24 grudnia 2007

Signum temporis

Na Mickiewicza zakład pogrzebowy ustąpił miejsca agencji nieruchomości. A może nie ustąpił? Może poszerzył profil i przyjął nowe logo? Tak czy owak jakoś tak pasuje to do kredytowych perypetii wszystkich tych, którym się marzy własne M, nie?

PS: Korzystając z okazji - najlepszego ;)

19 grudnia 2007

Zakopane a sprawa Euro

Może to trochę nudne, czytać wszystko przez pryzmat Euro 2012, ale nic nie poradzę, że wszystko mi się kojarzy. "Gazeta Świąteczna" przyniosła w ostatnim wydaniu ciekawy tekst o budowie kolejki na Kasprowy. Ciekawy sam w sobie - fajnie widać w nim, jak powszechne i ponadczasowe są spory o to, że gdzieś nie jest już tak, jak dawniej. Czy to w naszym ulubionym pubie, czy też w Tatrach - nigdzie nie jest tak, jak było dawniej, gdy "nasze" nie było jeszcze "ich", gdy nie było tak popularne. Czy to sanacja, czy komuna, czy wolny rynek, czy też RP czwarta, piąta czy dziesiąta - spór wiecznie aktualny.

A druga rzecz - to oczywiście sam opis budowy kolejki. Pół roku. Próba zadania sobie pytania, ile trwałoby to dziś, powoduje głupi uśmiech na twarzy. I nie chodzi nawet o to, że przetargi i procedury zajęłyby kilka lat. Sama budowa, przy wszystkich dostępnych dziś technologiach, trwałaby pewnie drugie tyle, co procedury. Jak to jest możliwe? I - oczywiście - huehue, jaki to jest prognostyk dla tych wszystkich inwestycji niezbędnych do 2012 roku? Wiadomo jaki.

...owy.

15 grudnia 2007

Zaha Hadid w Warszawie!

Pisałem ze Szwajcarii o tym, że architektura potrafi prowadzić do doznań trudnych do opisania. Dzisiejszy dzień przynosi widoki na to, by można się było o tym przekonać nie opuszczając Warszawy.

Napisałem już trzy teksty o projekcie Zahy Hadid dla firmy Lilium, właściciela Marriotta, która chce tuz obok 140-metrowego hotelu postawić wieżowiec. Kolejnego napisać nie dam rady, więc na razie podlinkuję tylko to, co koledzy z portalu sprokurowali na podstawie moich wypocin, a ciekawych szczegółów odeślę do papierowego wydania weekendowego "Dziennika". Trochę będzie w wydaniu krajowym, więcej w warszawskim.

To chyba największy news z tej dziedziny, jaki udało mi się zdobyć, nic więc dziwnego że już na tym etapie identyfikuję się z tym projektem. Ale muszę dodać, że im dłużej na niego patrze, tym bardziej jestem nim zachwycony. Może z czasem, gdy pierwsze emocje opadną, będę w stanie ubrać to w słowa, podobnie jak być może kiedyś jeszcze napiszę coś na temat architektury widzianej w Szwajcarii. Na razie zachęcam do kontemplacji.

Panie i Panowie - Zaha Hadid w Warszawie!

PS: Jeszcze wersja wideo.

12 grudnia 2007

Las And Ride

Mokotowska Dzielnica Biznesowa rozwija się w oczach i zaskakuje rzesze pracujących tu warszawiaków nowatorskimi rozwiązaniami komunikacyjnymi. Po tym, jak zdesperowani inwestorzy zagrozili, że jeśli miasto nie zgodzi się na wylanie asfaltu na ulicy Domaniewskiej, posuną się do samowoli budowlanej, udało się cudowne przeistoczenie bagnistego potoku w ulicę. A skoro można już dojechać, przyszedł czas na rozwiązanie kwestii parkowania. I tu znów zaskoczenie. Warszawa stawia na ekologię i zrównoważony rozwój. Dlatego po słynnych, absolutnie bezużytecznych parkingach w systemie Park And Ride tym razem - wespół z deweloperami żądającymi za postój w garażu kwot astronomicznych - postanowili przetestować nowy system: Las And Ride. Pierwszy parking tego typu powstał przy ulicy Suwak:

11 grudnia 2007

Włatcy móch rzondzom

Zgodnie z zapowiedzią filmik z Grzegorzem Schetyną w roli głównej stał się pretekstem do napisania z dawna planowanej notki o naszym redakcyjnym odkryciu - zajebiaszczej kreskówce "Włatcy móch".

Punktem wyjścia niech zaś będzie komentarz, który się pod filmikiem pojawił - że co? Że słaba podróbka "South Parku"? To dowodzi braku zrozumienia ;) A poważnie - skojarzenia ze "South Parkiem" są tyleż nieuniknione, co mylące. Ale po kolei.

Bohaterami "Włatców móch" są czterej uczniowie typowej polskiej podstawówki: Konieczko (naukowiec), Maślana (nadziany), Anusiak (burak) i Czesio (zombie). To właśnie Czesio (na zdjęciu) odezwał się swoim charakterystycznym głosem do Schetyny. Treścią filmu są zaś typowe uczniowskie przygody, w których udział biorą przede wszystkim Pani Frau i Higienistka oraz rodzice i inni - poza Czesiem - mieszkańcy cmentarza; Marcel (były już niestety mąż Higienistki) i Pułkownik (odpowiedzialny za wątki patriotyczne). I oczywiście występujący gościnnie the one and only, Miś Przekliniak!

Punkt wyjścia jest więc w istocie podobny do "South Parku", koncepcja plastyczna jest do pewnego stopnia porównywalna, choć bez wątpienia zarówno technicznie jak i wizualnie oryginalna (a jej przaśność jest absolutnie zamierzona). Zupełnie oryginalne są natomiast bogate lokalne konteksty, parodie polskich realiów i stopień odniesień do aktualnych wydarzeń (daleko mniejszy). Inne jest też poczucie humoru - choć równie ostre i nie stroniące od wulgaryzmów, bliższe jest jednak makabrycznym wątkom Monty Pythona, niż obscenie SP (choć oczywiście i tu fekalnych dowcipów nie brakuje). Tak czy inaczej mieszanka jest piorunująca, dowcipy ostre, a teksty na stałe wchodzą do języka.

Nie wiem, czy określenie "polski South Park" przylgnęło do serialu z intencji twórców, czy też powtórzone kilkukrotnie przez dziennikarzy zaszufladkowało ich dzieło. Tak czy inaczej odbyło się to ze szkodą dla samej kreskówki. W takich porównaniach "podróbka" zawsze stoi na przegranej pozycji - fani będą bronić świętości pierwowzoru, a ci którzy go nie lubią ze zrozumiałych względów ominą też kopię. Tak i jak początkowo bardzo ostrożnie zareagowałem na wieść o tym serialu i dopiero niedawno odkryłem jego urok. Nie wiem ile w tym zasługi zbiorowej głupawki, którą potrafimy wkręcić sobie w biurze (na wypadek, gdyby czytali mnie przełożeni - oglądamy serial w czasie przerw obiadowych, nie w czasie pracy, oczywiście) - może po prostu trzeba to zacząć oglądać z kimś, by się wczuć. Ale warto, bo zabawa jest przednia. Kilka osób już przekonałem, wkrótce jak sądzę dołączy do nas pan Schetyna, który na pewno niejedną płytę DVD z "Włatcami" już dostał, a to przecież dopiero początek sezonu świątecznego.

Tym, którzy chcą się przekonać lub dać "Włatcą móch" drugą szansę polecam kilka naprawdę doskonałych odcinków: Pranie Mózgów, Wykopki, Ekskumancja i Gigant. Nie wiem czy jest to zgodne z intencją twórców, ale całość dostępna jest na YouTube; konsekwentnie uploaduje niejaki JozekPalka. Pierwsze 24 odcinki, po 6 na płycie, są już do kupienia w całkiem przyjaznych cenach.

06 grudnia 2007

Włatca móch

Od dawna mam napisać o naszym redakcyjnym przeboju, czyli o "Włatcach móch", ale nie mam czasu - a tymczasem rzeczywistość przerasta kreskówkę:



Widzę, że nie tylko u nas w firmie dzwonki z Czesiem robią furorę :)

03 grudnia 2007

Ironia historii 2

Właśnie przeczytałem, że jeden z założycieli polsko-niemieckiej pracowni architektonicznej JSK zrobił karierę w Niemczech, bo do Polski miał wrócić ze stypendium 16 grudnia 1981 roku. Władze PRL pokrzyżowały mu plany, a on teraz zaprojektuje - wespół z Niemcami, o których pisałem w poprzedniej notce - nowy stadion na miejscu tego poświęconego dziesięcioleciu PRL. Historia kpi na każdym kroku.

Taki kraj.

02 grudnia 2007

Ekipa vs. Twierdza szyfrów

Dobiegła końca telewizyjna wojna na rodzime seriale - polsatowsko-gazetowa "Ekipa" i telewizyjna "Tajemnica Twierdzy Szyfrów" dobiły do finałów. Czas na podsumowanie.



Ucieszyłem się na wieść, że jesień przyniesie pierwsze od bardzo dawna rodzime produkcje serialowe, które nie będą telenowelami ani durnowatymi sitcomami. Liczyłem na rozrywkę, która wciągnie choć w części tak, jak "Lost", "Rzym" czy "Heroes". Liczyłem, że z konieczności tańsza produkcja może zyskać dzięki lokalnemu kontekstowi. W przypadku "Ekipy" udało się to nieco lepiej, niż przy "Tajemnicy...", ale obu serialom daleko do powyższych wzorców. Rodzimi producenci muszą się jeszcze sporo nauczyć. Dobry pomysł i niezła historia to za mało, jeśli nie umie się tego przenieść na ekran w profesjonalny sposób. "Tajemnica..." jest większym zawodem, bo wobec opowieści umieszczonej w realiach II wojny oczekiwania miałem większe, niż wobec rodzimego political fiction.

Najpierw plus. Oglądając "Tajemnicę..." miałem wrażenie, że miejsca akcji są zmyślone tak, by wypełnić niemal archetypiczne oczekiwania. Mamy więc zajęte przez SS zamki z tajemniczymi podziemiami i ukryte w szafach z książkami przejścia. Mamy silnie obsadzoną zaporę i nocny rajd komandosów ukrywających się przed szperaczami. Wreszcie tajne laboratoria i aparat deszyfrujący meldunki wroga, o który się tu głównie rozchodzi. Tymczasem pobieżne rozpoznanie w sieci wykazuje, że to nie fikcja - miejsca takie jak Książ i Czocha nie tylko istnieją, ale naprawdę kryją podziemia z tajemniczą przeszłością z czasów wojny. Za tak dokładne osadzenie serialu w realiach należy się szacunek, nie dziwi to wszak, skoro scenariusz przygotował Bogusław Wołoszański.

Historia polskiego oficera wywiadu, który podszywa się pod niemieckiego kapitana Johanna Jorga, a w rzeczywistości współpracuje z aliantami, jest wprawdzie dość schematyczna, ale to nie jest największy zarzut - gdy czyta się wspomnienia Jana Nowaka-Jeziorańskiego też można odnieść wrażenie, że powstały w głowie scenarzysty filmowego... Taki był tamten czas i takie jest nasze o nim wyobrażenie, a serial nie musi go przełamywać, by zaskarbić sobie sympatię widzów.

Musi mieć coś innego.

Coś, co zatrzyma widza przed ekranem i spowoduje, że napis "ciąg dalszy nastąpi" będzie rozpalał ciekawość. W amerykańskich serialach do perfekcji opanowano balansowanie na granicy wyjaśnienia zagadki, potęgowanie atmosfery niepewności, nagłe zwroty akcji, które zmuszają widza do reinterpretacji zachowań poszczególnych bohaterów. Tego nie ma w "Tajemnicy..." - akcja snuje się od dialogu do dialogu, czas pomiędzy nimi wypełniają długie ujęcia, które nic nie wnoszą, a odcinki kończą się tam, gdzie akurat mija 45 minut, nie mają własnej struktury dramaturgicznej. O klasycznym cliffhangerze możemy tylko pomarzyć, a w dodatku odbiór utrudniają niezbyt czytelne retrospektywy.

