Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Google. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Google. Pokaż wszystkie posty

14 kwietnia 2009

Słowa kluczowe

Obserwowanie, z wyników dla jakich zapytań ludzie trafiają na własną stronę www, to fascynujące zajęcie - wie to każdy, kto próbował. Takoż i ja obserwuję to z najwyższą ciekawością.

"Dupa" i "cycki" - jedna notka z właściwym tytułem wystarczyła, by w ciągu kilku tygodni oba te słowa znalazły się w top 10 (mówimy o okresie od sierpnia 2008 do teraz - od kiedy używam Analyticsa). "Dupa i cycki" w duecie (tercecie?) występują na 31 pozycji. Łącznie te trzy zapytania generują za pewne największą ilość wejść z Google. Pozdrawiam zawiedzionych. Tych, którzy szukali "wieloryb w wiśle filmy", a znaleźli mnie - również. Jeszcze trochę mi brakuje :P

Nie inaczej - jeśli chodzi o oczekiwania publiczności - rzecz musi się mieć z przebojem ostatnich dni. Przykro mi, ale nie znajdziecie tu wiele o "odgryzaniu penisa".

Pozdrawiam również czytelników zdeterminowanych. Czyli tych, którzy wpisują do Google "www.pokaz-cycki.blog.pl" i klikają wyniki, aż znajdą mój blog. Ja nie znalazłem. Ale co się przy okazji naoglądałem, to moje.

Hitem w kategorii mam_nadzieję_że_niezawiedzionych jest "jerzy paramonow" w kilku różnych zapisach. Co oznacza, że największą furorę na moim blogu robi notka napisana przez kolegę... (nie bez zasługi linku na Wikipedii).

Przy tej okazji wspomnę o zapytaniu, które mnie rozczuliło: "zjarani vavamuffin wywiad". Radość tym większa, że to pierwszy wynik (dla niezjaranych "vavmuffin wywiad" - drugi, też częste zapytanie skądinąd).

Równie pocieszające, jak wysoka pozycja notki kolegi jest to, że ludzie trafiają do mnie z powodu błędu składniowego. Po tym, jak dziennik.pl zrobił mi reklamę wszelkie zapytania o "warsaw source:life" prowadzą do mnie (podpowiadam ponownie - trzeba szukać w grafice).

Z twórczości własnej dość dobrze sprzedały się w Google recenzje "filmów o wojnie z Irakiem". Zdaje się jednak, że i tu publika odchodzić musi z poczuciem zawodu, bo chyba żadnego nie pochwaliłem.

Na klientów Kupieckich Domów Towarowych też nie czeka tu chyba nic ciekawego. Do "kdt" nie tędy droga.

Cytaty "jeszcze dzień wyjdę stąd" i "zapada zmrok a od piórem ciągle nic" pojawiły się w notkach po jednym razie. A ile błędów można w nich zrobić, to się największym wrogom powszechnej edukacji nie śniło.

Jestem też absolutnie i dozgonnie zobowiązany wobec osób, które wpisując do Google "kapusta kiszona" doklikują się do mnie przechodząc obojętnie nad wróżeniem płci dziecka ze smaku na kwaśne lub słodkie potrawy, babcinych przepisów na cerę, stosownego hasła w mobilnej Wikipedii czy wyniku w domenie salonliteracki.pl, którego nie miałem odwagi otworzyć, podobnie jak tego z wysylkowo.pl. Respect.

W sumie Analytics zliczył ponad 3 tysiące zapytań. Myślę, że jeszcze będę wracał do tej listy :)

PS: W tej notce nie ma linków, żeby nie zakłócały reprezentatywności pomiaru. Gdyby ktoś chciał znaleźć właściwe notki, to najprościej będzie z pomocą wyszukiwarki w dolnej części prawej szpalty.

24 listopada 2008

Zdjęcia Warszawy w Google raz jeszcze

W statystykach widzę, że co chwilę trafia do mnie ktoś, kto próbuje szukać zdjęć z magazynu "Life", ale robi błąd składniowy w zapytaniu. To skądinąd przyjemne, że wszystkie poza właściwą formy zapisu tego zapytania prowadzą do mnie. Niemniej dla zawiedzionych prosta instrukcja:
  • zdjęć szukamy nie w zwykłej wyszukiwarce Google, tylko w wyszukiwarce grafiki...
  • ... wpisując do niej "warsaw source:life" bez cudzysłowów i, co ważne, tylko z jedną spacją między warsaw (lub innym szukanym słowem) a source.
  • Przy dwukropku nie ma spacji!
Miłej zabawy :)

21 listopada 2008

Problemy source:Dziennik

Na przecięciu nowych i tradycyjnych mediów dochodzi czasem do zgrzytów. Środowa notka o tym, że archiwum zdjęć magazynu "Life" trafiło do internetu i zostało zindeksowane przez Google odbiła się echem, którego nie przewidziałem. Skutki są niestety głównie uboczne.

