przecież socrealistyczny MDM zbudowano właśnie tak, by pierzeja placu Konstytucji zasłoniła wieńczący perspektywę ulicy Marszałkowskiej kościół Zbawiciela. Andrzej Wajda chce wroga pokonać jego własną bronią, choć intuicja od razu podpowiada, że nie tędy droga. Czy chciałby Pan, by Żoliborz też zabudować wieżowcami i zasłonić w ten sposób carską Cytadelę, ten niewątpliwy symbol ucisku położony dwa kroki od Pańskiego domu? Nie sądzę.

Historii nie da się zasłonić parawanem z wieżowców. To jednak nie znaczy, że na Pałac Kultury nie ma żadnej rady. Wajda pisze: „(...) kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty”. Błąd, Panie Andrzeju! Właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma szansę zmierzyć się z potęgą PKiN i to zarówno w warstwie symbolicznej, jak i architektonicznej. Jego zawartość – niepokorna, czasem kontrowersyjna, zaangażowana sztuka z krajów naszego regionu – a taką chce sie zajmować zespół muzeum – będzie w ciągłym dialogu z topornym środkiem wyrazu, jakim operuje pałac, z jego brutalną masą i wysokością.

Ogromną nadzieję pokładam też w samym projekcie gmachu muzeum szwajcarskiego minimalisty Christiana Kereza. Powszechnie krytykowana koncepcja, która zwyciężyła w konkursie architektonicznym, nie od razu mnie przekonała. Miałem jednak okazję zobaczyć projekty Szwajcara zrealizowane w Zurychu i Vaduz, znacznie mniejsze od warszawskiego muzeum, lecz korzystające z tych samych środków wyrazu. Przy bliskim poznaniu okazują się niezwykle potężne. Skromny, mieszczący tylko dwa mieszkania „Dom z jedną ścianą” na zboczu jeziora Zuryskiego, radykalny w formie, w niezwykły sposób komponuje się z willową okolicą i kilkusetletnią drewnianą stodołą stojącą tuż obok (służącą lokalnej społeczności za miejsce spotkań). A jednocześnie jest zupełnie zaskakujący, oryginalny i niepowtarzalny. Wystaje ponad przeciętność otoczenia niczego nie zasłaniając, nie gwałcąc panoramy leniwego przedmieścia.

Co innego dom, w którym mieszka Kerez, zaprojektowany przez niego samego. Trzykondygnacyjna, betonowa struktura z zewnątrz osłonięta jedynie szklanymi taflami jest tak zimna, że przebywanie wewnątrz było fizycznie wyczerpujące. To architektura zniewalająca, powodująca poczucie bezbronności, majestatyczna mimo niewielkiej skali. Ale prawdziwą potęgę minimalizmu ujawnia dopiero najbliższy warszawskiemu, choć także znacznie mniejszy, budynek Muzeum Sztuki w Vaduz, stolicy Lichtensteinu. Prostopadłościan z ciemnego, niemal czarnego, wyszlifowanego betonu ustawiony w pierzei uliczki typowego alpejskiego miasta wygląda potężnie i monumentalnie. A przecież musi się mierzyć z nie byle jakim tłem – służą za nie alpejskie zbocza doliny Renu; nie lada potęga. W dodatku góruje nad nim Zamek Książęcy.

I właśnie wychodząc ze sterylnego wnętrza zdominowanej przez głęboką, białą perspektywę długich schodów przecinających przestrzeń ekspozycyjną uwierzyłem, że warszawski projekt Kereza naprawdę ma szansę w zderzeniu z toporną potęgą Pałacu Kultury. Nie zasłoni go, nie zakryje, nie przekrzyczy, ale podkopie jego podstawę, uczyni wyłom w triumfującej nad Warszawą bryle. Mam wrażenie, że pod ciężarem architektury Kereza PKiN po prostu się przechyli i stanie się śmieszny.