Wrażenia nie poprawia gra - trudno jednak mieć pretensje do aktorów, skoro ich postacie są zupełnie płaskie, pozbawione wieloznaczności i zmienności. Jeśli nawet ktoś nie jest całkiem czarny, ani całkiem biały, to i tak wiemy o tym od samego początku i nic nas nie zaskoczy - ani zdrada, ani niespodziewane nawrócenie. Nawet cynizm jednego granego przez Jan Frycza Globckego jest nieprzekonujący i schematyczny. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się tylko główny "zły" tego serialu - psychopatyczny, butny, słowem typowy SS-man, naćpany morfiną Harry Sauer - a jako, że scenariusz poświęca mu sporo miejsca, Cezary Żak miał okazję się wykazać i wypadł w miarę przekonująco. Za pozostałych Niemców - Szyca i Małaszyńskiego - grają mundury, których filmowe walory są bezdyskusyjne i potrafią uratować, a nawet podnieść do rangi wartości zupełnie drewniane aktorstwo.

Zdjęcia i montaż nie przekonują - konwoje ciężarówek pokonują wciąż te same zakręty, po miastach biegają ciągle ci sami żołnierze (w dodatku znani niektórym doskonale z powstańczych widowisk historycznych na ulicach Warszaw i w dodatku lepiej na nich wypadający).

Stawiane tu za wzór rozrywkowego serialu produkcje z USA są składane z klocków według pewnych schematów i proporcji, ale z wyczuciem - tego kucharskiego wyczucia brakuje scenarzystom "Tajemnicy..." i w efekcie niektóre wydarzenia czy wątki są sztucznie doklejone, inne zaś zupełnie niewykorzystane, jak choćby relacje głównego bohatera z trzema kobietami, z których ostatecznie nic ważnego dla akcji nie wynika!

Wierność historycznym detalom nie uchroniła też autorów filmu przed innym błędem - mimo, że wydarzenia oglądamy z różnych perspektyw (świadoma nieuchronnego końca armia niemiecka, atakujący ją sowieci, wyzwolony Paryż, cichociemni szkoleni w Szkocji), o samej wojnie właściwie nie wiemy nic - jest tłem tak odległym, że właściwie niewidocznym. Brak większych bitew, kilka przelotów samolotów podrasowanych na komputerach i jedna eksplozja - dziś nie da się niestety robić filmów wojennych w sposób oszczędny, bo wychodzi teatr telewizji - formuła tyleż szlachetna, co archaiczna i przede wszystkim niezamierzona. Zabrakło scen batalistycznych i widoków z przedwojennych lub okupowanych stolic Europy, które pozwoliłyby łatwo zrozumieć, co właściwie się ogląda - napisy, że to marzec 1945, a tamto lato 1939 nie zapadają w pamięć, a aktorzy i plenery właściwie się nie zmieniają. W efekcie zlewa się to w jedną chaotyczną całość, która traci ostrość. Próba sygnalizowania, że jesteśmy w powojennym Paryżu z pomocą czarno-białych wstawek dokumentalnych to już rażąca oszczędność, podobnie zresztą jak fakt iż cała III Rzesza słucha jednej tylko piosenki, "Lili Marleene" (dobrze, że z oszczędność nie wykorzystano wersji Kazika). W efekcie historyczny kontekst akcji jest jasny tylko dla kogoś, kto na temat II wojny światowej ma wiedzę więcej niż elementarną, co jest zarzutem, jeśli założy się, że taki serial powinien też mieć jakąś wartość edukacyjną.

Największy pożytek z tego serialu to pomysł na rowerową wycieczkę po śląskich zamkach.

Z "Ekipą" sytuacja jest pod wieloma względami podobna, z tym, że tu nie mam poczucia tak bardzo zmarnowanej szansy. Tu również dobry pomysł przerobiono na średni scenariusz, w którym dialogi brzmią chwilami drętwo, emocje nierzadko wychodzą płasko a dramaturgia czasami się rozmywa. Jest jednak o niebo lepiej, niż "Tajemnicy...".

Akcja toczy się tu i teraz, tak bardzo, że niektórzy dopatrują się podobieństw w nazwisku premierów Turskiego i Tuska. Może przesadnie, choć nie da się ukryć, że premier Turski jest swoistym cudotwórcą. Spełnia marzenie o premierze, który nie będzie politykiem, będzie ponad interesami rządził sprawiedliwie i zadba o wszystkich, choć oczywiście i jemu zdarza się czasem iść na zgniłe kompromisy. O serialu traktowanym jako głos w aktualnych polskich sporach ciekawie napisał Tomasz Plata. Rzeczywiście, mentorski ton i próby wyjaśnienia procesów ustrojowych to chyba nie jest patent na telewizyjny przebój. Z drugiej strony wizja polityki, w której uczciwy człowiek może odnieść sukces, obejść tych wszystkich nadętych cwaniaków, którzy siedzą w niej od lat, utrzeć im nosa - to wizja tak kusząca, że człowiek jest w stanie wybaczyć jej mentorski ton.

Niestety, i tu można się przyczepić do struktury fabularnej - niektóre wątki giną, inne powracają po tak długiej przerwie, że w końcu nie wiadomo, na jakim są etapie. Czasem da się odczuć, że w montażu coś się pogubiło, pewne rzeczy dzieją się zbyt szybko i może nawet bardziej jeszcze niż w "Tajemnicy..." odczuwamy brak dobrze pojętej rutyny, która amerykańskim scenarzystom pozwala tak rozpisać sceny i dialogi, że widz prowadzony jest niemal za rączkę, nawet jeśli słabo zna angielski. Tu nawet dobra znajomość polskiego nie zawsze pomaga.

Ale przynajmniej poszczególne odcinki stanowią całości, które można obejrzeć od początku do końca i mają - lepsze lub gorsze - finały. Cała seria zresztą też kończy się bardzo mocnym akcentem, którego nie chcę zdradzać.

Aktorzy znów nie zachwycają, nawet Gajos w roli szantażowanego teczką premiera wypada blado - postaci mają wprawdzie więcej krwi i kości od bohaterów "Tajemnicy...", ale wciąż są zbyt jednowymiarowe, niezbyt złożone - trochę jak z seriali sprzed dwóch dekad. Nie zapadają w pamięć.

Mimo wszystko widać tu znacznie więcej pracy - scenariusz rozpisano tak, by w miarę możliwości uniknąć kręcenia spektakularnych scen, co akurat w tym przypadku nie szkodzi, bowiem jest to opowieść raczej gabinetowo-korytarzowa. Widać, że swój wkład w jej tworzenie mieli dziennikarze - ich praca na styku z polityką pokazana jest dość wiarygodnie. To z kolei nadaje wiarygodności tym fragmentom, które dotyczą zakulisowych politycznych gier. Zresztą nim serial trafił do telewizji, prawdziwi politycy pokazali, że potrafią stworzyć jeszcze lepszy scenariusz. I chyba to jest przyczyną słabego sukcesu "Ekipy" - skoro w TVN24 na żywo leci reality show z politykami, po co oglądać jego podrobioną wersję serialową? By podtrzymać w sobie wiarę, że lepszy rząd jest możliwy? Widzowie wolą szukać odpoczynku w telenowelach. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że "Ekipa" była zbyt prawdziwa - nie odkrywała niczego nowego i nie była w stanie odciągnąć widzów od realnej polityki.

Mimo wszystko liczę na drugi sezon.

Warto jeszcze zwrócić uwagę, że obie produkcje były nowatorsko promowane. "Tajemnicę..." można oglądać na stronie TVP, płacąc 3 złote za każdy archiwalny odcinek, a "Ekipa" miała premierę DVD równocześnie z emisją odcinków. W dodatku promował ją efektowny serwis WWW, pod który podpięto np. bloga głównego bohatera, premiera Turskiego. Inna rzecz, że i na tym polu daleko nam jeszcze do zachodnich wzorców, gdzie producenci serialu na długo przed jego emisją tworzą strony fikcyjnych firm, które się w nim pojawią i tym podobne tropy, które najbardziej dociekliwym fanom pozwalają jakoś przetrwać oczekiwanie na kolejne sezony. O blogu Turskiego powinniśmy dowiedzieć się z serialu, a nie z reklamy na portalu internetowym.

Zdjęcia pochodzą z serwisów:

Polska na trawie

Na papierze [Niemcy] na pewno są faworytami grupy, podobnie jak Chorwacja. Ale my nie gramy na papierze, tylko na murawie. Dzięki Bogu gramy na trawie!
Leo Beenhakker

Leo skazany na cud

GRUPA A: Szwajcaria * Czechy * Portugalia * Turcja
GRUPA B: Austria * Chorwacja * Niemcy * POLSKA
GRUPA C: Holandia * Włochy * Rumunia * Francja
GRUPA D: Grecja * Szwecja * Hiszpania * Rosja

Polska skazana na cud - albo wygramy z Chorwacją, która dopiero co pokonała Anglię na Wembley (tu kibicować będzie nam będzie całe Zjednoczone Królestwo - w końcu jesteśmy jedynym reprezentującym je narodem na Euro) albo - po raz pierwszy, w pierwszym naszym meczu 8.06.2007 - pokonamy Niemcy. A wtedy w ćwierćfinale wygrywamy z Portugalią (to już umiemy) i dalej... No, zobaczymy. Łatwo być nie mogło - gorzej, owszem.

30 listopada 2007

Ironia historii

Stadion Narodowy w Warszawie, który stanie na miejscu jednej ze sztandarowych inwestycji PRL, zbudowanego z gruzów zniszczonej w 1944 roku Warszawy Stadionu Dziesięciolecia, zaprojektują architekci z Niemiec.

Historia lubi kpić.

27 listopada 2007

Miazga

Zwiedzałem wczoraj Shaulager, budynek, którego rolę trudno właściwie wyjaśnić. I jestem zmiażdżony.

Mam nadzieję, że wycieczka do Szwajcarii zaowocuje kilkoma jeszcze materiałami, choćby dlatego że pozwoli to uporządkować wrażenia, a także odpowiedzieć na pytanie, czy panujące tu zamieszanie daje jakąś nadzieję w kwestii Euro 2012. Natomiast dziś zwiedziłem m.in. Shaulager - czyli magazyn. Magazyn sztuki współczesnej - usytuowany w przemysłowej części Bazylei gmach, który z definicji nie jest nawet namiastką muzeum, a w praktyce jest wnętrzem porażającym na całej linii. Nie da się tego opisać, w środku zaś nie wolno robić własnych zdjęć, więc trochę potrwa nim uda mi się to opisać. Ale już teraz chodzę i powtarzam, że ostatni raz architektura przeczołgała mnie w tak drastyczny sposób w wieku lat siedmiu. Była to architektura zamku w Malborku...

23 listopada 2007

Zona

Archeolodzy pracujący w ruinach Banku Polskiego zawezwali wczoraj do siebie dziennikarzy, by pochwalić się znaleziskami.

Różnica między tekstem Tomka Urzykowskiego, a moim polega głównie na tym, że jego jest w sieci, a mój nie - poza tym dowodzą one istnienia układu, bo są niemal identyczne. Tak czy inaczej tam można przeczytać, o co chodzi.

A przy okazji zwiedziliśmy część dawnych oficyn. Wcześniej była tam jakaś centrala telefoniczna, ale potem zaanektowały ją gołębie. Widok przerażający, jak z jakiegoś katastroficznego filmu - trudno uwierzyć, że to raptem 300 metrów od placu Bankowego:


22 listopada 2007

Będę bił

Nie jestem człowiekiem bitnym, z natury swojej raczej unikam przemocy fizycznej, ale są takie osoby, którym byłbym w stanie dać w papę bez chwili zastanowienia.