Na moje "odkrycie" powołuje się dziś dodatek warszawski "Dziennika", a od wczoraj także portal dziennik.pl. Każde na swój sposób. Portal informuje, że wśród opublikowanych w sieci zdjęć można też znaleźć spory zbiór nad wyraz ciekawych zdjęć z okupowanej Warszawy. Wśród nich są i te najbardziej zaskakujące - kolorowe zdjęcia Hugo Jaegera wykonane w Warszawie w październiku 1939 roku. Papierowe wydanie "Dziennika" ogłasza natomiast sensację i twierdzi, że zdjęcia te nie były wcześniej znane w Polsce. Tezę tę - co kompletnie mnie zaskakuje - popiera swoim autorytetem Zygmunt Walkowski, varsavianista specjalizujący się właśnie w fotografii z czasów okupacji.

Tymczasem jest to wierutna bzdura. Zdjęcia są znane co najmniej od kilku lat - o ile nie myli mnie pamięć, pierwszy pokazał je tygodnik "Przekrój". Pobieżny risercz w internecie dowodzi zaś, że znaczna część z nich krąży w sieci od dawna i jest co jakiś czas linkowana na forach poświęconych Warszawie. Znalezisko, które przypisał mi "Dziennik" nie jest więc żadną sensacją - jest nią natomiast to, że magazyn "Life" zdecydował się opublikować swoje archiwum w sieci, w wysokiej rozdzielczości i w porozumieniu z Google, co pozwala przeszukiwać je w niezwykle prosty sposób.

Tyle, że to też nie jest moje odkrycie - w swojej notce zaznaczyłem zresztą, że wiadomość ta błyskawicznie obiegła internet. Jako pierwszy w Polsce napisał o tym bodaj Grzegorz Marczak na stronie AntyWeb. To on zasugerował zresztą, by do wyszukiwarki wpisać zapytanie "poland source:life", które ja zamieniłem tylko na "warsaw source:life". Ot i cała moja zasługa. Zdecydowanie zbyt mała, by informować o niej na jedynce portalu i pierwszej stronie papierowej gazety, choć oczywiście trudno mieć za złe taką promocję.

Cała sprawa ma jeszcze drugie, zawodowo-osobiste dno. Stali czytelnicy bloga pewnie o tym wiedzą - ci, którzy trafili tu dzięki tej promocji na pewno nie. Otóż do sierpnia tego roku byłem... dziennikarzem działu warszawskiego "Dziennika". A autor tej publikacji to mój kolega, który, niestety, zaliczył przy tej okazji zawodową wpadkę - powołał się na źródło, którego nie zweryfikował. Smutna prawda jest bowiem taka, że redakcja "Dziennika" w ogóle nie próbowała się ze mną wczoraj skontaktować. Gdyby to zrobiła, nie popełniła by w papierowym wydaniu takiego błędu (mam wrażenie, że w portalu nad tekstem pracował ktoś, kto po prostu znał te zdjęcia i błąd wyłapał). A wystarczyło tylko wykręcić numer telefonu, który koledzy - miałem cichą nadzieję - wciąż wszyscy mają w komórkach.

Zwykła koleżeńska przyzwoitość nakazywała dać znać, że taki tekst powstaje, a zawodowa - wspomnieć na łamach o tym, że "znany warszawski bloger" był do niedawna "naszym współpracownikiem". Tym bardziej, że publikacja "Dziennika" stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji względem obecnego pracodawcy, czyli redakcji informacyjnej kanału telewizyjnego i strony internetowej TVN Warszawa (uprzedzając pytania: nie wiem, kiedy ruszamy). To, że nie ma nas jeszcze w eterze nie oznacza przecież, że taki sensacyjny temat by nas nie zainteresował. Tymczasem moi koledzy i przełożeni dowiedzą się o "moim odkryciu" z dzisiejszego "Dziennika". Kłopotliwe tym bardziej, że mam dziś wolny dzień i nie będzie mnie na miejscu, by od razu odkręcić całe zamieszanie i wyjaśnić, że nie ma żadnej sensacji.