Tego potencjału nie sposób dostrzec na skromnych, szarych wizualizacjach przygotowanych przez Kereza na konkurs. On sam wizualizacji nie lubi – pracuje na modelach i makietach, często ogromnych, wykonywanych z tych samych materiałów, których potem używa do budowy. Dają znacznie lepsze wyobrażenie o projekcie, niż trójwymiarowe rederowane grafiki. Te łatwo przyswajalne obrazki, obowiązkowo dostarczane wraz z informacją prasową o każdej nowej inwestycji, zredukowały potrzebę korzystania z wyobraźni i sprowadziły nasze dyskusje o architekturze do pytania, czy dany gmach będzie wyższy od Pałacu Kultury. W dodatku dziś każdy, nawet reżyser filmowy, może na serwetce naszikowaco parę kresek, a sprytny grafik wyposażony w sprawny komupter przygotuje z tego imponującą wizualizację. Może się więc wydawać, że urbanistą może być każdy.

Niestety, także my, dziennikarze, ścigający się kto pierwszy napisze o kolejnym rekordzie wysokości, przyłożyliśmy rękę do tego, że dziś mówi się tylko o tym, czy budować wyżej, czy niżej? Równać do Pałacu czy go zasłaniać? Coraz mniej mówimy natomiast o tym, jakie miasto chcemy znaleźć, gdy za kilka lat wejdziemy między te wszystkie wieżowce i jakie emocje chcemy tam poczuć. Projekt Kereza może wzbudzić emocje, jakich dziś w ogóle od architektury nie oczekujemy, o których nie umiemy pisać. Zaklinamy rzeczywistość hasłami, jak choćby koledzy z "Życia Warszawy" uparcie twierdzący, że warszawiacy nazywają projekt muzeum wyżymaczką, choć mówią tak chyba tylko oni sami.

Nie mam pewności, czy ten projekt rzeczywiście pokona Pałac Kultury, nie mogę bowiem ręczyć, że na ten rodzaj architektury każdy zareaguje podobnie do mnie. Wiem jednak, że to właśnie jest próba przezwyciężenia potęgi pałacu; odważna, ryzykowna, ciekawa i wymagająca od nas wysiłku intelektualnego. Czy będzie udana? Stanie się tak, jeśli do tego czasu nie zabijemy naszej wrażliwości redukując debatę o architekturze do kwestii ideologicznych i szumnych gestów.

Inni na te sam temat:

10 lutego 2008

Bardzo celnie

Po sprawiedliwości - bardzo celny komentarz Michała Wojtczuka do tekstu o pikiecie kupców ze stadionu X-lecia. Zgadzam się całkowicie, że czas przeciąć tę kpinę i powiedzieć wprost, że kupcy nie mogą liczyć na to, że ktoś im coś da w prezencie. Tylko jakoś nie wierzę, że znajdzie się odważny. Pozwolę sobie wrzucić w całości:

Bezczelność czy histeria - komentarz
Michał Wojtczuk

Sam już nie wiem, co kieruje kupcami ze Stadionu Dziesięciolecia: histeria czy bezczelność? Te płacze, te pikiety. Wszystko dlatego, że Ministerstwo Sportu nie chce im w ekspresowym tempie i bez przetargu wydzierżawić pod nowy bazar blisko 30 ha ziemi, po której ma przebiegać w przyszłości trasa Olszynki Grochowskiej. Rzeczywiście, skandal. Jak ktoś śmie nie dać kupcom tego, czego chcą? Przecież im się należy. Przecież są solą ziemi. Przecież zeszli z korony stadionu, gdy skończyła się im umowa dzierżawy - a mogli urządzić burdę, coś podpalić. Taka niewdzięczność za ich dobrą wolę ich spotyka! Pora stawiać barykady, odbić Stadion Dziesięciolecia, zamknąć łańcuchem gabinet ministra Drzewieckiego, obrzucić jajami wojewodę Kozłowskiego, zwymyślać prezydent Gronkiewicz-Waltz i na wszelki wypadek wysłać petycję o odwołanie Euro 2012 do Michela Platiniego.