Dwie z tych osób to publicznie postaci. Pierwszą - i do wczoraj jedyną - był radny Gut z warszawskiej LPR (czy nadal działa w tej partii, tego nie wiem i wiedzieć nie chcę - na sesjach rady Bielan już go nie widuję i może to lepiej). Za jego plugawe słowa o Janie Nowaku-Jeziorańskim należy mu się liść. A wczoraj do jego towarzystwa dołączył się sam inny warszawski polityk, Karski Karol - ten z kolei raczył się wypowiedzieć o profesorze Bartoszewskim. Z litości nie linkuję - nie zasługuje na to, by szukać plików wideo z bzdurami, które wygadywał; kto widział ten wie.

Nie chodzi o to, że uzurpuję sobie prawo do występowania w obronie tych dwóch wielkich ludzi, oni nie potrzebują takiej adwokatury i nie sądzę, by jej sobie życzyli, gdyby ich zapytać. Są jednak takie sytuacje, z którymi porządnemu, honorowemu człowiekowi po prostu nie wypada dyskutować, nie wypada zachować się inaczej, niż lejąc w pysk.

Żeby nie było, że nie ostrzegałem.

19 listopada 2007

Kim jest Pretm? HGW...

Warszawska blogosfera wchodzi właśnie na nowy etap rozwoju - staje się obiektem czegoś więcej, niż ciekawość urzędników. Staje się piątą władzą.

Jeszcze niedawno urzędnicy warszawskiego ratusza blogów czytać nie mogli - gdy wysłałem do biura prasowego zapytanie o informację z jednego z nich wraz z linkiem do strony okazało się, że pracownik tegoż biura obejrzeć jej nie może. Czasy się jednak zmieniają, nawet warszawski ratusz idzie z duchem czasu - teraz nie tylko blogi czytać pozwala, ale nawet angażuje siły i środki w ustalenie tożsamości autora bloga HGW Watch (przemianowanego niedawno z Bufetowa Watch).

Nie dziwię się, że ciekawość zżera pracowników ratusza - sam chętnie rozpracowałbym tożsamość tego bloggera. Prawdę mówiąc i mnie przeszło przez myśl, że to ktoś blisko związany z warszawskimi strukturami PiS, choć jak przypomnę sobie rynsztokowy poziom bloga Macieja Maciejowskiego (zamkniętego na polecenie jego partyjnych przełożonych), to skłaniam się jednak ku opinii, że to niemożliwe. Ale angażowanie publicznych środków w jego tropienie jest bulwersujące. Tak samo, jak niektóre wypowiedzi działaczy PO:
- Bloger jest na bieżąco nawet w najdrobniejszych sprawach dotyczących dzielnic - mówi Jarosław Jóźwiak wicedyrektor gabinetu prezydenta. - Jeśli ma etat u wojewody, to za zwalczanie demokratycznie wybranych władz, i to w godzinach pracy, należy mu się zwolnienie dyscyplinarne. Będziemy to sprawdzać.
Źródło: Gazeta Stołeczna
Zgadzam się, że zaangażowanie autora jest niecodzienne i przyznam, że sam nie wierzę iż wystarczają mu na to dwie godzinny dziennie. Jego orientacja w warszawskich sprawach też jest daleko większa, niż to możliwe wyłącznie na podstawie doniesień prasowych. To rozpala i moją ciekawość, ale oburza mnie to, co próbuje robić ratusz.

I mówię to z pozycji osoby, która z autorem bloga najczęściej się nie zgadza - jest czepliwy i drastycznie jednostronny. Ale jemu wolno - a ratuszowi nic do tego. Poza tym zazdroszczę mu żelaznej konsekwencji, której nam, dziennikarzom, czasem brakuje.

Tak czy inaczej mamy chyba pierwszy w Polsce poważny spór między autorem obywatelskiego bloga, a władzą. I w tym sporze kibicuję raczej blogerowi, który stara się ochronić swoją tożsamość. A panią prezydent przestrzegam przed wchodzeniem na wojenną ścieżkę, bo to się może skończyć w zaskakujący sposób; Christophe Grébert, bloger z francuskiego Puteaux wygrał proces z merem i zamierza go teraz zastąpić. Wybory w maju.

Inni na ten temat:

18 listopada 2007

Dziękujemy Leo, dziękujemy CBA

Z embedowaniem filmów z gazety.pl są jakieś kłopoty, więc daję linki - do dwóch fajnych filmów na marginesie wczorajszego meczu. Po pierwsze - sukces, okazuje się, zawdzięczamy CBA:
A po drugie - tak cieszy się "głos polskiej piłki":

Zagadka 2

Na starym blogasku był też cykl zagadek toaletowych - ten też możemy reaktywować a pretekstem niech będzie ten oto element wystroju jednego z warszawskich klubów - którego? :)

Tak jak poprzednio - odpowiedź niebawem pojawi się w tej samej notce.

-----------------{odpowiedź}-----------------

Zawiodłem się, ale to nie było łatwe pytanie - miejsce to klub Pretekst na Kolejowej. Ostatnio grali tam Alpha Boy School i Vespa. Było wiele radości :)

Yes! Yes! Yes!

17 listopada 2007

Ha!

Na szczęście ten scenariusz się nie ziścił i nie mogę dziś powiedzieć "a nie mówiłem?", ale odnotuję, że intuicja mnie nie myliła - Jarosław Kaczyński widział w Janie Rokicie kandydata na premiera.

16 listopada 2007

Z życia korporacji

Czterech na pięciu europejskich pracowników biurowych (83 proc.) było świadkami sytuacji, w której ktoś z ich kolegów stracił panowanie nad sobą. Tylko 17 proc. nigdy nie było świadkami takiej sytuacji. Polaków najbardziej irytują zasady panujące w biurze - dowodzi badanie przeprowadzone przez ICM Research. Jego wyniki przedstawiono w czwartek na konferencji prasowej w Warszawie.

W ankiecie wzięli udział pracownicy biurowi z m.in. z Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec, Norwegii, Polski i Szwecji. Więcej niż połowa z nich (62 proc) przyznała się do wybuchów złości w biurze; 38 proc. - zaprzeczyło.

Na pytanie, co powoduje gniew w pracy, połowa ankietowanych (50 proc.) stwierdziła, że denerwują ich długie i bezowocne spotkania. Prawie tyle samo badanych - 48 proc. - odpowiedziało, że są to złe maniery pracowników. Więcej niż jedną trzecią badanych (37 proc.) denerwuje także niewłaściwa temperatura panująca w biurze.

Polscy respondenci, jako przyczyny wybuchów gniewu, najczęściej wymieniali: zasady panujące w biurze (59 proc.) oraz niewłaściwą temperaturę (49 proc.). W porównaniu z odpowiedziami respondentów z innych krajów europejskich Polaków w mniejszym stopniu niż inne narody irytują długie i bezowocne spotkania.

Zdaniem ogółu badanych, przyczynami gniewu w pracy mogą być także m.in. brak wsparcia czy długie oczekiwanie na wydruk dokumentów oraz bałagan w aneksie kuchennym. Zaledwie 5 proc. badanych stwierdziło, że nic nie irytuje ich w pracy.

Na pytanie: "co najbardziej irytuje cię w pracy" najwięcej badanych - 21 proc. - odpowiedziało, że są to złe maniery i ludzie odnoszący się do nich z pogardą. Na drugim miejscu znalazły się długie bezowocne spotkania (16 proc.), na trzecim - brak wsparcia ze strony szefów/zespołu - 12 proc.

24 proc. badanych uważa, że gdyby mieli innego szefa, ułatwiłoby to im życie. Tylko o dwa punkty proc. respondentów mniej jest zdania, że podobny wpływ miałoby posiadanie w biurze drukarki, która nigdy się nie zacina i zawsze jest pełna papieru.

Na pytanie: "z czyjego powodu straciłeś panowanie nad sobą" 28 proc. odpowiedziało, że z powodu kolegi/współpracownika z tego samego działu, nieco mniej - z powodu kolegi/współpracownika z innego działu (22 proc.), z powodu klienta - 18 proc. 30 proc. ankietowanych odpowiedziało, że nie zdarzyło im się stracić panowania nad sobą.

14 proc. spośród badanych, którzy przyznali się do utraty panowania nad sobą w pracy, przyznało się także do wyładowywania swojej frustracji na sprzęcie biurowym. 10 proc. spośród nich przyznało się do kopnięcia czegoś, 4 proc. - do zniszczenia czegoś. 87 proc. przyznających się do utraty panowania nad sobą w pracy, twierdzi jednocześnie, że nie wyładowywali swojej frustracji na sprzęcie biurowym.

Najczęściej pracownicy wyładowywali złość na biurkach - 32 proc. i sprzęcie biurowym (długopisy, zszywacze) - 26 proc. Aż 16 proc. wyładowało złość na telefonie. Zirytowani pracownicy niszczyli także: klawiatury komputera, drukarki, komputery i rośliny.

W ramach badania przeprowadzonych zostało 1857 ankiet, w dniach 3-8 sierpnia 2007 roku. Badanie przeprowadzono na zlecenie firmy Canon.
(PAP)
Nic dodać, nic ująć :)

15 listopada 2007

Pomarańczowa sobota

Ktoś rzucił pomysł na forum Gazety.pl, która oczywiście od razu go podchwyciła. I ja się przyłączam, bo zawsze sympatyzuję z takimi akcjami.

W sobotę Polska gra z Belgią w meczu, który może nam dać historyczny, bo pierwszy w historii tych rozgrywek, awans do Euro (2008). Za cztery lata grać będziemy i tak, jako - miejmy nadzieję - gospodarze, ale teraz biało-czerwoni mają szansę mieć to z gry. Na dwa mecze przed końcem eliminacji są pierwsi w grupie i naprawdę trudno im będzie to spieprzyć.

A klucz do sukcesu pochodzi z pomarańczowej Holandii i nazywa się Leo Beenhakker. I nawet jeśli naszym - w co nie wierzę - podwinęłaby się noga, to zmian które się w polskiej piłce zaczęły dokonywać za jego czasów cofnąć się już nie da. Wyciągam więc z biurka pomarańczową wstążkę z czasów ukraińskiej rewolucji, do czego i Państwa namawiam. Brazylią - ani nawet Holandią - jeszcze nie jesteśmy, ale polska piłka zdaje się powolutku odbijać od dna, Polacy grają w całej Europie, w coraz lepszych klubach, są jaskółki zmian, które cieszyć muszą, nawet jak ktoś średnio interesuje się piłką. Zatrudnienie holenderskiego trenera uruchomiło te zmiany - i właśnie dlatego bez względu na wynik sobotniego meczu, warto mu podziękować.

A pomarańczowego koloru nigdy przecież za wiele :)

Obrazek pomarańczowej wstążki (która ma wiele znaczeń) pochodzi z Wikipedii. Trzeba będzie dopisać nowy punkt.

Afganistan: post scriptum

Życie dopisuje gorzką puentę do reportaży "Dużego Formatu" z Afganistanu, które polecałem kilka dni temu. Gorzką i dwuznaczną, bo kto czytał uważnie ten wie, że Marek Wąs i Marek Sterlingow wiedzieli, co się stało w sierpniu 2007. Czy teraz powinni zabierać głos w obronie żołnierzy?