Innym ubocznym skutkiem publikacji "Dziennika" jest to, że z poprzedniej notki usunąłem kolorowe zdjęcie wojsk niemieckich na Krakowskim Przedmieściu. Obawiam się, że link na głównej stronie portalu może skierować w moje skromne progi przedstawiciela agencji fotograficznej, która dysponuje prawami do zdjęć magazynu "Life" w Polsce. Z moich informacji wynika, że jest to agencja Flash Press Media reprezentuje archiwalną część Getty Images, w tym Time&Life Pictures, którą przy okazji przepraszam za spowodowane zamieszanie. Chciałem tylko pochwalić genialny pomysł Google i "Life", który pozwala na długie godziny utonąć w historycznych zdjęciach nie tylko Warszawy, czy Polski, ale też z wielu innych miejsc na świecie. Mimo wszystko - serdecznie polecam.

A swoją drogą nie sądziłem, że kiedyś jeszcze wrócę na jedynkę "Dziennika".

20 listopada 2008

Life in Google

Wbrew pozorom to nie będzie kolejne wyznanie wiary w nową religię. Chociaż... Od kilku godzin świat obiega ciekawa informacja - magazyn "Life" i Google właśnie porozumiały się i rozpoczęły wrzucanie do sieci zdjęć z archiwum tego pierwszego. Ta wiadomość może z pozoru wydawać się banalna. Większe wrażenie robią liczby - na razie 2 miliony, docelowo podobno 10 milionów zdjęć. Jeśli to wciąż nie robi wrażenia, to poniżej wklejam wynik jednego z pierwszych strzałów.

Kolorowe zdjęcia z okupowanej Warszawy, które kilka lat temu były dziennikarską sensacją, dziś, w niespotykanej jakości, są po ot tak po prostu do obejrzenia (i ściągnięcia) z Google. Oczywiście ich wykorzystanie np. w druku to zupełnie inna sprawa. Przy każdym jest link do strony, gdzie można je kupić.

Działa to tak - w googlowej wyszukiwarce zdjęć wpisujemy np. "warsaw source:life". Prościej się nie da.

A przede mną kilka zarwanych wieczorów...

-----{ edit }-----

Z treści notki usunąłem zdjęcie. Wyjaśnienie tutaj.

11 listopada 2008

Semantyczne nadużycia

Oficjalny blog Google Readera poinformował właśnie, że czytnik RSS-ów wyposażono w opcję automatycznego tłumaczenia zawartości. Efekty? Bezcenne :)


Nie jestem w stanie zweryfikować jakości tych tłumaczeń, natomiast z angielską wersją poszło Google tak sobie. Tłumaczenie jest dalekie od doskonałości, choć oddaje sens. Wciąż nie jest to ideał, ale i tak efekt jest o kilka epok lepszy od tego, co trafiało do sieci, jako efekt radosnej twórczości translatorów sprzed kilku lat. Imponujące jest też tempo, w jakim Reader przetwarza te teksty.

A teraz muszę wyłączyć jakoś te robaczki w swoim Readerze :)

12 września 2008

Siedem lat dziennikarstwa z internetem w tle

Marta Klimowicz w krótkim tekście poświęconym dziennikarstwu obywatelskiemu stawia pytania dotyczące relacji między rodzimą blogosferą, a mediami tradycyjnymi:

Czy dziennikarstwo obywatelskie w Polsce doczeka się dnia, kiedy niusy od internautów czy wpisy blogerów będą traktowane z co najmniej taką samą powagą, jak doniesienia największych telewizji? Trudno powiedzieć. Chciałabym jednak wierzyć, że polskim dziennikarzom obywatelskim uda się choć jeden raz przełamać monopol mediów tradycyjnych i faktycznie móc tworzyć opinie, wpływać na rozwój sytuacji społecznej (choćby w małej społeczności lokalnej) i informować szybciej oraz na wyższym poziomie, niż czynią to opłacani dziennikarze.
Jako osoba wykonująca zawód dziennikarza, pisząca bloga związanego tematycznie - przynajmniej częściowo - z pracą i śledząca uważnie różne miejsca w polskiej blogosferze nie jestem wprawdzie reprezentatywny, ale i tak poczułem się wywołany do tablicy.

Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.

Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.

To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.

Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.

O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!

A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.

Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.

Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.

Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.

Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.

Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.

"Dziennika" debata o blogach:
Inni na ten temat:


PS: A skoro już tyle osobistych wstawek, to chciałem o jednym zbiegu okoliczności. Marta pisze, że dziennikarstwo obywatelskie zaczęło się rozwijać po 9.11.2001. Jeśli tak, to mnie zbliża do blogerów - moja przygoda z dziennikarstwem newsowym zaczęła się właśnie wtedy. Stażowałem wtedy w dwutygodniku "Viva!", który oczywiście dzień po ataku na WTC zaczął szykować specjalne wydanie. Trzeba je było przygotować w tempie, które zwykle w tej redakcji było niespotykane. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak pracuje się w prawdziwej redakcji i muszę przyznać, że mi się to spodobało. A że mój staż w "Vivie!" upływał głównie na pisaniu na forach dyskusyjnych, to można powiedzieć, że byłem jednym z tych początkujących obywatelskich dziennikarzy, którym się udało przebić :)

02 września 2008

Google Chrome

To nie jest geekowski blog o komputerach, ale jako fanatyczny chuligan produktów Google nie mogę o tym nie wspomnieć: jest już testowa wersja przeglądarki Google o nazwie Chrome.