A teraz bez żartów. Szanuję ciężką pracę ludzi, którzy dzień w dzień wstają o nieludzkich godzinach, by zarabiać na życie. Muszą jednak zrozumieć, że wpisanie targowiska (!) przy Radzymińskiej na listę inwestycji niezbędnych dla organizacji piłkarskich (!) mistrzostw Europy było tylko surrealistyczną przedwyborczą grą pod publiczkę. Kupców nikt nie krzywdzi. Przeciwnie, ratusz zamierza władować ciężkie miliony w modernizację działki na Marywilskiej, którą bez przetargu wydzierżawi pod bazar. To prawda, jego budowa potrwa. Do tego czasu kupcy muszą znaleźć sobie inne miejsce - w hali Maximus w Nadarzynie, hali KDT czy gdziekolwiek indziej. Nikt tego za nich nie zrobi. Tak jak nikt nie zaprowadzi za rękę zwalnianego pracownika na nową posadę.

29 stycznia 2008

Jestem w nastroju niezapraszalnym

Nędza portali społecznościowych dopadła mnie dziś na raty. Najpierw na naszej-klasie zaprosił mnie do grona swoich przyjaciół użytkownik Legia Warszawa, a teraz "jeden z moich najbardziej odjechanych znajomych" o imieniu "regulamin kont pocztowych Wirtualnej Polski" umożliwił mi zostanie "następną gwiazdą internetu pokazując swoje talenty". Muszę tylko dołączyć do bahu.

Bahu shrahu.

06 grudnia 2007

Włatca móch

Od dawna mam napisać o naszym redakcyjnym przeboju, czyli o "Włatcach móch", ale nie mam czasu - a tymczasem rzeczywistość przerasta kreskówkę:



Widzę, że nie tylko u nas w firmie dzwonki z Czesiem robią furorę :)

02 grudnia 2007

Polska na trawie

Na papierze [Niemcy] na pewno są faworytami grupy, podobnie jak Chorwacja. Ale my nie gramy na papierze, tylko na murawie. Dzięki Bogu gramy na trawie!
Leo Beenhakker

08 listopada 2007

Euro 2012: Final Countdown

Nie piszę ostatnio zbyt wiele o Euro, bo muszę się tym zajmować w pracy, a poza tym wiadomości i pomysłów jest tyle, że naprawdę ciężko uchwycić "stan aktualny". Ale dzieje się sporo.

Sport.pl przynosi dziś ciekawy - i druzgoczący - wywiad z Edmundem Obiałą, polskim architektem, który pracował m.in. przy budowie Wembley. Cóż, nie sposób nie zauważyć, że są to wyliczenia nieco bardziej precyzyjne, lecz w duchu podobne do tego, co pisałem jeszcze przed rozpoczęciem "polskiej przygody z Euro". Sytuacja robi się dramatyczna. Po działaczach PO nie widać szczególnej mobilizacji - raczej widać czarną rozpacz i kompletny brak pomysłu na cokolwiek. A czas zaczyna zasuwać. Idzie zima, więc teraz wiele zrobić nie można, ale wiosną robota zacząć się musi...

A z komentarza pod wywiadem wart wynotowania cytat, który ubarwi jubileuszową, setną notkę na tym blogu:

Gorzej dla środowiska niż przy handlu wietnamskim na pewno nie będzie.

Michał Borowski

szef spółki budującej Stadion Narodowy
o ewentualności protestów ekologów


24 października 2007

Euro w Łomiankach

- Ogarnia mnie takie zmęczenie, jakby mi ktoś pavulon wstrzyknął - mówi po chwili milczenia Michał Borowski, odpowiedzialny w Ministerstwie Sportu za przygotowania do Euro 2012.

Bez wątpienia jest to cytat dnia, a może jeszcze zyskać wyższą rangę. Stało się bowiem to, czego najbardziej się obawiałem w zwycięstwie PO - zaczynają się przymiarki do poprawiania planów dotyczących Euro. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się, że atak przyjdzie ze strony prezydent Warszawy. Myślałem raczej, że to nowy minister sportu wraz z resztą nowego rządu zacznie od usunięcia Michała Borowskiego (to akurat pani prezydenta już raz zrobiła, w ratuszu), a potem rozmontuje powołane przez niego spółki.