Do postawienia tego pytania natchnął mnie Jabbur, który postawę autorów ocenił bardzo mocno:
Dziennikarze przez trzy miesiące wiedzieli o incydencie. Wiedzieli i milczeli. Milczeli na afgańskim płaskowyżu, milczeli w Polsce. Jak piszą piszą, woleli okazać się naiwniakami, niż ogłosić, że ludzie, których poznali są zbrodniarzami wojennymi. Czy dziennikarz, który wie o tym, że osoby z którymi przebywa mogły dopuścić się masowego mordu i nie bada okoliczności, nie nagłośnia sprawy to naiwniak?
Jest w tej ocenie sporo przesady. Autorzy nie milczeli - mocne reportaże na łamach "Dużego formatu" to przecież bardzo zdecydowany głos na ten temat, a w świetle polskiego prawa publikacja prasowa jest równoznaczna z doniesieniem do prokuratury. No i sprawa jest w prokuraturze, choć nie wiemy, kiedy rozpoczęło się śledztwo i czy publikacje miały z tym coś wspólnego. Nie wiemy też, co robili dziennikarze po powrocie do kraju. Ani co tak naprawdę mogli zrobić - w sprawach tego typu prowadzenie dziennikarskich dochodzeń jest skrajnie trudne, bo wojsko to mur przez który nie da się tak łatwo przebić, jeśli się iluś litrów wódki z odpowiednimi osobami nie wypije. A już zupełnie niemożliwe wydaje się prowadzenie dziennikarskiego śledztwa na miejscu, we frontowej bazie wojskowej.

Z drugiej strony mnie też przeraża deklaracja, że autorzy woleli pozostać naiwniakami. Zrozumiałbym, gdyby napisali, że po powrocie z wojny nie czuli się na siłach, by drążyć ten temat. Zrozumiałbym nawet, gdyby napisali, że nie są w stanie szukać haków na ludzi, z którymi dopiero co jeździli na niebezpieczne patrole. Wbrew temu, co pisze Jabbur taka solidarność nie musi być chora. A w każdym razie nie odważyłbym się dokonać takiej oceny zza biurka w Warszawie, bo nie byłem na miejscu, nie byłem na wojnie i nie próbuję nawet wyobrazić sobie, pod jaką presją działali koledzy po fachu. Myślę, że zrozumiałby ich z pewnością także przełożony. I zleciłby temat innemu dziennikarzowi.

Zresztą dziś na łamach "Gazety" autorzy piszą tylko krótki, osobisty komentarz - sprawą zajmują się inni dziennikarze, a w komentarzach nie brakuje ostrych głosów. Ale reporterzy "Dużego Formatu" powinni raczej zeznawać w śledztwie, niż bronić żołnierzy (choć rozumiem potrzebę odezwania się w tej sprawie i nie odmawiam im do tego prawa). W połączeniu z deklaracją naiwności sprawia to jednak wrażenie, jakby bronili się przed zarzutem zatajenia faktów.

I tak są w lepszej sytuacji od żołnierzy - ich błąd nikomu nie odebrał życia.

08 listopada 2007

Afganistan w Dużym Formacie

Shareowanie sobie, ale są teksty, które zasługują na osobną notkę. Bez wątpienia cykl reportaży "Dużego Formatu" z Afganistanu do takich się zalicza.

Nie jestem pewien, ile ich już było - trzy znalazłem od ręki:
Oczywiście jest trochę tak, że reportaże z frontu zawsze będą robić wrażenie, szczególnie jeśli na tym froncie są nasi. Zresztą z dziennikarskiego punktu widzenia pisanie takich tekstów zdaje mi się - podkreślam słowa dziennikarski i zdaje się - zadaniem stosunkowo prostym. Wystarczy opisywać to, co się widzi i słyszy. Nie chcę przez to podważać wysiłku i ryzyka, które biorą na siebie koledzy, którzy jadą w takie miejsca. Szanuję ich, podziwiam, chwilami może nawet trochę zazdroszczę (chyba nie ma dziennikarza, który czasem nie myślałby o takim wyjeździe) i doceniam, że w stresie jaki im towarzyszy są w stanie pisać. Ale samo zbieranie materiału nie wymaga od nich chyba pracy większej niż trzymanie oka i ucha na pulsie.

Tak czy inaczej teksty z DF dają wyobrażenie o tym, jak wygląda współczesna wojna z supermarketem w centrum bazy wojennej i więzieniem dla terrorystów po sąsiedzku.

W ogóle DF po okresie pewnej obniżki wraca do formy, która zmusza do czytania go od deski do deski. Pozycje warte uwagi będą się pojawiać w shared items, oczywiście.

O co chodzi w Shared Items?

Tym razem notka techniczna. Jakiś czas temu po prawej stronie pojawiło się okienko pod tytułem Shared Items. Należą się wyjaśnienia.

Otóż jest to jeden z google'owych widgetów powiązany z Google Reader - czytnikiem RSS. Przy całej mojej sympatii do wynalazków Google do tej aplikacji przekonać się długo nie mogłem. Wolałem dynamiczne zakładki w FF i czytnik w postaci RSS Tickera. To rozwiązanie miało jedną wadę - nie pozwalało na synchronizowanie tego, czo czytam w domu i w pracy. To Reader okazał się idealnym rozwiązaniem i Ticker ostał się tylko w pracy - lecą w nim wiadomości. Natomiast blogi i ulubione serwisy śledzę wyłącznie przez Readera wspartego stosownym Notifierem.

Dłubiąc w tych zabawkach odkryłem, że czytaną w Readerze wiadomość z każdego kanału RSS można jednym kliknięciem "shareować" (fatalne słowo, ale nie ma odpowiednika). Ten sam news pojawi się wtedy w okienku po prawej stronie bloga. Pod okienkiem są zaś ikony umożliwiające dodanie sobie kanału RSS z tym, czym ja się podzielę.

Wrzucam tam te wiadomości i notki z innych blogów, które mnie zainteresują, warte są uwagi, wiążą się jakoś z tematami poruszanymi wcześniej na blogu, ale same w sobie na osobną notkę się nie nadają. Jeśli więc komuś tematyka tego bloga poszerzona np. o nowe doniesienia na temat pomysłów Google i warszawskie wiadomości odpowiad, zawartość kanału Shared Items może mu się spodobać.

Przy okazji - znów pododawałem trochę linków i kategorii po prawej.

Dobry początek Batmana

W ramach przygotowań do nadejścia nowego Batmana przełamałem się wreszcie i obejrzałem poprzedni film z tej serii. I jestem mile zaskoczony.

Miałem kilka powodów, by do filmu "Batman: początek" podchodzić sceptycznie. Po pierwsze, nigdy nie pałałem szczególnym entuzjazmem do samego człowieka-nietoperza. Po drugie zaś trzecia i czwarta część filmowej sagi przekonywały raczej, że poza Timem Burtonem nikt nie będzie w stanie pokazać Gotham City i całej plejady zamieszkujących to miasto dziwaków w sposób równie przekonujący. A poza Jackiem Nicholsonem nikt żadnego z nich nie zagra w sposób równie genialny.

Z Christianem Bale'em grającym Bruce'a Wayne'a rzecz miała się inaczej. Wprawdzie na pierwszy rzut oka kompletnie nie nadawał się do tej roli, ale... tak było w każdym poprzednim przypadku. Keaton, Kilmer i Clooney wyszli jednak z zadania obronną ręką (chciałem napisać, że wyszli z twarzą, ale w przypadku paradowania w czarnej masce byłoby to chyba niezbyt zręczne sformułowanie).

Był jeszcze powód trzeci - scenariusz. Wiedziałem, że opowiada o tym, jak młody Bruce Wayne przeistacza się w człowieka-nietoperza. I że wcześniej szkoli się na karatekę w klasztorze położonym gdzieś na Dachu Świata. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Tymczasem - zaskoczenie.

Scenarzystom dziękować należy przede wszystkim za to, że szybko przenoszą widza z Tybetu do Gotham, a cały wątek zmieniającej życie podróży skracają do niezbędnego minimum. Oczywiście zmieniają to i owo w ogranej - acz, jak to bywa w świecie komiksów, nie jedynej obowiązującej - historii, co ratuje widzów przed koszmarem oglądania remake'u filmu z 1989 roku.

Tak więc - zdradzam to i owo - tym razem rodziców Bruce'a nie zabija Jack Napier aka Joker lecz przypadkowy bandzior, który później nie odegra już znaczącej roli. Swojego nauczyciela i pierwszego przeciwnika zarazem Batman spotyka właśnie w Tybecie. I to jest chyba największy zawód - Liam Neeson wypada blado w roli czarnego charakteru. Na szczęście dzielnie sekunduje mu Strach na Wróble, którego idealnie sportretował znany ze "Śniadania na Plutonie" Cillian Murphy. By zakończyć kwestię obsady dodać trzeba, że małą acz udaną rolę jeszcze-nie-komisarza Gordona ma tu sam Gary Oldman. Nie zawodzi też Michael Caine w roli Alberta, choć oczywiście te dwie postacie zawsze będą się kojarzyć z aktorami, którzy grali ich do tej pory we wszystkich filmach - Michaelem Goughem i Patem Hingle). Ale to właśnie nieschematyczna obsada pozwoliła tak udanie przełamać konwencję. Film może się podobać nawet widzom, których zupełnie nie interesują ekranizacje komiksów.

Konwencję złamano zresztą w wielu innych miejscach. Tożsamość Batmana nie dla wszystkich jest tajemnicą, wiele wiedzą o nim zarówno niektórzy sprzymierzeńcy, jak i przeciwnicy. Film został też mocno uwspółcześniony, choć oczywiście Gotham to wciąż mieszkanka czasów współczesnych i lat 20, a także ówczesnych wizji przyszłości. Tyle, że proporcje są inne, radiowozy, broń, elektronika - współczesne, a rzeczy do tej pory przyjmowane na zasadzie zgody na konwencję są tu wytłumaczone w sposób pozorujący racjonalne wyjaśnienie. Dowiemy się wreszcie, skąd on bierze te wszystkie zabawki, kto mu pomaga, oprócz Alberta, oczywiście, jak powstał batmobil, skafander i skąd wzięła się grota pod rezydencją rodziny Wayne'ów. Ba, dowiemy się nawet skąd wzięła się ta cała banda psychopatów w przebraniach, z którą Batmanowi przyjdzie walczyć w kolejnych częściach...

Batman Begins
USA, 2005
reż. Christopher Nolan

Zagadki: reaktywacja

Z aparatem w plecaku mogę reaktywować cykl warszawskich zagadek. Dziś podwórko, które miałem pstryknąć od dawna. Pytanie zawsze to samo - gdzie zrobiłem to zdjęcie? Nagroda również ta sama - bezgraniczna satysfakcja :)


Nie popsuję zbytnio zabawy, jeśli napiszę skąd wzięła się ta dziwna konstrukcja. Otóż w jednej z tych dwóch klatek schodowych są stare, drewniane schody, które nie nadają się już do użytku. Ale na ostatnim piętrze jeszcze do niedawna ktoś mieszkał i zarządca (?) budynku wpadł na pomysł, jak uczynić jego codzienne podróże do domu bezpieczniejszymi. Podobno, bo nie jest wcale powiedziane, że kładka jakością wyprzedza stare, drewniane schody. Tak czy inaczej - i to jest jakaś niewielka podpowiedź - wszystko to nie potrwa już długo, bo los - w postaci remontu - kamienicy jest już przypieczętowany.

---------------------{rozwiązanie}---------------------

E, marna zabawa, jak nikt nawet nie próbuje. To podwórko kamienicy w al. Jerozolimskich numer 61. Idąc od Emilii Plater w kierunku Marszałkowskiej to dom drugi po prawej (brama zaś pierwsza). W samym centrum takie cuda!

Euro 2012: Final Countdown

Nie piszę ostatnio zbyt wiele o Euro, bo muszę się tym zajmować w pracy, a poza tym wiadomości i pomysłów jest tyle, że naprawdę ciężko uchwycić "stan aktualny". Ale dzieje się sporo.

Sport.pl przynosi dziś ciekawy - i druzgoczący - wywiad z Edmundem Obiałą, polskim architektem, który pracował m.in. przy budowie Wembley. Cóż, nie sposób nie zauważyć, że są to wyliczenia nieco bardziej precyzyjne, lecz w duchu podobne do tego, co pisałem jeszcze przed rozpoczęciem "polskiej przygody z Euro". Sytuacja robi się dramatyczna. Po działaczach PO nie widać szczególnej mobilizacji - raczej widać czarną rozpacz i kompletny brak pomysłu na cokolwiek. A czas zaczyna zasuwać. Idzie zima, więc teraz wiele zrobić nie można, ale wiosną robota zacząć się musi...