O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.

Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.

Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?

Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)

Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.

A że to kolejny krok do panowania nad światem? Trudno ;)

----{ inni na ten sam temat }----

31 sierpnia 2008

Blog Day 2008

Doczytałem się właśnie w sieci, że dziś jest coś takiego, jak BlogDay - dzień, w którym bloggerzy polecają swoim czytelnikom pięć ciekawych ich zdaniem blogów. Czemu nie?
  • TrzaskPrask jest ostatnim - przyznaję - warszawskim fotoblogiem, który śledzę regularnie., czyli przez RSS. I wyglądam z ciekawością każdej nowej porcji zdjęć z dowcipnymi podpisami. Lubię ten styl. Pozostałe stołeczne fotoblogi oglądam, ale nie tak regularnie.
  • A jednak się kręci, czyli jedyny przedstawiciel kategorii "sport to zdrowie". Wybór był trudny. Rafał Stec pisze głównie o piłce nożnej. Interesują mnie zarówno niemieszczące się w gazecie relacje z wydarzeń, jak i subiektywne opinie, z których też nie wszystkie publikuje w gazecie. A najbardziej lubię, gdy wda się w polemikę z autorami innych gazetowych blogów okołosportowych.
  • Telepraca to chyba najbrzydszy lejaut w tym zestawie :P Ale najlepszy styl. Uwielbiam ironiczny sposób, w jaki Leniuch opisuje absurdy rzeczywistości. A że ma przy loginie numer 102, to czasem nas mylą, jak się właśnie wczoraj dowiedziałem. Schlebia mi to, ale dementuję - leniuch102 i roody102 to dwie różne osoby ;)
  • Koszmary to wybór przewrotny, bo dla działki "architektura" zupełnie niereprezentatywny. Nie ma tu kolorowych renderów, nowych wieżowców, nic z tych rzeczy. Jest czysty naturalizmi architektury fatalnej czyli lista argumentów przeciwko pomysłom posła Palikota.
  • Google Operating System to z kolei najlepszy w sieci blog z informacjami o nowych projektach, aplikacjach wiadomej firmy. Nie da się ukryć, że jestem wyznawcą Kościoła Google, używam wielu ichnich narzędzi i informacje o nowych funkcjach po prostu mi się przydają. Obserwuję, jak Google czyta w myślach swoich uzytkowników dodając i przy okazji patrzę, jak przejmuje władze nad światem. Raz nawet byłem szybszy od autora ;)
Blog Day 2008

26 czerwca 2007

Spamer szlachcicem?

Sir Norman Foster napisał do mnie maila. Przysłał fragment z Anakreonta i jakiegoś gifka. Ale Google uznało, że Foster spamuje:


;)

15 marca 2007

Fajnusi blogasek

Fajny ten blogspot, jak wszystko od Google. Myślałem, że to ja jestem fanatycznym hooliganem Google, ale wysłałem koledze zaproszenie na Gmail i ten do dopiero odjechał. Niedługo będzie chciał, żeby mu Google pranie zrobiło... i jak ich znam, to pewnie się okaże, ze właśnie odpalili Google Wash.

No a tymczasem popisałbym coś mądrego na swoim nowym blogasku. Tylko do tego to trzeba mieć pomysły (mam) i siły (z tym gorzej). Dziś się chyba ograniczę do uzupełnienia linków. Ale parę płyt czeka na zrecenzowanie i może w końcu znajdę chwilę, by się tym zająć.

14 marca 2007

Z duchem czasu...

Koniec wygłupów; blog.pl pozostał w tyle za innymi platformami, co widać na pierwszy rzut oka. A ja sympatyzuję z wynalazkami Google'a, więc czas przetestować nową platformę. Forma bloga się pewnie nie zmieni, częstotliwość i regularność pisania też pewnie nie. W wolnych chwilach popracuję nad wyglądem, archiwum zostawiam pod starym adresem. Tam też - przynajmniej na razie - szukać należy linków. Tu natomiast zapraszam za jakiś czas, gdy się z nową zabaweczką trochę oporządzę. Ważne, że mi adresu nikt nie zabierze ;)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.