A jednak strzał przyszedł szybko i to właśnie ze strony ratusza. Prezydent stolic chce oddać Euro Łomiankom! Za coś takiego warszawiacy powinni ją od razu wywieźć na taczce, ale może litościwie zaczekają do wyborów. W każdym razie na reelekcję bym nie liczył, podobnie jak na pół miliona głosów w wyborach do sejmu. Za to poparcie w Łomiankach na pewno wzrośnie. Nie mają tam wprawdzie klubu sportowego, który by mógł potem grać na tym stadionie, mają za to koszmarne problemy finansowe, bo zbudowali sobie ośrodek sportu na skalę większą, niż możliwości. Ale to akurat nie szkodzi - ten stadion najpierw otworzy oczy niedowiarkom, a potem sobie spokojnie zgnije.

Od początku miałem wrażenie, że władzom Warszawy całe to Euro jest kompletnie nie na rękę. Dziś widać, że tak jest w istocie - i chcą się problemu po prostu pozbyć. Dla mnie to jest totalny skandal, rażąca niekompetencja i w ogóle coś niewyobrażalnego; prezydent Warszawy
sabotuje szansę na Euro we własnym mieście.

W tym wszystkim jest jeszcze drugie dno, o którym napiszę, choć podkreślam, że opieram się teraz wyłącznie na krążących po mieście plotkach i subiektywnych opiniach, nie popartych "kwitami". Miasto ogłosiło właśnie przetarg na remont stadionu Legii. Jest to właściwie prezent dla firmy ITI, do której należy klub. Prezent finansowany z budżetu Warszawy.

Rząd od dawna sygnalizował, że ta inwestycja nie ma sensu, po co miastu wyremontowane Polonia (15 tys.) i Legia (35 tys.) oraz Stadion Narodowy, wyłącznie piłkarski na 55 tys. miejsc? Nie wszyscy zgadzają się z takim podejściem - wiele osób uważa, że Narodowy nie powstanie w ogóle, więc miasto nie powinno oglądać się na rząd. Inni mówią, że nawet jak powstanie, to stolica 40-milionowego kraju powinna mieć kilka stadionów (szkoda, że ma tylko jeden pierwszoligowy klub).

Ja się z tym nie zgadzam - uważam, że miasto powinno zawiesić remont Legii na kołku przynajmniej do czasu, gdy losy Euro się rozstrzygną i zadeklarować wsparcie dla idei budowy Stadionu Narodowego, który potem miałby szansę stać się głównym miejskim obiektem.

Taki jest kontekst. A plotka? Ma postać pytania o to, komu najbardziej nie opłaca się budowa Stadionu Narodowego? Kto najbardziej straci na jego powstaniu? Na to pytanie proszę sobie odpowiedzieć samemu. Ja chcę pokazać, jakie są nastroje w Warszawie i w jakim kontekście pani prezydent sprzedaje dziennikarzom swoje dziwaczne pomysły.

Lektura obowiązkowa

Wiele słów, ostrych także, padło ostatnio z ust Władysława Bartoszewskiego. Wczoraj podsumował.

Niestety, TVN nie pozwala na embedowanie - zatem link, w który warto, ba, w którzy trzeba kliknąć, choć kosztuje to 60 minut:

To, że 418 funkcjonariuszy, zobowiązanych, bo mundurowych i 56 niezobowiązanych, może słabych, chodziło mi dłużej czy krócej koło pióra, prześladowało mnie, to jest ludzkie. Ostatecznie w skali populacji Polski to nie tak dużo. Ostatecznie w najznakomitszym gremium na świecie, wśród 12 apostołów, 8 procent zawiodło.
(...)
Na pewno nie wszystko, co warto - to się opłaca. Ale jeszcze pewniej nie wszystko, co się opłaca, to jest w życiu coś warte.

Kochany polski romantyk.
Respect.


©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.