A z komentarza pod wywiadem wart wynotowania cytat, który ubarwi jubileuszową, setną notkę na tym blogu:

Gorzej dla środowiska niż przy handlu wietnamskim na pewno nie będzie.

Michał Borowski

szef spółki budującej Stadion Narodowy
o ewentualności protestów ekologów


02 listopada 2007

Balkoń

Powróciłem właśnie do dobrego zwyczaju noszenia ze sobą aparatu fotograficznego. Oto pierwszy efekt :)

24 października 2007

Euro w Łomiankach

- Ogarnia mnie takie zmęczenie, jakby mi ktoś pavulon wstrzyknął - mówi po chwili milczenia Michał Borowski, odpowiedzialny w Ministerstwie Sportu za przygotowania do Euro 2012.

Bez wątpienia jest to cytat dnia, a może jeszcze zyskać wyższą rangę. Stało się bowiem to, czego najbardziej się obawiałem w zwycięstwie PO - zaczynają się przymiarki do poprawiania planów dotyczących Euro. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się, że atak przyjdzie ze strony prezydent Warszawy. Myślałem raczej, że to nowy minister sportu wraz z resztą nowego rządu zacznie od usunięcia Michała Borowskiego (to akurat pani prezydenta już raz zrobiła, w ratuszu), a potem rozmontuje powołane przez niego spółki.

A jednak strzał przyszedł szybko i to właśnie ze strony ratusza. Prezydent stolic chce oddać Euro Łomiankom! Za coś takiego warszawiacy powinni ją od razu wywieźć na taczce, ale może litościwie zaczekają do wyborów. W każdym razie na reelekcję bym nie liczył, podobnie jak na pół miliona głosów w wyborach do sejmu. Za to poparcie w Łomiankach na pewno wzrośnie. Nie mają tam wprawdzie klubu sportowego, który by mógł potem grać na tym stadionie, mają za to koszmarne problemy finansowe, bo zbudowali sobie ośrodek sportu na skalę większą, niż możliwości. Ale to akurat nie szkodzi - ten stadion najpierw otworzy oczy niedowiarkom, a potem sobie spokojnie zgnije.

Od początku miałem wrażenie, że władzom Warszawy całe to Euro jest kompletnie nie na rękę. Dziś widać, że tak jest w istocie - i chcą się problemu po prostu pozbyć. Dla mnie to jest totalny skandal, rażąca niekompetencja i w ogóle coś niewyobrażalnego; prezydent Warszawy
sabotuje szansę na Euro we własnym mieście.

W tym wszystkim jest jeszcze drugie dno, o którym napiszę, choć podkreślam, że opieram się teraz wyłącznie na krążących po mieście plotkach i subiektywnych opiniach, nie popartych "kwitami". Miasto ogłosiło właśnie przetarg na remont stadionu Legii. Jest to właściwie prezent dla firmy ITI, do której należy klub. Prezent finansowany z budżetu Warszawy.

Rząd od dawna sygnalizował, że ta inwestycja nie ma sensu, po co miastu wyremontowane Polonia (15 tys.) i Legia (35 tys.) oraz Stadion Narodowy, wyłącznie piłkarski na 55 tys. miejsc? Nie wszyscy zgadzają się z takim podejściem - wiele osób uważa, że Narodowy nie powstanie w ogóle, więc miasto nie powinno oglądać się na rząd. Inni mówią, że nawet jak powstanie, to stolica 40-milionowego kraju powinna mieć kilka stadionów (szkoda, że ma tylko jeden pierwszoligowy klub).

Ja się z tym nie zgadzam - uważam, że miasto powinno zawiesić remont Legii na kołku przynajmniej do czasu, gdy losy Euro się rozstrzygną i zadeklarować wsparcie dla idei budowy Stadionu Narodowego, który potem miałby szansę stać się głównym miejskim obiektem.

Taki jest kontekst. A plotka? Ma postać pytania o to, komu najbardziej nie opłaca się budowa Stadionu Narodowego? Kto najbardziej straci na jego powstaniu? Na to pytanie proszę sobie odpowiedzieć samemu. Ja chcę pokazać, jakie są nastroje w Warszawie i w jakim kontekście pani prezydent sprzedaje dziennikarzom swoje dziwaczne pomysły.

Lektura obowiązkowa

Wiele słów, ostrych także, padło ostatnio z ust Władysława Bartoszewskiego. Wczoraj podsumował.

Niestety, TVN nie pozwala na embedowanie - zatem link, w który warto, ba, w którzy trzeba kliknąć, choć kosztuje to 60 minut:

To, że 418 funkcjonariuszy, zobowiązanych, bo mundurowych i 56 niezobowiązanych, może słabych, chodziło mi dłużej czy krócej koło pióra, prześladowało mnie, to jest ludzkie. Ostatecznie w skali populacji Polski to nie tak dużo. Ostatecznie w najznakomitszym gremium na świecie, wśród 12 apostołów, 8 procent zawiodło.
(...)
Na pewno nie wszystko, co warto - to się opłaca. Ale jeszcze pewniej nie wszystko, co się opłaca, to jest w życiu coś warte.

Kochany polski romantyk.
Respect.


22 października 2007

Premier z Londynu

Kolega stwierdził, że chętnie ujrzałby Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro na Rakowieckiej. Odpisałem mu w ten deseń.

Z tą Rakowiecką, to trochę przesadziłeś. Śmietnik historii zupełnie wystarczy, tym bardziej, że nie ma - póki co - podstaw do stawiania zarzutów działaczom PiS, cokolwiek by nie myśleć o nich i o ich metodach,

Natomiast najgorszy błąd, jaki PO może teraz zrobić, to uderzyć w rewanżyzm. To oznaczać będzie kolejne wybory za dwa lata i powrót pogrobowców LPR i Samooborny do władzy (przypominam, że choć bez sejmu i bez dotacji - dzięki Ci za to Jarosławie, co by nie mówić - te partie mają jeszcze punkty zaczepienia w samorządach i tak z dnia na dzień się nie rozlecą).

Najlepsze, co PO może teraz zrobić, to zająć się Euro 2012. To jest klucz do politycznego sukcesu, jeśli ktoś będzie w stanie to dostrzec. Ale niestety mam poważne obawy, że przez Donalda Tuska przemówi rewanżyzm. Obym się mylił.

Natomiast do co do rządu, to gdyby do 231 brakowało więcej - stawiałbym na premiera z Krakowa. W tej sytuacji Tusk prawdopodobnie namawia już Marcinkiewicza, żeby pomógł oderwać od PiS-u kilku brakujących posłów. Co oznacza, że premier może być z Londynu.

I znów strzelam.

Bliźniakom (już) dziękujemy

Za nami dwa lata rządów PiS i historyczne wybory do parlamentu z najwyższą po 1989 roku frekwencją. W Szanghaju głosowało 130 osób, w Dublinie 5 godzin kolejki, w Berlinie śpiewy z gitarą przed konsulatem, a w Warszawie zabrakło kart do głosowania i straż miejska biegiem, na sygnale dowoziła je do lokali.

Pytani przez Anglików "za czym kolejka ta stoi" Polacy odpowiadali z przejęciem, że za demokracją. Kto by przewidział coś takiego jeszcze miesiąc temu? Pierwsze komentarze - siłą rzeczy, bo o wynikach, które dziennikarze znali dużo wcześniej nie można było mówić przez trzy godziny - skupiały się na rekordowej frekwencji. Ogłoszono święto i sukces demokracji. Ja natomiast szukam odpowiedzi na pytanie, co stało się przez te dwa lata i jak je ocenić z własnej perspektywy. W rozmowach ze znajomymi przekonałem się, że czasami zbyt łatwo ulegałem "gazetowyborczej" niechęci do PiS. Ale to nie zmienia faktu, że nigdy nie czułem się w Polsce tak obco, jak przez czas ich rządów.

Owszem, wiele wskazuje na to, że dużą część "winy" za moje dobre samopoczucie przed nadejściem PiS-u ponosi właśnie Gazeta, jej środowisko i jej poplecznicy, którzy dbali o to, by teza o istniejącym w Polsce powszechnym konsensie trzymała się mocno, nawet wbrew empirii. Winy w cudzysłowie - bez pretensji. Przyjemnie żyło się w poczuciu zgody, a za zaklinaniem rzeczywistości stały racje, których nie podważam.

Z drugiej strony to nie jest też tak, że dwa lata temu Kaczyńscy po prostu podnieśli dywan, pod który to wszystko było zamiecione - oni rozpoczęli regularną wojnę ze wszystkimi, szukali wrogów gdzie się dało. I choć bezpośrednio nie zostałem dotknięty żadnymi represjami, ani nawet nie poczułem się specjalnie dotknięty choćby docinkami pod adresem mediów, to jednak mimo wszystko czułem, że to nie jest mój rząd, że dla tych ludzi jestem przeciwnikiem.

Było to pouczające doświadczenie. Niezbyt miłe, ale pouczające - taka lekcja demokracji od tej trudniejszej strony, gdy jest się w mniejszości. Jeśli uświadomić sobie, że przez wiele lat tak właśnie czuli się dzisiejsi działacze i elektorat PiS-u, to idzie lepiej ich zrozumieć z całą złością i radykalizmem, jaki reprezentowali. Dobrze by było, gdyby ta lekcja zapadła w pamięć działaczom i wyborcom PO, żeby teraz nie zaczął się rewanż.

Pouczające były też dyskusje - o religii w szkole na przykład, o tym co grozi demokracji, a co nie. Nie wiem, czy było widać zmianę mojej perspektywy, ale tu i ówdzie z przekornej natury starałem się prezentować stanowisko znacznie łagodniejsze od tej niechęci do rządu, którą wciąż w sobie nosiłem. Upewniłem się w toku tych sporów, że ostatnich dwóch lat nie da się opisać hasłem zagrożenia dla demokracji - to zbyt ogólnikowe określenie, zbyt dalekie od konkretów. Bo cóż takiego się stało? Zawłaszczono telewizję? Spółki skarbu państwa? Używano służb specjalnych do walki politycznej? Próbowano podkopać niezależność sądów? Prawda, tylko czy poprzednie rządy tego nie robiły? Próbuję sobie przypomnieć apogeum afery Rywina - nazwiska i metody, które się tam ujawniły. Czy było lepiej? Czy było inaczej?

Czy bliżej mi do PiS-u? Nie, choć przyznaję, że kilka tygodni temu, gdy Jarosław Kaczyński próbował osłabić Tuska namaszczając Kwaśniewskiego na głównego przeciwnika, na myśl o ewentualnym powrocie postkomunistów do władzy poczułem prawdziwe, fizyczne obrzydzenie. Po wyskokach Kwaśniewskiego ustąpiło zresztą zwyczajnemu zażenowaniu.

Nie atakuję więc dziś PiS-u z tych samych pozycji, co kiedyś i nie są to też pozycje zbliżone do LiD-u. PO też nie jest partią moich marzeń - to wybór negatywny, nie będę go więc specjalnie bronił.

Przez te dwa lata nauczyłem się dużo ostrożniej reagować na alarmy o zagrożeniu dla demokracji. Ale po ostrych słowach Władysława Bartoszewskiego zadałem sobie pytanie, czy straciłem czujność? Czy może jednak po dwóch latach słowa o zagrożeniu dla demokracji mają jakieś uzasadnienie? Czy można przejść nad nimi do prządku dziennego tak, jak nad kolejnym komentarzem redaktorów z Wyborczej?

