22 stycznia 2008

Nastrojowe kryminały

Są takie kryminały, które można oglądać wielokrotnie, bo nie zaskakujące rozstrzygnięcie decyduje o ich uroku. Pełnometrażowa wersja "Policjantów z Miami" ku memu zdziwieniu właśnie do takich filmów się zalicza.

Kolejna nadrobiona zaległość i kolejna bardzo miła niespodzianka. Bo choć nazwisko reżysera obiecywało wiele, aż tak dobrego kina się po "Miami Vice" nie spodziewałem. I trudno się dziwić. Należę do rocznika, dla którego kolorowe marynarki i szybkie samochody serialowych policjantów z Miami były przez jakiś wyznacznikiem klasy (to był ten wiek, gdy piękne kobiety jeszcze w ogóle nie wyznaczały niczego w prostym świecie chłopackich zabaw w policjantów i złodziei strzelających do siebie z plastikowych pukawek na szkolnych korytarzach - piękne, jak się zresztą dopiero jakiś czas później okazało, kobiety z naszego otoczenia pewnie się z nas wtedy śmiały), do pokolenia dla którego serial z Donem Johnsonem miał jeszcze posmak zakazanego owocu, bo jednak nie każdy odcinek nam się udawało nam się zobaczyć. Ale pomimo tych wszystkich miłych skojarzeń, na wspomnienie białych trampek na bose stopy zakładanych do garniturów i innych detali tamtego stylu robi mi się słabo. I jak tu zrobić współczesne kino w tych realiach nie popadając w obciach i parodię?

A jednak się da. Michael Mann, który wyprodukował tamten serial trochę od połowy lat 80. przeszedł, a po drodze popełnił przynajmniej jeden film bezdyskusyjnie wielki. "Gorączkę" ponieśli przede wszystkim aktorzy: Al Pacino i Rober De Niro - nie po raz pierwszy w jednym filmie, ale po raz pierwszy w jednej scenie, pijący razem kawę w chwili, gdy zabawa w policjantów i złodziei zostaje na chwilę wzięta w nawias rozmowy między dwoma nieskomplikowanymi i w gruncie rzeczy bardzo podobnymi facetami... Tego nie dało się zepsuć! Sztuka Manna polegała na tym, że banalną historię opowiedział w sugestywny sposób uzupełniając doskonałymi rolami drugoplanowymi (czy wręcz trzecioplanowymi - np. Henry Rollins!), znakomitą muzyką, nieprawdopodobnym dźwiękiem, montażem prowadzącym akcję w idealnym rytmie oraz kilkoma innymi pamiętnymi epizodami (jak scena z telewizorem - a właściwie dwie). No i oczywiście sceną strzelaniny na ulicach Los Angeles, której najlepszą rekomendacją jest to, że pokazuje się ją amerykańskim żołnierzom, jako wzorowy przykład odwrotu pod ciężkim ostrzałem. Na koniec dygresji ciekawostka - postać grana przez De Niro jest autentyczna. Można o tym przeczytać na IMDB.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że "Miami Vice" dorównuje "Gorączce". Ale trzeba oddać honor - Mann sięgnął po podobne chwyty i pokazał, że do mieszania składników w odpowiednich proporcjach ma idealne wyczucie. Aktorów wybrał moim zdaniem dość ryzykownie - ani Jamie Foxx, ani tym bardziej Colin Farrell na pierwszy rzut oka do swoich postaci nie pasują. Wsadził ich w scenerię przypominającą hip-hopowy teledysk, ale da zmyły poza sekwencją początkową poszedł w kierunku innej muzyki - latynoskiej. Choć znów, żeby ten smak przełamać, miksowanej współcześnie. Samochody dał bohaterom drogie, ale się tym faktem nie upajał. Motorówki i samoloty potraktował jako pretekst do pokazywania malowniczych widoków, a broń, choć jej pełno, strzela praktycznie tylko w ostatniej sekwencji. W to wszystko wplótł dwa wątki nawet nie miłosne - romansowe raczej, a jednak zajmujące dość dużo czasu. Nie budował jednak portretów niespełnionych kochanków, tylko na chwilę zwolnił rytm sensacyjnego filmu, by zaraz znów docisnąć gaz do dechy (przegadał tylko końcowe sceny). Zagrał pogodą - upał leje się z ekranu, czuć duchotę i zbliżającą się burzę. Deszcz jest krótki, w jednej scenie, można go przeoczyć. Dopiero na końcu chłodny wiatr od morza przynosi ulgę. Dlaczego tyle piszę o pogodzie? Bo wydaje mi się, że w umiejętności jej ekranizowania kryje się odpowiedź na pytanie, jak z mizernych scenariuszy o policjantach i złodziejach dwa razy z rzędu można zrobić tak dobre kino. I jakkolwiek jest to ostatni przymiotnik, jakim powinno się reklamować kino akcji, są to filmy cholernie nastrojowe.

Mann i Foxx musieli być zadowoleni ze współpracy - po "Policjantach z Miami" zrobili razem "Królestwo", które idąc po linii aktorskiego skojarzenia nadrobiłem dzień później. I choć to film z nieco innej bajki, to okazało się, że nie tylko wspomniane kiedyś napisy początkowe są w nim dobre. Też kawał dobrego kryminału, w aktualnych realiach wojny na Bliskim Wschodzie. Już beż wchodzenia w detale - też polecam.

Miami Vice
USA 2006
scenariusz i reżyseria: Michael Mann

1 komentarz:

  1. Soundtrack z Heat jest nie do przebicia. Rypdal, Bono i Einstürzende Neubauten na jednej płytce... Miodzio :-)

    OdpowiedzUsuń

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.