I nie mam jasnej odpowiedzi na to pytanie. Bo mimo, że ostatnie dwa lata postrzegam w perspektywie, którą opisałem wyżej i mimo, że dobrze wiem, iż czas rządów SLD był czasem spokoju tylko z pozoru, a pod spodem "szły przekręty", to jednak nie jestem w stanie pozbyć się obaw, gdy oglądałem kolejne konferencje Ziobry, gdy słyszałem o kolejnych akcjach CBA, gdy widziałem po jakie metody się sięgali i jaką atmosferę wprowadzali. I nie przekona mnie argument, że to tylko Gazeta podgrzewała atmosferę, bo na to podgrzewanie starałem się uodpornić - gdy mówię o atmosferze, to staram się odnosić do tego, co mówili politycy PiS, nie do komentarzy nieprzychylnej im prasy ani opozycji.

Tak, procedury zostały dochowane, konstytucji PiS nie złamał, wybory były wolne, media też. Prawo nie zostało złamane, a tam, gdzie je naruszono, sądy reagowały i nikt im tego nie uniemożliwiał - Platforma nie musi wypuszczać dziś z Rakowieckiej więźniów politycznych.
Różnica między rządem PiS a poprzednimi zdaje się więc polegać wyłącznie na tym, że w przeciwieństwie do poprzedników PiS nie próbuje zachowywać żadnych pozorów, żadnych białych rękawiczek, proeuropejskiej retoryki, uśmiechów, klasy - nic z tych rzeczy, tylko ostra jazda bez trzymanki. Z jednej strony to oczywiście świadczy o nich dobrze - nie są hipokrytami, nie próbują udawać kogoś, kim nie są. Z drugiej strony stwarzanie pozorów to zawsze jakaś namiastka skrupułów.

I chyba właśnie z braku tej namiastki wynika to dużo gorsze samopoczucie - nie dlatego, że człowiek chciałby powrotu tamtych, z ich pozorami, tylko dlatego, że wyszło na jaw, w jakiej totalnej rozjebce był ten kraj. Wydaje mi się że to nie tyle zagrożenie dla demokracji wzrosło - wzrosła świadomość tego, jak łatwo jest jej zagrozić i jak realne jest to zagrożenie.

Nie mam na myśli Gazety i okolic - tam chodziło o utracony rząd dusz. Mam na myśli ludzi, którzy może trochę za łatwo dali się tej krytyce ponieść. Mimo wszystko nie sądzę by wszyscy oni - w tym i ja - dali się po prostu porwać Gazecie, a ich obawy były wyłącznie wytworem jakiejś paranoi wmówionej im przez niechętne PiS-owi media. To, co robi CBA, to co się dzieje wokół trybunału konstytucyjnego, wreszcie emigracja - to są realne problemy i realne obawy. Nie jakieś tam dyrdymały, tylko poważne działania na granicy demokracji. Być może nie nowe, ale z nową siłą wyeksponowane dzięki polityce braci Kaczyńskich.

A jednak demokracja okazała się silniejsza, niż się przez dwa lata mówiło - Jarosław Kaczyński sklinczował się sam i nie miał innego wyjścia, jak odwołać się do wyborców. A ci pokazali, że chyba trochę lepiej rozumieją, jak wiele zależy od tego, czy staną w kolejce do wyborczej urny. I być może to - oraz wykopanie LPR z Samoobroną na śmietnik historii - będziemy za kilka lat pamiętać Kaczyńskim bardziej niż CBA, tak jak Warszawa Lechowi pamiętać będzie zawsze 60. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, a nie inwestycyjny zastój. Bo tak, jak warszawiacy w 2004 roku, tak Polacy w 2007, szczególnie w tych kolejkach pod ambasadami, poczuli chyba przez chwilę to, o czym wspomniałem wiele razy, na przykład w kontekście koncertów Lao Che. Energię, którą można poczuć tylko w tłumie ludzi, których coś łączy.

Wyszło patetycznie i pewnie szybko ten nastrój ustąpi złości na szarą codzienność polskiej polityki z wielotygodniowymi sporami o zawiązanie koalicji podszytych frustracją, że do 231 zabrakło tylko 4. Pewnie tak będzie, bo tak jest zawsze, ale jeśli choć kilku młodych ludzi poczuło w tym tłumie coś, co czuliśmy na przykład w czasie pomarańczowych pikiet pod ambasadą Ukrainy czy w czasie unijnego referendum, to zawsze to kolejny krok ku pełniejszej demokracji.

Bliźniakom (już) dziękujemy.

18 października 2007

Winieta

Z nieznanych mi przyczyn pod nową domeną nie działa winieta - znika. Nie muszę jej powtórnie wrzucać na serwer, jest tam, gdy otwieram okno edycji nagłówka. I jak zapiszę zmiany (choć żadnych nie dokonuję) to na jakiś czas wraca. Ale potem znów znika. Dziwne i wkurzające - ktoś ma może jakiś pomysł, o co może chodzić?

17 października 2007

Danny a sprawa polska - finał

Dla formalności: Danny Szetela wszedł na boisko w 85 minucie towarzyskiego meczu USA - Szwajcaria, co kończy debatę na temat jego ewentualnej gry w polskiej reprezentacji i zarazem zamyka temat na blogu. Dziś dodałem jeszcze jeden link w poprzednim poście z tego cyklu, ale komentować już chyba tego nie będę.

Oj, nieładnie...

W dość przypadkowy, przyznaję, sposób odkryłem właśnie, że nowe logo internetowego wydania "Rzeczpospolitej" nie jest szczególnie oryginalnym pomysłem.

Nowe logo rp.pl wygląda tak:

a oto logo projektu npr.org (internetowej rozgłośni radiowej):


Przypadek? Ekhm... Oj, nieładnie, nieładnie. Szkoda, bo prawdę mówiąc nowa wersja serwisu Rzeczpospolitej zasługuje na pochwałę. Po wstępnym lifting sprzed kilku miesięcy było o nie trudniej - teraz jest naprawdę dobrze.

Nawiasem mówiąc to już druga taka sytuacja w ostatnim czasie. Wcześniej o podrobienie logo oskarżył gazetę.pl (a konkretnie serwis alert24.pl) serwis Indymedia. Oceńcie sami:



A na zauważyłem to oglądając "najgorszy wywiad świata". Jest tak nudny, że logo w tle przykuło całą moją uwagę ;) Istotnie - koszmar. Szczególnie dla radiowca. W gazecie nie takie rzeczy można uratować ;)

Statystyka nie kłamie - kłamią dziennikarze

W przededniu obchodów 50-lecia Instytutu Socjologii UW przyszło mi wypowiedzieć się z pozycji jego absolwenta. A pretekst dali mi dziennikarze TVN24, który dotknęli mnie do żywego bredząc dziś o tym, że statystyka kłamie.

Powodem, dla którego dziennikarze - których nazwisk nie wymieniam dla tego, że rzecz dotyczy niemal wszystkich, nie tylko tym zawodem się parających - zajęli się dziś statystyką są oczywiście wybory, a konkretnie wyniki sondaży. A jeszcze precyzyjniej mówiąc rozbieżności między nimi. Rozbieżności, które - wiem to z licznych rozmów z ludźmi reprezentującymi najróżniejsze stopnie i kierunki wykształcenia - utwierdzają wielu w przekonaniu, że statystykę traktować należy z przymrużeniem oka. I jakkolwiek nie mam złudzeń, co do zasięgu mojej tyrady, dwa słowa na ten temat napisać muszę.

Otóż, drodzy koledzy, statystyka nie kłamie, jest to bowiem nauka ścisła w ścisłym rozumieniu tego pojęcia. Tak, jak kłamać nie może fizyka czy matematyka - tak i statystyka z definicji kłamać po prostu nie może. Kłamać mogą najwyżej statystycy, czy - i tak jest najczęściej - osoby w ogóle nie przygotowane do posługiwania się tym precyzyjnym narzędziem.

Jest kilka potocznych mitów na temat badań społecznych, po których chciałbym się tu przejechać na tyle, na ile pozwala formuła bloga i moja nieco już przykurzona wiedza.

Na przykład taki mit - że próba reprezentatywna to taka, w której proporcje między różnymi grupami (wydzielonymi ze względu np. na wiek, płeć, wykształcenie czy miejsce zamieszkania) są takie same, jak w całej badanej zbiorowości. Nic bardziej mylnego! Taką próbę nazywa się kwotową i korzysta się z niej wtedy, gdy z jakiegoś powodu nie sposób dobrać próby losowej.

A próba losowa - kolejny mit - to nie to samo, co przypadkowa grupa ludzi złapana na ulicy. Próbę losową dobiera się w taki sposób, by każdy członek zbiorowości miał równą szansę się w niej znaleźć, czyli np. losuje z bazy numerów PESEL (jedna z metod stosowanych w poważnych badaniach społecznych w Polsce).

Czym różni się prawidłowo dobrana próba losowa od próby przypadkowej czy kwotowej? Bynajmniej nie tym, że lepiej odwzorowuje podziały społeczne. Jej podstawową zaletą jest reprezentatywność.

I tu znów pewien mit, czy raczej pewne językowe przyzwyczajenie, które kryje błędne przekonanie. Otóż próba nie może być bardziej lub mniej reprezentatywna - reprezentatywność nie jest stopniowalna. Jest mierzalna - opisuje ją kilka matematycznych parametrów, które dadzą się wyliczyć.

Inny mit - większości ludzi wydaja się oczywiste, że próba jest tym lepsza - czy, jak zwykli mówić, "bardziej reprezentatywna" - im jest liczniejsza. Tymczasem - choć to wbrew wszelkiej intuicji - 1000-osobowa próba jest tak samo dobra, gdy badamy dwumilionową populację Warszawy, jak i wtedy, gdy chcemy zbadać czterdziestomilionowy naród. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale jak ktoś nie chce na słowo, to musi zadać sobie trud i przebrnąć przez podstawy statystyki. Zastrzegam, że Wikipedia jawi się tu jako mizerne źródło, ale od czegoś trzeba zacząć. Warto więc zerknąć na listę haseł mieszczących się tam w kategorii "Statystyka", by z samej ich ilości wywnioskować, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż wydaje się osobom powtarzającym np. bzdury o tym, że statystycznie mają 0.5 dziecka.

Wracając do meritum. Stopień dokładności pomiaru wynika z założeń przyjętych przez badacza, ale wszystko, co następuje potem jest czysto matematyczną operacją, nie może więc być poddane wpływom ani nadużyciom.

Niestety, najlepszy nawet badacz nie poradzi nic na to, co dzieje sie zebranymi przez niego danymi. Ani na to, kto je obrabia i komentuje. Widać to często po samych wykresach i towarzyszących im "analizach". Prosty przykład: jeśli mamy badanie oparte na 1000-osobowej próbie i znamy w nim rozkłady płci, to nie znaczy jeszcze, że możemy sobie na jego podstawie w prosty sposób wnioskować o tym, jak dana cecha rozkłada się w podgrupach kobiet i mężczyzn, co jest niezwykle często powtarzanym błędem. Tego typu drobny - a w istocie kompletnie absurdalnych - błędów jest w mediach pełno.

Potem dane te poddawane się z kolei domorosłym analizom socjologicznym, często przez samych dziennikarzy lub przez redaktorów spisujących komentarz przez telefon. Bywają oceniane w telewizji, gdzie nagminnie nie daje się naukowcom dokończyć myśli.

Wreszcie za analizę biorą się politycy. Tego to już nawet komentować nie będę, bo szkoda nerwów.

I na koniec stawia się - z pozoru poważne - pytanie o wiarygodność sondaży. Oczywiście, że nie są wiarygodne. Gdy kilkanaście ośrodków robi je dzień w dzień, a kilkanaście różnych gazet, portali, stacji radiowych i kanałów telewizyjnych zarzuca nimi odbiorców podlewając to sosem afer, łapówek i innych framazonów, prezentowane nam badania nie pokazuję realnych preferencji wyborczych, tylko aktualny w chwili badania poziom wkurwienia na daną partię.

Rynek badań opinii jest systematycznie psuty przez media, polityków i łatwo poddające się presji odbiorców ośrodki badawcze. Niestety, w tym wszystkim utrwala się też fatalne w skutkach przekonanie, że statystyka kłamie. Dlaczego fatalne? Właśnie dlatego, że dziś naprawdę wiele dziedzin życia opiera się na terminologii i metodologii statystycznej - i szereg codziennych decyzji jest - zupełnie nieświadomie - opartych na wnioskach z różnorodnych badań. Tymczasem przeciętny Kowalski nie ma w szkole nawet rachunku prawdopodobieństwa, który, zdaje mi się, jakiś czas temu wyleciał z programu. Nie jest więc w stanie zrozumieć nawet podstaw statystyki - podstaw, które - co starałem się zasygnalizować powyżej - często są dalekie od tego, co podpowiada nam intuicja.

K.O.B.O.S. - Krajowy Ośrodek Badania Opinii Społecznej ;)

P jak Paramonow

A skoro wyciągamy materiały z "Dziennika", to Kuba Chełmiński poszedł kiedyś tropem piosenki z pierwszej płyty Vavamuffin i napisał alfabet o Paramonowie. A to ciekawa historia i niewiele można o tym znaleźć w sieci.



Alfabet warszawski
P jak Paramonow, Jerzy

"Osobno ręka, osobno głowa, to jest robota Pramonowa" - w 1955 roku nie było warszawiaka, który nie znał tej piosenki. - Śpiewano ją w barach, na potańcówkach, nawet na ulicach - opowiada Andrzej Gass, dziennikarz śledczy epoki PRL. O bandycie nazwiskiem Paramonow i piosence mało kto już by pamiętał, gdyby nie zespół Vavamuffin, który niedawno przypomniał przyśpiewkę na swojej płycie.

- Piosenkę słyszałem w różnych fragmentach śpiewaną przez kolegów przy piwie. Postanowiłem odnaleźć całość i nagrać - mówi Gorg, jeden z wokalistów Vavamuffin. Kim właściwie był ów słynny bandzior, który stał się bohaterem ludowym i ostatnim przestępcą warszawskim opiewanym w pieśniach? - Drobnym złodziejaszek i zwykłym prymitywem, który znalazł się po wódce w nieodpowiednim miejscu - wspomina Andrzej Gass.

Dotrzeć do prawdziwej historii Jerzego Paramonowa nie jest łatwo. Został powieszony w 1955 roku w areszcie na ul. Rakowieckiej, ale jego akt już tam nie ma. - Po 50 latach najprawdopodobniej trafiły do Instytut Pamięci Narodowej - mówi Luiza Sałapa, rzecznik służby więziennej. W IPN jeszcze żaden historyk nie zainteresował się tą sprawą, a tylko oni - w świetle obowiązujących przepisów - mają dostęp do akt. Pozostają więc stare gazety, który rozpisywały się o procesie.

Zbrodnicza seria Paramonowa trwała niecałe trzy miesiące. Zaczęła się 19. sierpnia wieczorem, od napadu na ul. Syreny na milicjanta. Paramonow kilkakrotnie uderzył łomem ("Życie Warszawy" podaje że łom ważył 23 kg!) milicjanta Stanisława Lesińskiego i ukradł mu pistolet. Ciężko ranny Lesiński przeżył, choć stracił oko.

Krótko potem Paramonow w pośredniaku poznaje Kazimierza Gaszczyńskiego. Wspólnie napadają z bronią na sklepy w al. Waszyngtona, na ul. Powązkowskiej, we Włochach, na restaurację "Goplana" w Aninie. W sumie dokonują kilkunastu napadów, w których kradną 40 tyś. zł (pensja pracownika fizycznego wynosiła wtedy 1500-2000zł). Pieniądze idą "na hulaszczy tryb życia", jak zezna w procesie Paramonow.

Wątpliwą sławę bandyta zdobył jednak dopiero 22 września. Tego wieczora bawił ze swoim szwagrem Zdzisławem Gadajem i z prostytutką w modnej wówczas restauracji "Stolica" przy pl. Powstanców. Po imprezie pili jeszcze alkohol w taksówce zaparkowanej przy ul. Wspólnej. To tu zauważył ich milicjant Zbigniew Łęcki. MO nie miała wówczas radiowozów, więc przewiózł towarzystwo taksówką na działającą do dziś komendę przy Wilczej. Podczas wysiadania z taksówki Paramonow zastrzelił Łęckiego, postrzelił w nogę innego milicjanta i cały czas ostrzeliwując się rzucił się do ucieczki porwanym samochodem. Pościg zgubił już przy Al. Jerozolimskich, ale w taksówce został jego dowód osobisty, więc milicja, a nazajutrz prasa, poznały jego nazwisko.

Następne cztery tygodnie to wielki pościg polskiej milicji i wielka ucieczka Paramonowa i Gaszczyńskiego. Bandyci przemieszczali się po rożnych miastach, a ludzie układali kolejne zwrotki piosenek. "Cała milicja już w strachu chodzi, bo Paramonow przyjechał do Łodzi". - Został idolem ludowym, bo zabił milicjanta. Drobny, cichy, niczym inny się nie wyróżniał, ale jako naczelny wróg władzy, był bohaterem ulicy - wspomina Andrzej Gass.

Ostateczne bandyci wpadli 2. października. - Gdybym miał pestki, byłoby inaczej - Paramonow miał się odgrażać milicjantom, którzy znaleźli go śpiącego w stercie słomy koło dworca Wschodniego. Chodziło oczywiście o naboje, które wystrzelał uciekając z komisariatu na Wilczej. Co ciekawe Józef Ostrowski, jeden z milicjantów, którzy zatrzymali bandytów, pracował w komendzie stołecznej aż do 2004 roku.

Proces w sądzie wojewódzkim trwał trzy dni i był biletowany, bo śledzić go chcieli wszyscy. "Już od rana na korytarzach sądu gromadziły się tłumy (...). To przeważnie młodzież specjalnego autoramentu, wśród niej wielu znajomych milicji chuliganów i bikiniarzy" - pisał "Express Wieczorny" z 10.11.1955 r. Obaj przestępcy skazani zostali na karę śmierci. Wyrok na Paramonowie wykonano bardzo szybko, bo już 21.11.1955 r. Piosence przybyła kolejna zwrotka. "Cała Warszawa chodzi w żałobie, bo Paramonow leży już w grobie".

Jakub Chełmiński

Tekst w nieco krótszej wersji ukazał się w "Dzienniku" 31.07.2006.
Audio z www.merlin.pl.

Wracamy do chuligańskich korzeni - wywiad z Vavamufiin

Udało mi się namówić dziennik.pl na wrzucenie wywiadu, który w zeszłym tygodniu ukazał się na warszawskich stronach papierowego "Dziennika". Oryginał jest tu, a ja wklejam całość, żeby nie zaginął zupełnie w mroku cyberprzestrzeni.



W przededniu premiery nowej płyty "Dziennik" rozmawia z Gorgiem i Pablopavo z warszawskiego zespołu Vavamuffin
Wracamy do chuligańskich korzeni

Naszą piosenkę
"Vava to" śpiewają ludzie
w całej Polsce.
Niechęć do stolicy jest,

ale można ją przełamać


fot. Michał Kołyga / Dziennik


Za kilka dni do sklepów trafi "Inadibusu" - długo oczekiwana druga płyta zespołu Vavamuffin, kapeli której jak nikomu wcześniej udało się połączyć muzykę z Jamajki z zapomnianą gwarą warszawskich ulic. Z Gorgiem i Pablopavo spotkaliśmy się w kawiarni Chłodna 25 na Woli. Pierwszy pojawił się Pablo z książką Wiecha pod pachą. Chwilę później dołączył do nas Gorg.


JAKUB CHEŁMIŃSKI, KAROL KOBOS: Zawsze nosisz ze sobą książki Wiecha?

PABLOPAVO:
Przypadek. Moja dziewczyna trafiła w internecie dwanaście książek za grosze. Czytam i ciągle się śmieję.

Uczysz się warszawskiej gwary?

P: Tak do końca nie wiadomo, czy Wiech pisał gwarą, czy sam ją wymyślał. Przed wojną słuchał autentycznej gwary na Targówku, ale większość swoich rzeczy napisał po wojnie, z notatek. Grzesiuk mu zarzucał, że kręci, że ulica mówi Wiechem, którego czyta w Ekspresiaku, a nie Wiech ulicą.

GORG:
Lypa, panie.

P: Ta, lipa. Ale Wiech znał Targówek i Powiśle chyba, a Grzesiuk na Czerniakowie, więc gwara każdego mogła się trochę różnić. Tak czy inaczej Wiech powinien mieć w Warszawie pomnik, a nie tylko kawałek pasażu za Domami Centrum. Należy mu się bardziej niż na przykład Matejce...

G: Matejko ma pomnik w Warszawie?

P: Ma, paskudny zresztą.

Czy gwara jeszcze się gdzieś zachowała?

P: Na Woli trochę, po słusznej stronie Wisły, czyli na Grochowie na przykład, gdzie mieszkam od paru lat. W innych dzielnicach gwara zaniknęła po wojnie, razem z ludźmi. Dobiła ją telewizja i poprawny, szkolny język. Poza tym tępiono ją, jako rzecz chuligańską i wstydliwą.

Dlaczego to prawa strona miasta jest "słuszna"?

P: Nie, no to półżart. Bo zachowała się tam stara Warszawa. Jest inaczej niż w centrum, wolniej, ludzie są ubrani mniej trendowo, mówią "dzień dobry", nawet jak sąsiad idzie lekko zawiany, a kobiety noszą więcej biżuterii. To widać gołym okiem. Jest tak bardziej wschodnio.

I ta Warszawa ustępuje miejsca wieżowcom. Kiedyś gwarę utrwalali artyści. Dziś oprócz was mało kto podkreśla swoją warszawskość. Macie misję uratowania gwary?

P: Nie stawiamy sobie takich zadań. Gramy muzykę, która nam się podoba i sięgamy do tego, co nas kręci. Gwara jest piękna, świetnie brzmi, poza tym jest nasza, warszawska, buduje naszą tożsamość, trochę w opozycji do tej Warszawy krawatowej. Nie jesteśmy chuliganami, ale ta zawadiacka otoczka nas fascynuje. Nie sądzę, by gwara mogła się odrodzić, ale fajnie, że są próby reanimowania tradycji, jak "Zabawa na dechach" organizowana gdzieś przy Wileńszczaku. Swoją drogą ciekawe, czy można tam dostać w tubę. Na praskiej zabawie powinno być mordobicie.

Na pewno można dostać w okolicy.


P: Pewnie tak, choć to też mit, że Prażka jest niebezpieczna. Gdy sprowadzałem się na Grochów, wszyscy straszyli, jak tu jest źle. A przez pięć lat nic mi się nie stało. Raz zaczepił mnie jakiś chłopak, ale od razu zatrzymał go kolega, który musiał mnie kojarzyć z widzenia: "zostaw, obywatel tutejszy".

Gracie koncerty w całej Polsce. W innych miastach rozumieją o czym są te warszawskie wstawki?

P: Pytają nas, co to znaczy "nie zawracaj kontrafałdy". A to cytat ze starej warsiaskiej piosenki. Opieramy się na tym języku. Zresztą współczesna warszawska mowa jest bardzo powszechna. Wypromował ją hip-hop, bo to z Warszawy były pierwsze popularne zespoły - np. słowo "zajawka" jest dziś znane w całej Polsce, a to typowo warszawska historia, taki rusycyzm. Wpływ Rosjan był ogromny, bo gwara powstawała w czasach, gdy oni rządzili w Warszawie - policja, aparat opresji ścigający drobną przestępczość był właśnie rosyjskojęzyczny.

Masz to wszystko dobrze rozpracowane.

P: Studiowałem rusycystykę, a ostatnio trafiłem w antykwariacie na Solcu książki profesora Bronisława Wieczorkiewicza, językoznawcy, który zajmował się gwarą.

A jak udaje się pogodzić warszawskie teksty z jamajską muzyką reggae?

P: Kontynuujemy to, co Gorg zaczął robić z zespołem Transmisja, którego byłem fanem. A dalej to już poszło, choć warunki do grania reggae są w Polsce takie sobie - zaczynaliśmy w studiu u Jawora na Siekierkach, między jeziorem a wielką elektrociepłownią. A płytę nagraliśmy w środku mroźnej zimy.

Nawet w nazwie grupy podkreślacie, że jesteście z Warszawy. A warszawki przecież w Polsce nie lubią.

P: Jak zakładaliśmy ten zespół, to nikt nie myślał o graniu koncertów w całej Polsce. Nazwa była fajna, dobrze oddawała to, co robiliśmy.

G: Niechęć jest, sam kilka dni temu na boisku do krykieta pod Dublinem usłyszałem pogardliwe "warszawka przyjechała". Ale da się to przełamać, niechęć znika jak gość się dowie, czym się zajmujemy. Najbardziej nas zaskoczyło, że wszędzie lubią piosenkę "Vava to", która od początku wydawała się najbardziej ryzykowna z tego punktu widzenia.

A mieliście problemy z powodu tego, że jesteście z Warszawy?

G: Raczej nie strzela się do pianisty.

P: Poza tym nas jest dziesięciu chłopa, w tym kilku dużych...

... kilku wychowanych na Pradze.

G: No właśnie.

To wróćmy w te rejony. Kilku z was jest z Saskiej Kępy. Te okolice czeka wielka zmiana. Znika Jarmark Europa. Macie jakieś wspomnienia związane z tym miejscem? Tu do tej pory widać wschodnie wpływy w Warszawie...

P: ...nawet bardzo dalekowschodnie.

G: A co ty możesz wiedzieć, Grochowiak z odzysku. Ja 25 lat mieszkałem na Saskiej Kępie, pierwsze wspomnienia ze stadionu mam z czasów, gdy był to jeszcze obiekt sportowy. Ojciec zabrał mnie kiedyś na mecz polskiej reprezentacji. Potem stadion opustoszał i chodziliśmy tam jeździć na deskach. Wtedy to jeszcze były takie wąskie, plastikowe deski, bo te ze sklejki znaliśmy tylko z komiksów.

P: Na tych wąskich jeździło się na kolanku.

G: A potem pojawił się handel, nawet nie wiadomo kiedy. W tym samym czasie stanęły szczęki na Marszałkowskiej i tam to był prawdziwy Bangkok, szczęka - nomen omen - opadała. A na stadion klub sportowy wpuścił tylko trochę budek, komputerów jeszcze nie było, kompaktów też nie, więc nie było co piratować. Dopiero potem to się zaczęło rozrastać.

A Waszą pierwszą płytę można było dostać na stadionie?

G: Podobno tak. Chciałem nawet poszukać, ale się nie złożyło. Fajna pamiątka by była.

P: Jak wystąpiliśmy na płycie Sidneya Polaka, to jakiś czas po premierze zadzwonił i powiedział: "Chłopaki, jest dobrze, płyta jest już do kupienia na koronie".

G: Miara sukcesu.

P: Ja też pamiętam sport na stadionie. Z osiedlową drużyną Victoria Stegny grałem w turnieju o Złotą Piłkę. Mecze odbywały się na błoniach, a finał na płycie głównej. To musiał być jakiś 1987 rok. A z tym handlem to też sprawa ma dwie strony. Jedni mówią, że coś takiego w środku miasta to wstyd...

G: Ja ci dam wstyd!

P: Daj mi skończyć. Dla mnie to było pierwsze miejsce multi-kulti w Warszawie. Byłem w szoku, jak zobaczyłem Murzynów sprzedających trampki obok takiej Rosjanki, do której chodziłem, jak potrzebowałem książek, których nie było w bibliotece. A mój ojciec jeździł i targował się o śrubokręty po to, żeby sobie pogadać po rosyjsku. Z drugiej strony Warszawa musi mieć przynajmniej dwa porządne stadiony piłkarskie.

Właśnie, na czapce masz naszywkę z portretem Kazimierza Deyny. Kibicujesz Legii?

P: Jestem legionistą, ale nietypowym, bo po cichu kibicuję wszystkim warszawskim drużynom. Chciałbym, żeby Polonia wróciła do pierwszej ligi, żeby były derby w Warszawie, bo to powinno być prawdziwe święto miasta.

No ale kibice Polonii nie mogą spokojnie chodzić w szalikach klubowych po mieście.

P: A ja nie mogę chodzić w szaliku Legii po Muranowie, gdzie mieszkają fani Polonii. Ja nie jestem szowinistą, nie biję kibiców z innego klubu. Wiem, że to się tak kojarzy, ale przecież tylko mały ułamek, nawet promil kibiców jest głupi i agresywny. W grupie fanów Enrique Iglesiasa na pewno też znajdzie się jakiś kretyn, ale jest w niej także moja mama, która nikogo nie bije.

G: Ale w życiu nie spotkałem nachlanych fanów Enrique Iglesiasa, którzy szliby po ulicy drąc mordy i bijąc ludzi z jego piosenkami na ustach.

P: Mało osób jeszcze spotkałeś. Na pewno wśród tych, którzy próbowali cię kiedyś napaść, byli jego fani, tylko nie mieli szalików z jego imieniem.

G: I to robi różnicę. Możesz tego nie zauważać. Oczywiście, że większość kibiców nikogo nie bije, ale taka jest opinia.

P: Bo winą za jednego obarcza się wszystkich. Na szczęście Kazik Deyna na czapce tak bardzo nie dzieli. A historię budują wszystkie kluby: Legia, Polonia, kiedyś Warszawianka, Orzeł, Drukarz, Hutnik - szkoda, że teraz większość się nie liczy, albo w ogóle nie istnieje. I że stadiony nie działają tak, jak za granicą, gdzie można się bawić, kupić koszulki w wielkich sklepach z pamiątkami, zjeść w restauracji, a nawet, o dziwo, napić się piwa w czasie meczu. Miasto żyje w takich miejscach, a nie w zamkniętych osiedlach. Tak było zawsze.

G: Zamknięte osiedla są zbyt krótko, by to oceniać.

P: Ale jest tam jakieś życie?

G: Ludzie prowadzą na przykład ożywione życie na forach internetowych.

P: Wiesz, ja już nie jestem wrogiem internetu, jak kiedyś...

G: ...całe szczęście dla internetu!

P: ...ale czy to są tak mocne kontakty? Czy to buduje jakąś więź? Myślę że są bardziej powierzchowne.

G: Ja bym poczekał z wartościowaniem.

P: Wiesz co? Fajnie było jak cię nie było.

G: Dzięki.

P: Życie jest na stadionach, bazarach. Tak jak na Różyku, gdzie też nie zawsze było ciekawie, ale który był jednym z symboli Warszawy. Już Tyrmand pisał w "Złym", że takiej Warszawy nie ma.

Za to chuliganów już wtedy nie brakowało.

G: No bo to też był taki czas cudów, po wielkiej historycznej zmianie. Podobnie było po 1989 roku, gdy Warszawa też się zmieniała jak szalona.

W takich czasach pojawiają sie legendy, jak ta o bandycie Paramonowie. Skąd znacie tę historię?

G: Przy którymś winku na ławeczce zaśpiewał mi to kolega, który znał różne dziwne piosenki.

P: Mój ojciec opowiadał że w latach 50. kolejowi grajkowie śpiewali to w pociągach. Jest jeszcze jedna piosenka z tamtych czasów, którą chciałbym nagrać. To ballada o Stefanie Okrzei, PPS-owcu, bojowniku powieszonym na cytadeli. Ale nie wiem, czy chłopaki się na to zgodzą, bo to ma jednak lewicowe zabarwienie.

A Wy nie jesteście lewicowi?

P: Gorg to śmierdzący liberał.

G. Potwierdzam. Jestem zgniłym liberałem.

To świetnie się dobraliście. Często się kłócicie?

P: My się nie kłócimy, my dyskutujemy. Mamy różne zdania, a nie jedno oficjalne stanowisko zespołu Vavamuffin.

To podyskutujmy: który kebab w Warszawie jest najlepszy?

G: Najlepszy to jest jednak w Berlinie.

No nie, to ma być lokalny patriotyzm?

G: To ekonomia. Tam klient ma więcej kasy, więc i kebab jest lepszy. Ale przecież nie wyprowadziłbym się z Warszawy dla kebaba. Zresztą ja się w ogóle nie nadaję na emigranta, rozpiłbym się chyba od razu z tęsknoty. To miasto znam, mam tu swoje przejścia, ulubione zaułki i nie wiem, czy mógłbym się tego nauczyć od nowa gdzie indziej.

Jest coś wspólnego dla wszystkich warszawiaków?

G: Może Powstanie Warszawskie? Od kilku lat nagle zaczęło interesować ludzi.

Ludzie szukają...

P: ... korzeni. To jest znamienne: mieliśmy parę lat takiego zachłyśnięcia się tym, że cały świat jest blisko, bo jest paszport, Unia, internet. Teraz ludzie zaczęli szukać swojej tożsamości. Back to the roots.

Hooligan Rootz? Stąd tytuł waszej piosenki na nowej płycie?

P: Właśnie tak. Teraz wpadłem na to, że z warszawską gwarą jest trochę jak z jamajskim językiem patios. Tam też przez lata był to język wstydliwy, kojarzony z nizinami społecznymi, patologią i chuliganami. A teraz już tak bardzo nikomu nie przeszkadza, pojawia się w muzyce.

A wy nie chcecie nagrać piosenki o Powstaniu?

P: Reggae się chyba do tego nie nadaje. Nie jesteśmy na to obojętni, bo to chyba niemożliwe w mieście, w którym na każdym kroku czujesz, że chodzisz po cmentarzu. Zresztą co jeszcze można dodać - po znakomitej płycie Lao Che, która autentycznie doprowadziła mnie do łez?

A są w Warszawie rzeczy, które Was wkurzają?

P: Wkur... mnie działalność osób odpowiedzialnych za architekturę. To, że piękne miejsca są niszczone, bo ktoś pozwala na stawianie czegoś okropnego, jak Silver Screen na Puławskiej, który popsuł panoramę Mokotowa. Jak Mall na Sadybie, który do niczego nie pasuje, czy stara fabryczka przy Wiatraku, którą ktoś po prostu rozwalił. Nie wiem, kto podejmuje te decyzje; może oni po prostu nigdy tam nie byli? Znają te miejsca tylko z planów? Nie są z Warszawy? Nie wiem. Ale to mnie strasznie złości, bo architektura to też jest tożsamość miasta, szczególnie w Warszawie, która była tak zniszczona.

Coraz więcej jest jednak ludzi, którzy o te zabytki walczą.

P: Bardzo się z tego cieszę. Doceniam takie akcje jak odremontowanie neonu Siatkarki. Poprawiło mi to humor na kilka dni przynajmniej, bo pamiętam ją z dzieciństwa. I to jest gicio.

A na razie w Warszawie dominują krawaciarze. Stolica może się stać miastem biznesu, bez zapotrzebowania na offową kulturę, bez szacunku dla przeszłości. Tylko stal i szkło.

P: Wolę sobie nie wyobrażać takiej sytuacji, bo musiałbym się wyprowadzić. Owszem, jestem zakochany w Berlinie, strasznie podobała mi się Moskwa, ale jestem stąd i o innym miejscu nigdy nie będę mógł tak powiedzieć. Będziemy prowadzić kulturalną partyzantkę, żeby został choć jeden fajny klub, jedna fajna ulica.

G: Większość mieszkańców miasta to warszawiacy w pierwszym pokoleniu. Ale ich dzieci urodzą się już tutaj. To będzie ich miasto. Nie będą mieli innego, więc jestem spokojny o jego przyszłość.

Wywiad ukazał się 10.10.2007 w "Dzienniku".

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.